Nocne sandacze z opaski


21 kwietnia 2020, 12:09

Nocne łowienie wchodzi w krew każdemu, kto spróbował. Okazuje się, że w nocy jałowe miejscówki i przełowione łowiska zaczynają przypominać te wspaniale rybne, rodem z filmów o Rexie Huncie. Ryba na rybie rybą pogania. Gdy tylko czas pozwala, staram się spinningować w nocy. Łowię wszędzie – w wodzie płytkiej i głębokiej, w zależności od miejscówki, którą wybrałem i ryb na które poluję. Może rankiem są najlepsze brania, może wieczorem, ale ja wiem jedno – noc przynosi niespodzianki, których nie spodziewalibyśmy się nigdy. Całej nocy już od jakiegoś czasu nie poświęcam (chociaż mam ochotę na wypad wieczorem, spinningowanie całonocne i poranne, to czas nie pozwala). Dlatego staram się śmigać w godzinach pomiędzy 21:00 a 0:30. Z reguły nad wodą jestem średnio jakieś półtorej - do dwóch godzin. To w zupełności wystarcza. W ubiegłych sezonach spinningowałem głównie na swoich ulubionych dołkach ścigając sumy i sandacze. Sezon 2010 przyniósł wiele zmian i roszad na moim łowisku. Stare dołki pozasypywane, nowe dołki, które namierzyłem są bezrybne. Sandaczy, które dominowały – brak! Nie łowili bliżsi i dalsi znajomi – powódź zmiotła wszystko w siną dal? A może spowodowała opóźnione tarło, które zacząć miałoby się dopiero w połowie czerwca? Z sumami podobnie! Złowiłem w dołku tylko jednego, w dodatku niewymiarowego...

Nocne sandacze z opaski

Prawie trzy tygodnie szukania ryb przyniosło w końcu efekty dopiero na opasce, którą namierzył kolega (Bogdan ;) ). Opaska była „martwa” już od jakichś dwóch sezonów. Omijałem ją szerokim łukiem, byłem tam może z 3 razy w ubiegłym sezonie z miernymi efektami. Teraz znów można na niej połowić. O dziwo - pojawiły się w niej także szczupaki, które u nas są rzadkością. Oprócz tego wszelkie bogactwo. Grube, garbate okonie (skąd się one tutaj wzięły?), kleniory duże i masywne, bolki... Ale gdzie upragnione sandacze? Spokojnie – jeżeli jeszcze są w Wiśle, to tutaj pojawią się na pewno. W nocy wpływa tutaj drobnica. Jest wiele zakamarków i kryjówek. Małe rybki czują się tutaj bezpiecznie. Zawsze mają większe szanse uciec , schować się przed drapieżnikiem, niż na otwartej wodzie. Miejscówka zatem „bankowa” - tu musi polować nocny łowca o psich zębach i opalizujących ślepiach. Opaska nie jest głęboka, za to dno kamieniste, obfitujące w wiele zaczepów i pojedynczych wielkich głazów. Na dodatek „tor przeszkód” pośród których trzeba prowadzić przynęty, jak po slalomie. Zbędne obciążenie plecaka w postaci wielu ciężkich główek jigowych i gumek, musiałem pozostawić w domu. Nie było sensu ich tutaj zabierać. 15 gramów to za dużo, gdzieniegdzie nawet 10 grzęzło pod kamieniami zaraz po wpadnięciu do wody. Opaska po powodzi zmieniła się w istne „zaczepowisko.” Zatopione fragmenty drzew, kamienie występujące na dnie oraz jakieś przedmioty (wolę nie zgadywać jakie) pozbawiły mnie kilkudziesięciu przynęt. Ale już przynajmniej miałem „z grubsza” wybadane dno. Wówczas przeszedłem na obrotówki, wahadła i woblery. Te pierwsze spisywały się na początku całkiem nieźle. Dały parę kleni i okonków oraz kilka niezaciętych brań. Na wahadła powiesiło się kilka szczupaczków (bez rewelacji, ale zawsze coś!) Sandaczy nadal brakowało. W końcu pojawiły się szczupaki – przyzwoite. Łowiąc średnio 1,5 godziny prawie każdego wieczoru z Maekiem, mieliśmy średnio po trzy ryby na głowę. Gdy brania na obrotówki stawały się anemiczne lub praktycznie zanikały, postanowiłem przejść na woblery. Najwięcej ryb złowiłem w miejscu za wielkim krzakiem zwalonym do wody, gdzie głębokość nie przekraczała 50-70 cm. Oprócz drzewa było tam też kilka innych podwodnych przeszkód, co spowodowało straty w obrotówkowym arsenale (mimo używania solidnego sprzętu). Postanowiłem zastosować taktykę łowienia na duże i ciężkie przynęty w płytkiej wodzie. Czyli woblery płytkoschodzące i wolno tonące jerki. Jak to zwykle bywa – urwałem i kilka tych przynęt... Sandaczy nadal nie było. Po tygodniu połowów w rybnym eldorado, znów popadał deszcz i Królowa Polskich Rzek dostała torsji zawierającej kawę z mlekiem. Miejscówkę trzeba było zmienić. Popróbowaliśmy na zastoiskach, czyli tam, gdzie wejść musiała ryba. Sandaczy nadal niet – za to złowiliśmy kilka przyzwoitych okoni, co jest na naszym łowisku rzadkością. Kończyliśmy nasze łowy średnio około 23:00, w końcu na drugi dzień trzeba wstać i pracować. Po dwóch tygodniach postanowiliśmy zmienić taktykę. Popołudniowa drzemka, potem kawa i wyjazd na ryby o 21:30. Sandacze zaczęły brać około 23:00. Nie wiem jakim cudem, ale nie przypominały one z budowy typowych wiślanych sandaczy – były wygrzbiecone i grube, prawie jak jeziorowe okonie. Gdzie one się tak objadły, skoro nie można było przyłapać ich na żerowaniu od początku czerwca? Co jadły – nie wnikam. Można się tego domyślić po przetestowaniu kilku rodzajów woblerów imitujących niewielkie rybki, które tutaj żyły. W ruch poszły imitacje uklejek, kleników i krąpików. Nadal nie dawały one wymiernych efektów (brały sandałki, ale zdecydowanie za krótkie). Bogdan testował kolejne płytko chodzące rapalki, a ja na kolejną wyprawę zapakowałem w akcie desperacji swoje „hand made'y”.

