Początek mojej przygody z castingiem


17 kwietnia 2020, 11:35

Chciałem podzielić się z wami swoimi doświadczeniami z multiplikatorem. Wędkarstwo spinningowe uprawiałem już od jakiegoś czasu (kilka sezonów). Łowiłem ryby rozmaitych gatunków. Od okonia poczynając, na sumach kończąc. Po tych kilku latach spinningowania dorobiłem się już całkiem ładnego arsenału sprzętu do połowu wszystkich gatunków. O multiplikatorach słyszałem od dawna, ale jakoś wcześniej nie byłem do nich przekonany. Coś mnie jednak ciągnęło żeby kupić sobie taki kołowrotek. Słyszałem, że linka się plącze, że spinningiści mają problem z nauką rzucania, spowodowaną spinningowymi nawykami w technice rzutu itp. itd. Ja oczywiście myślałem, że sprawa będzie prosta. Przykręcę do rękojeści którejś z wędek, odwrócę ją przelotkami do góry i spróbuję nauczyć się rzucać. Z błędu wyprowadził mnie znajomy, właściciel sklepu wędkarskiego. Wytłumaczył wszelkie różnice pomiędzy wędką castingową a spinningiem. Po czym stanowczo zaczął odradzać zakup tego typu sprzętu. Opowiadał jak to on i jego koledzy próbowali i nic z tego nie wychodziło. Ja jednak pozostałem nie ugięty. Z drugiej jednak strony, miałem pewne obawy. Koniec, końcem, postanowiłem zakupić zestaw castingowy za najmniejsze pieniądze z możliwych. Odpaliłem allegro i rozpocząłem poszukiwania sprzętu. Wybór padł na kołowrotek Jaxon casting express i kijek dragon mystery XT o długości 1,95m. Na samym początku, nawinąłem nań żyłkę, która pałętała mi się na jakichś starych szpulach. Miałem jej dość sporo i nie była mi do niczego potrzebna. Zatem żywot mogła zakończyć na multiku. Poczytałem co nieco w sieci na temat techniki rzucania i pojechałem nad wodę z kilkoma starymi, ciężkimi wahadłami. Wszystko robiłem zgodnie z instrukcjami, które wyczytałem. Z początku krótsze rzuty, na mocno dokręconym docisku i hamulcu rzutowym. Zwracałem też baczną uwagę, by przyblokować szpulkę, zanim blacha wpadnie do wody. Nie było tak źle. Po około pół godzinnym treningu, rzucałem już jako tako. Odkręciłem hamulec bardziej i ustawiłem dokładniej docisk. Przynęty latały coraz dalej, a osławionych brud nie było widać. Pod koniec odkręciłem docisk i hamulec na full i stało się. Broda jak wata cukrowa z dobrego odpustu! Nie dało się jej rozsupłać i musiałem odcinać poszczególne zwoje nożem, tracąc około 30 m żyłki. Nie żeby było mi żal. Po prostu, jak mówi stare przysłowie „jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.” Wyciągnąłem natomiast z tego zdarzenia wnioski (nie starać się rzucać za daleko, zanim nie opanuję rzutów do perfekcji). Na następną wyprawę nawinąłem już plecionkę (niestety słabej jakości) oraz zabrałem większy zestaw przynęt. Teraz już nie miało być samego treningu rzutowego, ale także łowienie. Z pletką rzucało się cudownie. Odwijała się ze szpuli znacznie lepiej niż żyłka. W końcu, dzięki jej nikłej rozciągliwości poczułem esencję czułości zestawu castingowego. Problemem było jedynie to, że plecionka nasiąkała wodą i chlapała niemiłosiernie. Cóż – tak to jest, gdy się oszczędza na plecionce. „Głupi płaci dwa razy” – jak to mówią. Po kilkudziesięciu minutach łowienia miałem cały mokry uchwyt i rękę. Kołowrotek zaczął szumieć, gdyż woda z Wisły do czystych nie należy i brud dostał się na łożyska prawdopodobnie. Po powrocie do domu odpaliłem internet i znalazłem informację o konserwacji multiplikatora. Umyć pod ciepłą, bierzącą wodą i wysuszyć. Następnie podać oliwkę na łożyska. Tak też uczyniłem. O dziwo młynek na następnej wyprawie spisywał się już dobrze. Plecionkę oczywiście musiałem kupić nową. Ale nie był to finansowy problem, bo wiedziałem już, że na casting łowić chcę. Pozbyłem się więc części moich wędek i kołowrotków, więc pieniądze w budżecie na casting się znalazły. Przy najbliższej okazji wymieniłem też multik na dużo lepszy. Teraz rzucało się jeszcze lepiej. Kultura pracy o niebo lepsza. Pojawiły się pierwsze ryby złowione na ten sprzęt. Okazów co prawda nie było. Kilka sandaczy, jeden szczupak i przyzwoity boleń. Zakupiłem też znaczne ilości przynęt. Popadłem w małą paranoję. Jerki, swimbaity i inne cuda z ameryki, którymi nie bardzo da się łowić spinningiem. Nie wszystkie były łowne. Musiałem zrobić selekcję. Niektóre modele, zwłaszcza w łowiskach szczupakowych okazały się prawdziwymi killerami. Ryby ich nie znały i waliły bez zastanowienia, co nie miało miejsca podczas korzystania z klasycznych coblerów, gum i blaszek. Zakupiłem także zestaw dziwacznych, wielkich gumek, które imitowały – nie wiadomo co. Sandaczom się niekiedy podobało, a mnie – nie wiedzieć czemu – łowiło się tymi dziwolągami całkiem przyjemnie. Holowanie ryby na multiku to bajka nie do opisania. Z początku brakowało mi „terkotki” w hamulcu walki. Nie bardzo wiedziałem z jaką szybkością ryba mi odjeżdża. Ale problem rozwiązał się sam. Po prostu w czasie holu szarżującej ryby wszystko czułem pod kciukiem, którym dotykałem szpulę. Po prostu informację o odjazdach odbierałem teraz za pomocą nie słuchu, a innego zmysłu – dotyku. Jest to fantastyczne doświadczenie. Przejście ze spinningu na casting, to moim zdaniem przeskok w inny wymiar. Wbrew temu co piszą „autorytety” z prasy wędkarskiej, łowienie multikiem nie jest wcale trudne. A w przypadku połowów na większe przynęty jest wręcz łatwiejsze niż spinningowanie. Odczucia walki z rybą i kontaktu z przynętą to jak „niebo i ziemia” w porównaniu do klasycznego spinningu ze stałoszpulowcem. Każdemu spinningiście – tradycjonaliście gorąco polecam.

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz