Najnowsze wpisy, strona 35


10 wskazówek do połowu bolenia
14 kwietnia 2020, 15:42

10 przykazań początkującego rapera

przynęta na bolenia

Boleń jest rybą bardzo trudną do złowienia. Zwłaszcza dla początkujących. To chyba fakt niezaprzeczalny. Szybko uodparnia się na powszechnie stosowane przynęty: blaszki, woblery, gumki. Bywa, że w tym samym łowisku co sezon trzeba znaleźć nowe killery, bo na te skuteczne rok wcześniej ryby nie chcą brać. O przebiegłości i sprycie rapy nie muszę chyba pisać – tę znają nawet początkujący. W prasie wędkarskiej i w sieci można się natomiast natknąć na wiele artykułów, których autorzy po złowieniu bolenia, stają się „alfą i omegą” w łowieniu tych ryb. Każdy artykuł jest inny. Ba! W każdym artykule wychwalane są pod niebiosa inne modele woblerów i ich nietuzinkowa praca, która „podoba się boleniom”. Zapytajcie takiego delikwenta o to jak regularnie łowi bolenie i czy robi to swoim „cudownym coblerem” wszędzie i o każdej porze dnia i nocy, o każdej porze roku… I tutaj może być zonk! Sam bowiem testuję i testowałem najróżniejsze woblery boleniowe. Kilka nawet wykonałem samodzielnie (o tym artykuł niebawem). Z moich analiz wynika, że woblery są przynętą równie skuteczną co inne przynęty, tj. wahadłówki, obrotówki i gumy. Pod warunkiem, że są odpowiednio dobrane do łowiska i że bolenie akurat na nie będą miały ochotę. A do tego ostatniego trzeba dochodzić metodą prób i błędów, co niekiedy zajmuje trochę czasu. Mniejsza z przynętami i ich pracą. Aby łowić bolenie trzeba spełnić kilka warunków. Dopiero połączenie ich wszystkich może dawać zadowalające wyniki i w miarę regularne łowienie rap.

Przedstawiam zatem 10 przykazań, które w pierwszej kolejności powinniśmy spełnić żeby złowić rapę. Dopiero potem można pobiec do sklepu kupować dziesiątki modeli wobków zachwalanych przez dziennikarzy i reklamy.

 

Miejsce. Gdzie nie ma bolenia, tam nie złowi go nikt. Najlepszy spinningista pod słońcem, wyposażony w najlepszy sprzęt. Jeżeli rozpoczynasz boleniowe łowy, to najpierw zrób rozeznanie, gdzie te ryby można znaleźć. A znaleźć je można bardzo łatwo. Popytać, poczytać, a potem odwiedzić łowisko i obserwować.

Maskowanie. Nie chodzi tutaj o ubranie się jak Rambo w I części. Czyli obwieszenie się gałęziami z liśćmi i usmarowanie twarzy błotem. Ale moro mile widziane. Jeżeli tym nie dysponujemy, to ubierzmy się na ciemno i koniecznie schowajmy za krzakiem lub drzewem. O ciszy na łowisku nie wspominam nawet.

Sprzęt. Przede wszystkim żyłka. Można łowić bolki przy użyciu plecionki, ale znacznie więcej brań będzie gdy zastosujemy żyłeczkę – najlepiej cieńką 0,16 mm i minimalny krętliczek z agrafką. Nie zapomnijmy o regulacji hamulca w kołowrotku.

Obserwujmy gdzie bolenie uderzają i jak się przemieszcza drobnica. Bywa, że stadka uklejek krążą po pewnym – stosunkowo niewielkim obszarze i są atakowane przez bolki tylko w kilku – dogodnych dla nich miejscach.

Podanie przynęty. Najlepiej rzucać zza kryjówki, w której się znajdujemy. Dlatego nie ma sensu się w całości wychylać po to by wziąć większy zamach i daleko posłać przynętę. Czasami wystarczą rzuty jednorącz, na odległości 15-25m. Mowa o rzutach bocznych, zarówno z forehandu, jak i backhandu. Ważne żeby bolek nas nie zauważył. Nie róbmy histerycznych wymachów. Większość spinningistów rzuca tylko zza głowy i tylko „na chama”. Świst jaki powoduje wędka z linką prujące powietrze przy takim wyrzucie może spłoszyć nawet bolenia – emeryta, przygłuchego… Wykorzystajmy więc technikę. „Power is nothing without control!”

Przynęta. Wachlarz przynęt goleniowych jest bardzo szeroki. Wybierzmy właściwą dla swojego łowiska. Możemy zacząć od podłużnej, srebrnej wahadłówki, albo od białego ripperka. Potem obrotówki, a woblery na końcu.

Prowadzenie przynęty. Nigdy nie kręćmy kołowrotkiem jak wariaci. Owszem – zdarza się, że boleń uderzy w taką przynętę, ale w zdecydowanej większości spinningiści nie rozumieją, że nawet dla bolenia kręcą za szybko. Rozpocznijmy od średniego tempa, ale zwijajmy zmiennie. Czasem przyspieszmy 2-3 obroty i powróćmy do stałego tempa. Podszarpujmy przynętę szczytówką, unośmy ją do góry. Kluczem do sukcesu jest zmienność. W momencie, gdy widzimy że w miejscu gdzie znajduje się nasza przynęta uklejki wyskakują ponad wodę możemy przyspieszyć i unieść wędkę bardzo wysoko. Niech nasz wabik też wyskoczy. Może to akurat jego wybierze rapa.

Starajmy się łowić jak najbliżej stanowiska, w którym stoimy. Posyłanie przynęt na ogromne odległości mija się z celem. Poza zerowym kontaktem z przynętą nie da nam nic. Są owszem przypadki, że ktoś z 60 metrów zapiął bolenia, ale to podkreślam – przypadki. Najczęściej bolek w takiej sytuacji zapina się sam.

Holowanie. Boleń potrafi na kiju wyczyniać ewolucje ekstremalne. Wyskoki nad wodę, odjazdy, murowanie, płyniecie w stronę wędkarza. Dobry z niego fighter i dobry strateg. Co prawda umięśniony pysk przy prawidłowej ostrości kotwic zapewnia dość pewne trzymanie tej ryby, to z niejednym już boleń wygrał. Początkującym przyda się właśnie żyłka. Jej rozciągliwość ułatwi holowanie. Istotne jest również podczas holu tej ryby, żeby się nie spieszyć. Bolenia trzeba zmęczyć na delikatnym sprzęcie. Dopiero jak się wyłoży to ostrożnie podbieramy.

Finał. Uwalniamy złowioną rybę! ;-) Jako informację dla tych, którzy mają motto: „wszystko co na kiju, to do siatki” przytoczę wypowiedź mojego znajomego grunciarza, który łowi i zjada leszcze: „Bolenia może zabrać chyba tylko jakiś smakowy zboczeniec.” Poza tym rzeka bez ataków boleni traci wiele ze swego uroku. Pozwólmy im żyć!

Początek sezonu z okoniem
14 kwietnia 2020, 15:41

Początek sezonu z okoniem

Początek sezonu. Druga połowa marca, albo dopiero kwiecień – zależy od aury. Na pstrągi daleko i się nie chce, nie ma czasu. Na szczupaki za wcześnie, trzeba poczekać ponad miesiąc. Cóż można zrobić? Czekać? Można. Ale można też wziąć ultralekki sprzęt i poszukać okonia. Boczny trok już nie będzie konieczny!

przynęty na okonia

Uzupełniamy pudełeczka

W pierwszej kolejności idą gumki – paprochy od 2 do 4 cm długości. Dobrze jest mieć wszelkie możliwe barwy, od ciemnych – stonowanych, typu: czarny, szary, brązowy, motor-oil, ciemnozielony, poprzez pomarańczowe, czerwone, fioletowe, aż do jasnych – perłowych, białych, żółtych, aż po jaskrawe fluo. Do tego jedna przegródka uzupełniona garścią główek jigowych o gramaturze od 1 do 4g. Kilka małych puchowców i kogutków – to nasze pudełeczko z jigami!

W drugim pudełku bierzemy blaszki. Kilka zerówek i „zero-zerówek”, parę jedynek i na dokładkę z pięć miniwahadełek. Dobrze jakby blaszki były także zróżnicowane pod względem kolorystycznym. Oraz by były różne typy skrzydełek.

Ostatnie pudełeczko to woblerki. Używam je w tym czasie tylko w ostateczności. Okonki biorą najczęściej na gumeczki, więc szkoda rwać na ew. zaczepach drogich wobków. Niemniej jednak są dni, że warto mieć kilka sztuk agresywnie pracujących cudeniek. Kilka ciemnych, parę jasnych i z dwie wersje fluo. Dobre są też mikruski malowane na okonka.

Sprzęt, a raczej "sprzęcik"

Do tego żyłeczka 0,14 - 0,16mm maleńki krętliczek z agrafką i można ruszać.

Kijek - ultralight! Żaden inny nie wchodzi w grę do takiego łowienia. No chyba, że nie mamy takiego, to bierzemy najlżejszy z możliwych.

Zarówno w wodzie stojącej, jak i w rzecze okonia szukam przy brzegu. W rzece staram się znaleźć jakieś rozlewisko lub starorzecze. Woda o tej porze roku może mieć zbyt wysoki poziom i mętność o barwie kawy z mlekiem (roztopy). Dobre są miejscówki gdzie na brzegu rosną drzewa bądź krzaki. Ciekawym miejscem jest też pas trzcin. Poławiane osobniki nigdy nie należą do dużych, najczęściej ich wymiar oscyluje do 20-25cm. Żerują agresywnie i można je złowić praktycznie o każdej porze dnia. Problemem jest tylko znalezienie ich. Jak złapiemy jednego, to możemy być pewni, że w pobliżu jest także reszta stada. Wówczas znalezienie odpowiedniej przynęty i odpowiedniego jej sposobu prowadzenia przyniesie nam masę zabawy. W pierwszej kolejność oddaję rzuty wzdłuż brzegu – w jedną i drugą stronę. Niekiedy przynętę prowadzę w odległości 1 m od brzegu. Następnie rzucam nieco dalej i dalej, tzw. „wachlarzykiem”. Pamiętać należy, że z reguły przy brzegu jest płycej. Rzucając na większą głębokość należy zrobić to kilkakrotnie nawet w jednym miejscu. Okonie często żerują na jednej głębokości, więc nie tylko o spenetrowania miejscówki chodzi, ale także kilku warstw wody w niej. Zatem po zarzuceniu na większą głębokość należy odczekać kilka sekund aż przynęta zatonie. W każdym kolejnym rzucie w to samo miejsce liczba sekund powinna być inna – przynęta będzie wówczas prowadzona na różnych poziomach głębokości. Jak sprawdzać na jakiej? To proste! Po zarzuceniu odliczamy dopóki przynęta nie spadnie na dno. Jeśli zrobi to po np. 10 sekundach, to po każdym kolejnym rzucie zaczynamy zwijać linkę wcześniej. Np. po 9, 8, 7 sek. Itd.