Wobki miały jednak tę zaletę, że pracowały na odpowiedniej głębokości, latały daleko z casta i dały się powoli prowadzić lekko kolebiąc. Na pierwszego brzydala zameldował się najpierw bolek, który chyba sam nie wiedział co robił w tamtym miejscu. W końcu uderzył sandacz. Mętnooka bestia została wywleczona bezceremonialnie z wody, bez stawiania większego oporu. Plecionka 30 LB była aż nadto (Spytacie dlaczego taka gruba? Odpowiem: Nocny spinning + Wisła = uwaga wściekły sum!). Kolejne wieczory przyniosły jeszcze kilka sztuk, szkoda tylko, że nie ma jeszcze żadnej medalówki :-( Maek miejscówkę przeczesał z dobrymi efektami x-rapem rapali z fluogrzbietem. Brały mu na nią też szczupaki i bolki. Ja pozostaję przy swoich dziwolągach. X-rap na zestawie castingowym nie lata tak daleko, a po ciemku dochodzą problemy z rzucaniem „na słuch.” O dziwo brody jakoś mnie omijają, a rzuty mają przyzwoite odległości. Kolejna wyprawa już wstępnie zaplanowana – jeśli przez godzinę nie złowię ryby, to idę dalej wzdłuż brzegu i naparzam gdzie popadnie wirówkami z przednim obciążeniem w poszukiwaniu suma. Wiem że one też są, ale po powodzi ukrywają się jeszcze lepiej niż sandacze. Głód adrenaliny, wyzwalanej podczas holu dużej ryby zaczyna dawać znać o sobie. Sandacze i bolenie już mi nie wystarczają! Ja chcę suma! Idę przygotować sprzęt i przynęty. Wieczorem wyjazd...

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz