Woblery owadzie
19 kwietnia 2020, 15:00
Z woblerkami imitującymi owady spotkałem się po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Nie były one wówczas tak popularne jak obecnie. Wtedy jeszcze łowiło się najczęściej na blaszki, które powoli zaczęły być wypierane przez gumki. Woblerów mało kto używał, bo były to czasy, kiedy używało się głównie żyłek, które jakościowo znacznie odbiegały od tych, które są produkowane teraz. A małe wobki wymuszały stosowanie cienkich żyłeczek, zatem pozostawały przynętą dla bardzo zamożnych spinningistów, albo służyły jedynie do połowu brodząc – w płytkiej wodzie, gdzie każdy zaczep można było wyciągnąć podchodząc i wydobywając przynętę ręką. Poza tyn nigdzie nie można było ich dostać. W sklepach, najmniejsze rapalki były (jak to rapalki ;)) bardzo drogie, mnie nie było na nie stać. Nurkowały dość żwawo i głęboko, co zwiększało ryzyko zaczepu i utraty przynęty. Wobki owadzie oglądałem tylko na zdjęciach w gazetach wędkarskich, gdzie pojawiały się zdjęcia produktów amerykańskiej firmy „Rebel”. Nie wszystkie były one podobne do owadów. Imitowały raczki, krewetki i tym podobne. Były wielkości od 3 do 5 cm. Maleństwa potrafiły nurkować jeszcze ostrzej niż Rapala o czym przekonałem się na własnej skórze, urywając w zimny, listopadowy dzień „krewetkę”, którą dostałem w prezencie. Pierwszego prawdziwego woblerowego owada pokazał mi dopiero znajomy muszkarz – spinningista. Był fanatykiem obydwu metod. Jako że był już emerytem, to na swoje hobby miał naprawdę wiele czasu. Kiedy nie łowił, to siedział i robił przynęty. Kręcił muszki, strugał woblerki, klepał wahadła. Fakt, że strasznie przykładał się do tego co robił. Małe wobki ciężko jest uzbroić w stelaż i do tego jeszcze ustawić w taki sposób by się nie wykładały. Dlatego wiele z woblerów, które robił, już na etapie montowania stelażu i gruntowania szły do śmieci. Udało mu się jednak zrobić ładną serię imitacji wielu owadów, które żyją u nas i są ich naturalnych rozmiarów (czyli mniejsze niż „ogromny szerszeń” Rebela na 5 cm ;) ). A wiecie jak to bywa z muszkarzami – najpierw łapią siatką małe muszki, by potem dobrać jedną z tysięcy ich imitacji, która najwierniej przypomina te latające nad wodą. Wędkarz ten opowiadał mi, że jego początki z owadzimi woblerami nie były łatwe. Napsuł wiele korpusów, zanim doszedł do tego jak i czym je malować, nie mówiąc już o o wprowadzaniu stelaża, wyważeniu itd. Korpusy strugał z kory drzewa. Woblerki były maleńkie. Od 1,5 do 3 cm. Przypominały biedronki, stonki i żuczki.
Sam próbowałem je robić, ale moje próby spełzły na niczym. Nie na moją – gówniarską kieszeń były farby, lakiery i narzędzia. A kleniojazie i pstrągi brały dobrze na wirówki. Temat woblerków owadzich powrócił do mnie dopiero po kilku latach. Pstrągi na Dunajcu były wybredne, nie pozwalały spinningistom połowić. Znacznie lepsze efekty mieli muszkarze. Próbowałem robić nawet suche muszki imitujące osy, ale za pomocą spinningu nie dało się nimi efektywnie operować. Wyrzut przynęty ukręconej na małym haczyku nie był możliwy nawet na ultralighcie. O prowadzeniu przynęty na napiętej lince mogłem jedynie pomarzyć. Brodząc, próbowałem spławiać przynętę z nurtem, ale nurt wody powodował efekt balonu nawet na cienkiej żyłce i tylko mogłem się domyślać co dzieje się z moją przynętą. O wykryciu ewentualnego brania nie było nawet mowy. Po bezrybnym weekendzie nazbierałem w lesie nieco fragmentów kory z drzew. Dokładnie je wysuszyłem i zacząłem struganie. Starałem się nie popełniać tych samych błędów co mój mentor z czasów dzieciństwa, ale i tak napsułem wiele korpusów. W końcu udało mi się stworzyć parę brzydali i po końcowym zagruntowaniu i pomalowaniu (z grubsza ;) ) na kilka popularnych u nas owadów, zamontowałem meleńkie stery, które powycinałem z plastykowych butelek. O dziwo, niektóre pracowały jak wobler – mordka w lewo, dupka w prawo. Mała korekta oczka mocującego dokonana już na łowisku, spowodowała że niektóre moje stworki ożyły. Znaczny odsetek moich wobków niestety nie pracował, a podginanie oczka to w lewo, to w prawo nie przynosiło efektów, podobnie jak manipulowanie sterem. Większość miała zbyt wysoko umieszczony stelaż względem poziomej osi symetrii wobka i zwyczajnie wirowały prowadzone w wodzie. Postanowiłem pousuwać z nich stery i dać im szansę wykonując po kilkanaście rzutów. Przynęty zmieniałem losowo, wiązałem do żyłki modele sprawne i „niepełnosprawne”. Kombinowałem z techniką prowadzenia. Rzucałem pod prąd, w poprzek nurtu, spławiałem kręcąc do tyłu korbką. Pierwsze branie zanotowałem na wobka, który nie posiadał akcji, a także był tonący. Prowadziłem go w następujący sposób: Po zarzuceniu czekałem aż opadnie na dno, podnosiłem kijem do góry na napiętej lince, po czym opuszczałem kij w dół i wykasowywałem luz, pozwalając przynęcie znów opadać. Na kotwiczce zameldował się kleń. Nie grzeszył rozmiarami, ale pozwolił nabrać zaufania do moich nowych przynęt. Przed kolejną wyprawą przestudiowałem książki o muszkarstwie, które kiedyś ktoś mi podarował i wysnułem z nich kilka wniosków dotyczących sposobu podania i prowadzenia owadów. Na kolejnej wyprawie swą wiedzę starałem się wprowadzić w życie. O dziwo pojawiły się pstrągi! Łowiło się je niełatwo, bo małe wobki wiązałem bezpośrednio do żyłki, która z racji rozmiaru i masy przynęty była bardzo cienka. Dlatego pierwszy kropkowaniec nie dał mi szans na 0,16-tce „Byrona” (pamięta ktoś jeszcze te żyłki? ;) ). Zwiał pod sam brzeg, gdzie w wodzie sporo było krzaków i chyba jakieś zatopione drzewo. Zmieniłem taktykę i zacząłem obrzucać okolice brzegu od strony otwartej wody – brodząc. Następnego pstrąga wyholowałem szczęśliwie. Tego dnia ryby brały właśnie pod samym brzegiem, wzdłuż którego, na całej długości rosły drzewa. Łowny model był koloru szaro – brunatno – czarnego. Jak się później okazało przypominał nieco chrabąszcza majowego, których było tam pełno. Eksperymentowanie z woblerami owadzimi wspierałem przez baczną obserwację przyrody i studiowanie atlasu z owadami. Wiedziałem już że pływak żółtobrzeżek pływa pod wodą, a szerszeń, który wpadnie do wody chlapie po powierzchni. Dzięki temu, gdy doszedłem do jako takiej wprawy w wyważaniu małych wobków, to wiedziałem jak je pomalować i jak nimi łowić w których warunkach. Obecnie mam już kilka wypracowanych technik, które na moich miejscówkach świetnie się sprawdzają, głównie podczas połowów kleni i jazi. Owadkami pracującymi na powierzchni wody cudownie się łowi w bardzo czystych rzekach. Podchody w „polaroidach” za rybą, brodząc i podając jej wobek pod sam nos, to świetna sprawa. Kiedyś łaziłem po całym myślenickim odcinku Raby przez kilka godzin za kleniami i prowokowałem poszczególne stadka, które napotkałem w rozmaity sposób. W krystalicznie czystej wodzie widziałem wyjścia ryb do moich przynęt. Niektóre kończyły się atakiem, a jeszcze inne obejrzeniem przynęty i ucieczką. Emocje były niesamowite.
Zarzucając swojego owada do wody, staram się prowadzić go w taki sposób, by jak najwierniej przypominał żywego robaka. Łowiąc w rzece, zawsze staram się by spływał z prądem, a co jakiś czas przytrzymuję go by zadrgał i nieznacznie się zanurzył. W naprawdę silnym nurcie, spuszczam przynętę daleko z prądem kręcąc korbką do tyłu. Mam kilka wobków, które tak prowadzone pracują, poruszane jedynie przez uciąg wody, który jest większy niż ich tempo spływania. Oczywiście w czasie takiego łowienia muszę działać w skupieniu i z wyczuciem. Owadek wygląda wówczas jak porwany przez prąd, starający się mimo wszystko walczyć z siłą wyższą, płynąc pod prąd. Inaczej łowię imitacjami owadów, które umieją nurkować i pod wodą wytrzymują naprawdę długo. Staram się je wykonywać w taki sposób by nurkowały na 20-30 cm, albo by były tonące.
Mini wobki w połączeniu z ultralightem i cienką żyłką to świetna sprawa. W miesiącach letnich nie ma to jak wejść do wody i pobawić się w podchody z kleniami. W „polaroidach” można wypatrzeć z daleka ryby i kombinować z podejściem, podaniem przynęty i samą przynęta. Branie pod powierzchnią albo z samej powierzchni, to w ogóle bajka. Nauka entomologii nie pójdzie na marne. Ja mam tylko jeden problem – w ostatnich latach znienawidziłem robienie małych wobków. Wolę strugać przynęty XXL z lipy, niż dłubać się z maleństwami, a potem montować w nich stelaż. Z tego powodu pozostało mi już tylko kilka owadzich woblerów w moich pudełkach. Nie dlatego że urywam, bo tak jak wspominałem – większość chodzi płytko i o zaczepy trudno, ale każda przynęta z czasem zostaje zniszczona, albo zgubiona (zwłaszcza jak się odcina jednego owada z żyłki, a przewiązuje drugiego, stojąc po pas w płynącej wodzie z wędką pod pachą ;)).
Dlaczego warto popróbować na owady?
Drapieżniki i paradrapieżniki odżywiają się nimi, często stanowią one uzupełnienie ich diety. Jeśli ryby nie chcą brać na tradycyjne wobki i gumki, to warto popróbować, zwłaszcza gdy widzimy mnóstwo tej gadziny latającej, pełzającej, skaczącej i szeleszczącej wokoło.
Dodaj komentarz