Przynęty jigowe możemy prowadzić w różnym tempie i różnymi sposobami. Ja zaczynam od agresywnego podszarpywania przy dość szybkim prowadzeniu. Okoniom się to najczęściej podoba. Niekiedy wykonuję nimi skoki podciągając przynętę w umiarkowanym tempie po około 0,5m. Okonie biorą w chwili gdy przynęta po takim skoku opada w dół, bądź w chwili kolejnego jej poderwania. Blaszki wirowe to z kolei zupełnie inna bajka. Je prowadzę możliwie jak najwolniej się da, mając na uwadze by nie zgasły. Okonie czasem potrzebują właśnie takiego sygnału – większej fali hydroakustycznej, której guma nie jest w stanie wygenerować, oraz powolnego prowadzenia, wleczenia wręcz. Po prostu czasem sprawiają wrażenie, jakby nie miały ochoty na pościg i żerowały anemicznie… A może nie żerują wcale a ja prowokuję te obżarte? Cóż – jak to mówią: To że ryba nie żeruje, nie zawsze znaczy, że nie bierze!

Lekkie kijki, którymi łowimy, to najczęściej wklejanki. Konieczne jest więc baczne obserwowanie szczytówki. Na „ultralightach” każde skubnięcie nawet 7 cm. malucha widać bardzo przyzwoicie. Brań nie zacinamy. Mała przynęta jest przez okonia atakowana w taki sposób, że jak naprawdę w nią łupnie, to całą znajduje się w jego paszczęce. Wówczas okoń zacina się sam. Lekkie skubnięcia za ogonek się zdarzają, ale zacinanie ich nie ma sensu, goniący i skubiący pasiak zostanie spłoszony, w momencie kiedy coś wyrwie mu z wielką siłą małe żyjątko z pyska. Zacinanie i docinanie nie ma sensu także z innego powodu. Łowimy ryby małe, które wypada wypuścić, szkoda rozrywać im kruchych pyszczków i niepotrzebnie ranić. Okonie są często w tym okresie w czasie tarła, lub do niego się przygotowują. Jak więc zabrać rybę wypełnioną ikrą, bądź tryskającą mleczem? Toż to barbarzyństwo! Każdego złowionego garbuska delikatnie odhaczmy i wypuśćmy, niech zrobi swoje.

 

Początek sezonu sumowego
14 kwietnia 2020, 15:40

Początek sezonu sumowego

przynęty na suma

W końcu się doczekałem. Nadszedł czas zarwanych nocek, w poszukiwaniu wąsatego monstrum z głębi. Miejscówki przed rokiem namierzone powinny nadal być aktualne. Dno „wysądowałem” na początku czerwca jak goniłem sandacze. Niewiele się zmieniło od tamtego sezonu. Wszystkie niuanse podłoża, takie jak: głębokość, twardość, niespodzianki, typu zaczepy notuję skrzętnie w pamięci. Wiem w które miejsce podać przynętę i jak ją poprowadzić, by uniknąć zawad, ale by w miarę możliwości penetrowały przestrzeń, w której mogę spodziewać się brania. Wiadomo, że w lipcowe i sierpniowe noce praktycznie w każdym miejscu i czasie można się spodziewać wielkiej przygody z wąsaczem w roli głównej. Niespodziewane brania z diabelnie szybkim odjazdem zdarzają się każdemu: spinningiście uzbrojonemu w toporny i mocny sprzęt, spławikowcowi z odległościówką i żyłką 0,14mm i grunciarzom z żyłkami grubości „baranich jelit”. Ustrzec się od tego nie można w dużej rzece. Już wiele razy zmieniałem sprzęt na coraz mocniejszy i już niejeden raz okazało się, że i tym razem był za słaby. Odjazd dużego suma nie ma końca. Wyjątkiem są sytuacje, gdy zatniemy wąsacza w jego „domu”. Czyli w dołku w którym mieszka. Jak głoszą badania naukowców, sum w rzece potrafi w nocy żerować na obszarze o długości 15 km. Bywa także, że podnosi się z dna w pobliżu swojej kryjówki i tam wyżera wszystko co się nawinie, bo i po co się męczyć i patrolować odległe miejsca? Szansa na wyjęcie okazu jest właśnie największa w okolicach jego kryjówki. Sum zacięty w dołku, w którym „mieszka” często nie ucieka panicznie w dół rzeki, ani pod prąd, lecz rozrabia w obrębie dołka. To właśnie szansa na wymęczenie go. Zapas nawet 100 metrów linki (oczywiście o odpowiedniej mocy) może w takiej sytuacji wystarczyć. Mówiąc o lince nie sposób wspomnieć o kiju i kołowrotku. Młynek – chociażby monstrualnej wielkości nic nie pomoże, jeśli będzie miał słabą przekładnię i lipny hamulec. W ubiegłym roku widziałem hol suma na ogromnym karpiowym sprzęcie z tylnym hamulcem. Młynek mimo iż nie był bazarową zabawką zaczął dymić z tarcz hamulcowych i po chwili całkowicie „puścił” – tarcze nie wytrzymały wysokiej temperatury jaka powstała podczas tarcia z ogromną prędkością. A podobno był przeznaczony na wielkie karpie – tani również nie był… Dla niewtajemniczonych – ot co znaczy sum przez duże „S” na kiju. Ja sam nie doświadczyłem nigdy wątpliwej przyjemności bardzo poważnego uszkodzenia kołowrotka w czasie holu suma. Ale to raczej dzięki metodom a’la „McGyver”. Czyli chłodzenia kołowrotka wodą (albo polewa go kolega, z którym łowimy, albo przy odrobinie gimnastyki robię to sam). Z młynków wszelkiej maści zrezygnowałem na rzecz dwóch wynalazków historycznych. Jeden to RR 64, a drugi to „Delfin” do połowów morskich, który udało mi się niedawno kupić w stanie nieużywanym (lata 70-te). Wielkie, metalowe konstrukcje zdolne są do przenoszenia znacznie większych obciążeń niż plastikowe, drogie zabawki, które stoją w sklepach na półkach i kosztują majątek. Poza tym, zawsze je można wsadzić do wody (chłodzenie hamulca), gdy to jest konieczne. Nie ma się co martwić – nic im się nie stanie poważnego, czego o nowych młynkach powiedzieć nie można. W tym roku na sumach przetestuję multiplikatory, ale w zapasie wyżej wymienione snujące zabawki, będą rzecz jasna – tak na wszelki wypadek, jak mówi przysłowie „lepiej dmuchać na zimne”.

Jeśli chodzi o wędki, to moim ideałem są cormorany i balzery z lat 90 – tych. Tych pał nie połamie żadna moc. Jeśli chodzi o casting, to wybór jest wbrew pozorom gigantyczny, na naszym – wydawałoby się niezbyt rozwiniętym rynku.

Na końcu zestawu ląduje morski krętlik z agrafką, który można poprzedzić przyponem stalowym. Nie chodzi tutaj o zapobieganie odgryzieniem przez wszędobylskie szczupaki, ale o to, że linka podczas sumowych połowów często się przeciera o kamienie znajdujące się na dnie. Ponadto – sum po zacięciu często „ryje pyskiem o dno” i najzwyczajniej w świecie przeciera plecionkę. Z przyponem nie pójdzie tak łatwo.

Przynętami podczas podpowierzchniowych połowów w pierwszej kolejności są klasyki – płytko schodzące woblery o okrągłym kształcie, które nurkują nie głębiej niż na 1,5 m. Latają na konkretne odległości, pomimo niewielkiej długości. Są ciężkie poprzez sporą masę skupioną w tej właśnie „baryłkowatości”. Dobrze jest wymienić kółka łącznikowe na mocniejsze i kotwice na „ownery” albo „gamakatsu”. Strzeżonego, pan Bóg strzeże! Podobnie ma się rzecz w przypadku stosowania gum. Haki – tylko firmowe, lepiej mieć 10 dobrych niż 100 byle jakich. Łamanie, rozginanie i miażdżenie haków oraz kotwic to sumowa specjalność. Jeśli mowa o łowieniu na gumy, to uwaga! Moje ubiegłoroczne eksperymenty z wormami, jaszczurkami i innymi dziwolągami przyniosły efekty nadzwyczaj zadziwiające – w pozytywym sensie. Nadają się też do drop shota i ciężkiego bocznego troka.

Jakąkolwiek techniką byśmy nie łowili ważne jest prowadzenie przynęty. Powolne, powolne i jeszcze raz powolne. Można często zatrzymywać (każdy rodzaj przynęty), w przypadku drop shota można pozostawić ciężarek w miejscu nawet na minutę, by po jej upływie podciągnąć kawałek dalej, po czym kolejna minuta pauzy. W tym czasie, aby gumka tańczyła, można popstrykać palcem w dolnik wędki, albo trącać lekko samą linkę. Jako że sam jestem zwolennikiem prowadzenia przynęt gumowych na jigowych główkach, to jak zwykle będę stosował przede wszystkim taką właśnie technikę. Nie chodzi o rzucanie i zwijanie. Jigowanie! Bynajmniej nie takie jak w przypadku połowu okonia, sandacza, czy innych ryb. Na suma stosuję następującą metodę: Po zarzuceniu przynęty do wody napinam linkę i czekam powoli jak przynęta opada na dno. Klasyczny opad! Prowadzenie rozpoczynam po osiągnięciu przynęty dna. Pozwalam jej tam pozostać przez kilka sekund. W przypadku długich przynęt gumowych, takich jak np. wormy przynęta pracuje gdy ją pozostawimy na dnie. Zwłaszcza w rzecznej toni. Ogonek „wachluje” delikatnie i gumka wówczas do złudzenia przypomina robala, lub pijawkę grzebiącą pod kamieniem, albo chcącą się pod niego dostać. Po chwili podrywam szczytówką przynętę i powoli przesuwam o około metr. Po wykasowaniu luzu (jak najszybszego, ale z wyczuciem – zbyt szybkie kasowanie luzu może spowodować że przynęta poruszy się gwałtownie, co może wzbudzić nieufność wąsacza), znów pozostawiam ją na dnie na jakieś 5-10 sekund. Dalej następny skok i kolejny, aż dotrę do brzegu. Często na jeden rzut poświęcam kilka ładnych minut. Na gumy robalopodobne, żaby, raki, jaszczurki łowię przede wszystkim po opadach, burzach lub w ich czasie. To właśnie wtedy są wypłukiwane przez wodę, nad brzegiem ze swoich kryjówek (kojarzycie może dżdżownice na chodniku w lecie po deszczu? Albo ślimaki bez skorupek?). Dla suma to rarytas! O tym jak wąsacze kochają robactwo przekonują się nawet Ci, którzy na robale je łowią w zestawach gruntowych i spławikowych. Inna sprawa jest, gdy widzę żerowanie przy powierzchni. Oczywiście ryby biorą wówczas nie tylko pod lustrem wody, bo do tej się zbliżają jedynie atakując stadko drobnicy. Atakują również konkretne kąski, które znajdują się nawet kilka metrów pod powierzchnią – zwłaszcza wtedy, gdy znajdą się one w ich bezpośrednim polu rażenia. To właśnie na tą okazję mam przygotowane kilka sporych wobków. Imitację ryb najczęściej występujących w środowisku. Jak to jest ze wzrokiem suma – ciężko stwierdzić, opinii słyszałem i czytałem mnóstwo i sam nie wiem co uznać za prawdę. Moja praktyka wskazuje, że sum wybiera przynęty naturalnie wyglądające, chociaż zdarzało mi się łowić go także na fluo. Ciężkie, duże woblery mają jeszcze jedną zaletę. Pozwalają się posłać na sporą odległość z zestawu castingowego. Ale darujmy sobie, podczas korzystania z multiplikatorów, agresywne jerkowanie znane z filmów z Rexem Huntem. Z sumem to raczej nie przejdzie. Przynajmniej mnie się to nigdy nie przytrafiło. Wracając do rybnych posiłków, w których gustuje sum, to powiem krótko: sum je wszystko! Nie pogardzi żadną rybą. Nie pogardzi nawet woblerem imitującym szczupaka. Ale ze względu na charakterystykę łowiska możemy spróbować namierzyć jego typowe ofiary w naszym miejscu. Mogą to być leszcze, płotki, okonie, klenie, jazgarze, ukleje i kiełbie. Rozpoznanie rozpoczynam zawsze od rozmów z łowcami białej ryby, Ew. z lekko łowiącymi spinningistami (którzy umieją określić wielkość pogłowia okonia względem ilości sumów) i z tymi, którzy o sumach wiedzieć będą najwięcej – czyli z tymi, którzy je łowią! Tutaj przydatna staje się znajomość socjotechniki i negocjacji. Sumiarze często się kryją ze swoimi sposobami (jak pstrągarze), ale niektórzy dadzą się podejść, jak samemu się im poopowiada o swoich sukcesach, o wypuszczaniu ryb, a jak się podaruje kilka przynęt, to nawet najbardziej zatwardziały „skrytołowca” zmięknie i zdradzi: co? I jak? Coblery i wahadła, którymi próbuję naśladować ryby również prowadzę flegmatycznie. Z reguły tempem jednostajnym, gdy nie ma pobić, to stosuję chwilowe zatrzymania.

Być może w tym sezonie będę miał możliwość połowienia z łódki. Poświęcę wówczas kilka nocek w pierwszej połowie sierpnia. Jeżeli we wrześniu strona nie będzie aktualizowana, to znaczy, że mnie utopiły ;-) Póki co „moje” sumy mają na sumieniu dwie złamane wędki, kilka kołowrotków, które po holowaniu (najczęściej nie zakończonym sukcesem) przestały pracować w 100% poprawnie i niezliczoną ilość porozginanych haków i kotwic. Liczę na to, że w tym roku jestem przygotowany na każdą okoliczność. Chociaż już kilka razy mi się tak wydawało…

Początek sandaczowego sezonu w rzece nizinnej...
14 kwietnia 2020, 15:39

Początek sandaczowego sezonu w rzece nizinnej

 

Pierwszy czerwiec jest dla niektórych spinningistów ważniejszą datą niż 1 maj. „Święto sandacza!” Mętnookie wypierają szczupaki z naszych wód w zastraszającym tempie. Nie będę dociekał wszystkich przyczyn tego zjawiska bo i po co? Fakt, faktem, że sandacza jest na pewno trudniej złowić niż szczupaka i że nie każdy to potrafi. Jest to ryba dość trudna technicznie – co moim zdaniem jest zaletą. Nie każdy umie go złowić. Być może to właśnie jest jedną z przyczyn większego pogłowia tego gatunku w ostatnich latach. Ja jednak nie narzekam. Sandaczami mogę nadrobić szczupakowe braki, które spotykam na swoich łowiskach. A mętnookie ryby łowi się bardzo ciekawie. Ciekawiej nawet od szczupaków. Na początku czerwca, po tarle, drapieżnik ten żeruje dość intensywnie. Z moich obserwacji wynika że robi to 3-4 razy w ciągu doby. Łowić je można przez cały dzień i w nocy. Za najlepszą porę uważam godziny 19:00 - 22:00 oraz 0:30 - 1:30 - czyli wieczór i noc. Gorzej bywa z wybraniem miejscówki, chociaż na nizinnej rzece nie powinno być z tym problemu. Sandacze lubią wieczorami żerować stadnie i idąc wzdłuż rzeki już z daleka można zaobserwować ich ataki na drobnicę. Po zlokalizowaniu miejsca połowu, należy się starannie do niego przygotować. Wybieramy dokładnie stanowisko, w którym będziemy stać, z dobrym miejscem do lądowania ryby niedaleko siebie. Obserwujemy chwilę wodę w polaroidach. W promieniach zachodzącego słońca widać w nich naprawdę wiele. Dokładnie możemy zlokalizować w których miejscach atakują ryby i z jaką częstotliwością. Notujemy nasze obserwacje w pamięci, by wiedzieć, gdzie podawać przynęty. Pozostaje uzbrojenie zestawu.

błystka wahadłowa

Sprzęt

Z kijów moim najlepszym "sandaczowcem" jest sztywna wklejanka o długości 270 cm i ciężarze wyrzutu 4-16 g. Moim zdaniem przekraczanie granicy 25 g podczas połowu w rzece nie ma sensu. Używać będziemy przynęt i tak nie cięższych niż 14-16g. a najczęściej znacznie lżejszych. Ważne jest by kij był sztywny, aby można nim było wykonać solidne zacięcie. To samo dotyczy kijów castingowych. Długość nie ma praktycznie żadnego znaczenia, o ile kijem da się sandaczowi „skuć ryja”. Kołowrotek o stałej szpuli, lub multiplikator niskoprofilowy przeznaczony do rzucania lekkimi wabikami. Co do tego pierwszego, to radzę zwrócić uwagę na rolkę. Powinna ona być szczelnie obudowana, by nie zakleszczała się w niej cienka plecionka. O precyzyjnym hamulcu w kołowrotku spinningowym chyba przypominać nie muszę. To samo tyczy się multika. Linką jakiej najlepiej jest używać jest bezwględnie plecionka. Łowienie sandaczy na żyłce jest całkowicie bezsensowne z powodu jej rozciągliwości, która uniemożliwia wykrycie delikatnych brań oraz wykonanie zacięcia z większej odległości. Parametry linki to od 10 do (maksymalnie!)15 Lb. Grubszych nie ma sensu, "piętnastofuntówka" spokojnie wystarczy do wyholowania nawet metrowego okazu, gdyby się taki trafił. Ja osobiście preferuję 10 LB i przy niej obstaję. Uważam, że im cieńsza, tym lepsza. Rewelacyjne do połowów sandaczy wieczorem są plecionki w barwie fluo. Końcowe dwa metry można zapobiegawczo pomalować ciemnym flamastrem (zieleń, czerwień), by nie wzbudzać podejrzeń u ryb. Można też dowiązać półmetrowy przypon z fluocarbonu.

Przynęty

W tej kwestii stosuje kilka uproszczeń. O tej porze roku do lamusa odchodzą przynęty, którymi łowię w większych głębokościach na jesieni. Chodzi przede wszystkim o kolory i zakres głębokości pracy wabika. Pierwszym uproszczeniem jest kolor. Łowię na przynęty jasne. Drugą zasadą jest głębokość podania - płytko, nie głębiej niż 1-1,5 m pod powierzchnią wody.

Jako pierwsze idą w ruch gumy. Twistery raczej odpuszczam. Wolę rippera albo kopyto. Czerwony akcent w okolicach główki, niebieski lub czarny grzbiet i długość od 5 do 10 cm. Główka jigowa niezbyt ciężka. Od 7 do 10 g. Zaczynam oczywiście od gumek większych rozmiarów. Jak będzie się kręcić w pobliżu większa sztuka, to prędzej się pofatyguje za 10 cm rybką niż 5 cm "paprochem". Gumy staram się prowadzić jednostajnym i równym tempem na jednej głębokości. Dopiero gdy nie ma żadnych skubnięć to rozpoczynam kombinatorykę. Przechodzę na główki lżejsze (7 g) i na ułamki sekund przerywam zwijanie linki. Tak aby wabik nieco opadł. Po takiej krótkiej przerwie podnoszę szczytówkę do góry i przyspieszam zwijanie na 2-3 obroty korbką, by przynęta wróciła na swój "stały tor". Prowadząc przynętę nie spodziewam się potężnych targnięć kija. Chociaż obserwowane żerowanie sandaczy może wyglądać na bardzo agresywne ataki, to podejrzaną, gumową rybkę, mogą one podskubywać lekko i ostrożnie. Dlatego wpatruję się bacznie w szczytówkę kija, by tychże skubnięć nie przegapić. Podobnie jak w metodzie łowienia "z opadu" - tnę mocno każde dziwne zachowanie szczytówki albo plecionki.

Gdy sandaczom nie podoba się moje łowienie i niewiele mogę wskórać, przechodzę na woblery. Oczywiście uklejopodobne, białe i srebrne. Czasami wykorzystuje nawet niektóre modele "boleniówek" - bywa, że sandacze je też lubią. Woblerki mogą być pływające lub tonące. Najważniejsze żeby dało się je poprowadzić znacznie wolniej niż gumki oraz wykonywać nimi ewolucje, których gumki „nie potrafią”. Wobka pływającego można zatrzymać na kilka chwil żeby powoli unosił się do powierzchni, można też przyspieszyć zwijanie by zanurkował głębiej agresywnie pracując, co może sprowokować sandała. To samo tyczy się woblerków tonących. Niekiedy ryba uwielbia nieruchomą, powoli opadającą do dna ofiarę. Niekiedy najlepszy jest wobek w wersji neutralnej. Po zatrzymaniu w miejscu stoi nie wynurzając się ani nie opadając. Po prostu stoi na jednej głębokości w toni. Zdarza się, że zostaje zaatakowany właśnie podczas takiego postoju.

Metalowe zabawki - czyli wahadła i cykady. Oczywiście srebrzyste. O ile z wahadłówek wybieram lżejsze (do 16g), podłużne, chodzące płycej, to cykada może być ciężka. Po zmroku może zdziałać cuda. Po zarzuceniu, podnosimy kij do góry i mielimy ile fabryka dała. Sposobem niektórych "boleniowców" - pod samą powierzchnią. Sandacz zdąży! Nie ma się co martwić. Tutaj nie będzie lekkiego skubania, ale solidne walnięcie, które kwitujemy natychmiast mocnym zacięciem i poprawiamy kolejnym.

Holowanie sandała zapiętego po cichu w ciemnościach albo zapadających ciemnościach wolę robić pod powierzchnią wody. Dlatego "nic na siłę". Owszem - zdecydowanie w holu – jak najbardziej wskazane, ale nie "na chama" - jak się go podciągnie kijem pod powierzchnię, to może wyskoczyć chlapiąc, a wtedy spłoszenie pozostałych murowane.

Jedynym problemem podczas tego typu połowów jest fakt, że zamiast sandacza na kiju uwiesi się przedwczesny sum. Tak czy siak zabawa może być przednia. Cokolwiek to będzie, czy "legalny sandacz", czy "sum pod ochroną" zwróćmy koniecznie rybie wolność. Jutro, za tydzień, za rok znów będziemy na rybach, może spotkamy tego samego drania, ale większego i mocniejszego - dajmy jemu i sobie szansę na to spotkanie!

Szczupaki w maju
14 kwietnia 2020, 15:36

Majowe szczupaki

1 maj! Święto… wszystkich spinningistów! Można łowić wreszcie nasze kochane zębacze!

Chyba żadna data w kalendarzu spinningisty nie jest tak ważna. Kultowa wręcz!

A początek maja to doskonała pora na szczupaki! Po tarle ryby są wygłodzone i żerują naprawdę intensywnie, a zjeść potrafią wówczas sporo. Będąc nad wodą możemy zaobserwować potężne ataki na płyciznach – o każdej porze dnia. Wygląda na bolenia, ale to nie boleń bynajmniej. Takiego agresora jest wówczas naprawdę łatwo złowić. Atakuje on przy brzegu głównie drobnicę. Uklejki, okonki i narybek. Wystarczy podać imitację płotki, albo większej uklejki i nie podaruje. Tak agresywnie żerujący szczupak ma tylko jeden cel! Zabijać i jeść! Ta jego potężna agresja wywołana głodem blokuje jego instynkt samozachowawczy. Ryby w pierwszej kolejności szukamy zatem w strefie przybrzeżnej. Bez względu na to czy łowimy w rzece, czy w innym zbiorniku. Tam szczupak ma zagwarantowaną prawdziwą wyżerkę na stadach drobnicy. Zdarza się – owszem, że niektóre osobniki siedzą głębiej i dalej, poszukując większych ofiar, ale zdecydowanie trudniej jest je namierzyć.

wobler na szczupaka

 

Sprzęt

Wędka może mieć max c.w. pomiędzy 30-40g. Powinno wystarczyć. Dla tych, którzy zdecydują się używać większych przynęt kij powinien być odpowiednio mocniejszy. Akcja – raczej sztywna, szczupakowi trzeba dać ostro w kły! Młynek winien mieścić 200m linki 0,25mm. Nie to żeby szczupak był w stanie wysnuć taki zapas. Po prostu wielkość takiego kołowrotka zapewni wystarczająco mocny mechanizm przekładni, jak i moc hamowania. Jako ideał do połowu majowych szczupaków uważam lekki zestaw castingowy. Czyli kijek o c.w. do 1,5 OZ. (do 42g) i multiplikator niskoprofilowy. Jego poręczność umożliwi nam znacznie bardziej komfortowe łowienie niż spinningiem. Nominalna wartość c.w. w wędkach castingowych jest z reguły zaniżona i w praktyce będziemy mogli używać nawet ciężkich woblerów po 60g. Jako linki używam tylko plecionki. Wytrzymałość 20-25 LB wydaje się odpowiednia i całkowicie wystarczająca. Pozwoli też na dość bezpardonowy hol parokilogramowego drapieżnika – o ile się taki trafi. Konieczny jest także przypon stalowy, kewlarowy, bądź wolframowy. Z fluocarbonu już się wyleczyłem, bo nawet dla ledwowymiarowego osobnika nie stanowi on przeszkody i może zostać z łatwością odgryziony.

Przynęty

Woblery – rewelacyjne są bezsterowe jerki. Zwłaszcza slidery. Ich praca jest (jeszcze) nieznana rybom. Więc nawet te „po przejściach” biją w nie bez zastanowienia. Świetnie też nadają się do obławiania płycizn castingiem. Są dość ciężkie, co umożliwia dalekie rzuty, a można je prowadzić dość płytko. Imitacje płoci, okonia są jak najbardziej wskazane! Świetne są też woblery imitujące szczupaka. Zębol w furii na swoim żerowisku bezlitośnie skarci mniejszą konkurencję. Dobre są też powierzchniowe woblery przeznaczone do techniki „walk the dog” – czyli „spaceru psa”. Mogą one imitować każdą podłużną, niewygrzbieconą rybę. Pobicia wyglądają niezwykle efektownie. Dobre są też klasyczne woblerki, byleby nie nurkowały głębiej niż na 1-1,5m. Ciekawe efekty dają też imitacje sporych żab – w kolorze jasnobrązowym z jaśniejszym brzuszkiem.

Z wahadłówek – najlepszą na świecie jest dla mnie „Płoć” polspingu, albo jej podróbki, których na rynku nie brak. Szczupak nie pogardzi także gnomem, algą, krabem, a ten większy także kalewą. Podczas ich prowadzenia w wodzie róbmy co jakiś czas przerwę – pozwólmy jej opadać na naprężonej lince. Zdarza się wtedy zaskakująco wiele brań. „Jokerem” w talii wahadłówek jest trudno osiągalny już na rynku „Heintz” – podłużna srebrna blaszka wyposażona w dwie kotwiczki. Przez jakiś czas były praktycznie już nie do kupienia, ale ostatnimi czasy ktoś wziął się za produkcję podróbek, które są równie skuteczne.

Obrotówki – od „trójki” w górę. Kolor paletki to w pierwszej kolejności matowe srebro, lub miedź. Sprawdzają się przede wszystkim następujące rodzaje skrzydełek: aglia (w wodzie stojącej), oraz comet i lusox. Przydatne bywają także spore chwosty maskujące kotwice.

Ciekawym rozwiązaniem są także spinnerbaity z dwoma skrzydełkami na górnym ramieniu i przynętą zasadniczą na dolnym, którą może być sporej wielkości guma.

Gumy – kopyta o dł. Od 9-15cm. Jasne, z białym brzuszkiem i niebieskim, bądź czarnym grzbietem. Mogą być dodatkowo ozdobione brokatem. Obciążamy je raczej lekko podczas przybrzeżnego bobrowania. Dobre bywają także (o dziwo!) pomarańczowe ripperki i kopytka. Warto mieć też przy sobie kilka gumek fluo – potrafią naprawdę wkurzyć drapieżcę.

Twisterów klasycznych do takiego łowienia już praktycznie nie używam. Wolę gumowe imitacje jaszczurek – zwłaszcza gdy na brzegu widzę traszkę, lub salamandrę, dla szczupaka obok żaby to rarytas. Jak będzie miał do wyboru stadko rybek, lub jaszczura/żabę wybierze raczej to drugie. Ciekawe są także rybokształtne gumki z wtopionymi wewnątrz hakami z obciążeniem i dodatkową kotwicą z dołu. Obecnie jest ich na rynku spory wybór. Zaznaczam jednak że na płycizny się nie nadają – są zbyt ciężkie. Można natomiast nimi połowić w głębszych miejscach (powyżej 2,5 m). Moim odkryciem z ubiegłego sezonu są szczupakowe muchy. O dł. Około 10 cm. Chodzą po powierzchni, lub tuż pod nią. Imitują mysz, szczurka, lub innego płynącego ssaka. Żerujący szczupak lubi także takie dodatki d swojego menu. Przynęty te mają jednak jedną wadę – są dość lekkie, co wyklucza ich stosowanie podczas stosowania zestawów castingowych.

Wszelkie przynęty możemy prowadzić w średnim tempie, lub nawet w nieco szybszym. Wskazane jest co jakiś czas urozmaicić ich pracę zatrzymaniem, podszarpnięciem, lub serią podszarpnięć. Taki zabieg może skusić „niezdecydowanego” do uderzenia.

Brania majowych szczupaków rzadko bywają słabe. Z reguły są mocne i zdecydowane. Do tego stopnia że nie zdążamy zaciąć, ale szczupak już może być zacięty, a jeśli nie, to mamy jeszcze czas do docięcia. Z holem różnie bywa. To chyba zależy od indywidualnych predyspozycji zębacza. Zdarzało mi się łowić szczupaki, które po zacięciu wyciągałem po prostu z wody praktycznie bez walki, zdarzały się także odjazdy, wyskoki nad powierzchnie, szarpanie łbem i wszelkie inne wolty na kiju. Lądujemy bezwzględnie za pomocą chwytaka. Wyślizgi na brzegu (zwłaszcza piaszczystym) może uszkodzić śluz – czyli naturalną ochronę ryby. Najbardziej idiotycznym sposobem podbierania szczupaka, o jakim słyszałem jest chwyt za oczy. Dla mnie to sadyzm w czystej postaci! A ja ryb krzywdzić nie mam w zwyczaju. Po bezpiecznym wylądowaniu, ewentualna – szybka fotka i z powrotem do wody drania. Trzeba dbać o rybostan!