Kategoria

Sprzęt wędkarski


Zatopiony sprzęt wędkarski - problem, ale...
19 listopada 2023, 11:44

18 listopada 2023 r., Nairobi, Kenia - Porzucony, zagubiony i odrzucony sprzęt wędkarski (ALDFG), znany również jako Ghost Gear, to jedna z najbardziej szkodliwych form morskich odpadów niszczących nasz ocean. Badania wykazały, że 640 000 ton narzędzi połowowych, takich jak sieci rybackie, pułapki i liny rybackie, jest traconych i porzucanych w oceanie, stanowiąc poważne zagrożenie dla ekosystemów morskich.

sprzęt wędkarski

To zagrożenie nie umknęło Sekretariatowi Regionalnego Programu Środowiska Pacyfiku (SPREP), odpowiedzialnemu za ochronę środowiska i zasobów naturalnych Pacyfiku oraz ich zarządzanie. W Nairobi SPREP nadal apeluje o bardziej skuteczny system radzenia sobie z pełnym cyklem życia Ghost Gear.

"Sprzęt duchów stanowi poważny problem dla krajów rozwijających się na małych wyspach Pacyfiku (PSIDS). Życie morskie, czyli moana, Błękitny Pacyfik, ma fundamentalne znaczenie dla źródeł utrzymania mieszkańców Pacyfiku. Kultowe gatunki, takie jak wieloryby, żółwie, rekiny, promienie i delfiny, są silnie dotknięte wpływem sprzętu widma" - powiedział dyrektor SPREP ds. Gospodarki odpadami i kontroli zanieczyszczenia (WMPC), Anthony Talouli.

"Takie dane, jak podają obserwatorzy SPC/FFA z sejnerów i taklowców, za ostatnie dwadzieścia lat (2003-2023) zarejestrowały około 25 000 naruszeń MARPOL. Pokazują, że nie nastąpiły żadne zmiany w zachowaniu rybaków. Aż 53% tych incydentów pochodzi z krajów rybackich spoza Pacyfiku (DWFN)".

Talouli zwrócił uwagę na to, że wypowiadał się podczas wydarzenia towarzyszącego trwającej trzeciej sesji Międzyrządowego Komitetu Negocjacyjnego (INC-3) w sprawie międzynarodowego prawnie wiążącego instrumentu dotyczącego zanieczyszczenia tworzywami sztucznymi, w tym w środowisku morskim, w Nairobi, Kenii.

Impreza towarzysząca, zatytułowana "Untangled: Krytyczna rola traktatu w sprawie tworzyw sztucznych w walce z narzędziami połowowymi Vol.2", opierała się na dyskusji na temat narzędzi połowowych, która miała miejsce na marginesie INC-2 w Paryżu, Francja, na początku tego roku. Sesję prowadziły Environmental Investigation (EIA), Agency OceanCare, Global Ghost Gear Initiative (GGGI), SPREP i MarViva. Badały one potrzebę kompleksowego zarządzania cyklem życia narzędzi połowowych i akwakultury, wspierając rolę zarządzania regionalnego oraz zwracając uwagę na obecne ograniczenia i sposób, w jaki to zrozumienie może wpłynąć na pracę negocjatorów podczas INC-3.

"Obecne praktyki i systemy zarządzania, takie jak Międzynarodowa Konwencja o Ochronie Zanieczyszczenia Ze Statków (MARPOL), oraz instrumenty regionalne, takie jak środek zarządzania ochroną WCPFC 2017/04 w sprawie zanieczyszczenia mórz, nie spełniają swojej roli," powiedział Talouli do zgromadzonej publiczności. "Potrzebujemy znacznie bardziej niezawodnego systemu, który zajmie się pełnym cyklem życia narzędzi widmo i skoncentruje się na plastikowych materiałach w narzędziach połowowych."

W trakcie sesji panelowej prelegenci zgodzili się, że problem zanieczyszczenia plastikiem morskim, zwłaszcza Ghost Gear, jest złożony i wymaga globalnie skoordynowanego pakietu polityk, które zostaną wdrożone na poziomie krajowym, regionalnym i międzynarodowym. Taki pakiet powinien obejmować pełny cykl życia plastikowych narzędzi połowowych i zaangażować wielu interesariuszy, aby był skuteczny.

Uznali, że trwający proces INC dla ILBI (Międzynarodowe Porozumienie w sprawie Dziedzictwa Biologicznego Wysokich Mórz i Oceanów) stanowi unikalną okazję do poprawy obecnego stanu rzeczy. Wskazali, że konieczne jest uwzględnienie szczególnych środków w celu kompleksowego zapobiegania, łagodzenia i rekultywacji Ghost Gear. Ponadto, proces ten powinien wspierać lepszą koordynację, współpracę, wymianę wiedzy i budowanie zdolności w celu złagodzenia jednej z najbardziej szkodliwych form zanieczyszczenia plastikiem morskim.

"Możliwość wprowadzenia szczegółowych przepisów dotyczących sprzętu widmowego w celu rozwiązania pełnego cyklu życia w ramach ILBI poprzez podejście sektorowe pomoże krajom małych wysp Pacyfiku w radzeniu sobie z tą plagą," dodał Taoluli. "SPREP będzie współpracować ze swoimi regionalnymi partnerami w dziedzinie rybołówstwa, takimi jak SPC, FFA, WCPFC, a także z regionalnymi i międzynarodowymi organizacjami pozarządowymi oraz organizacjami społeczeństwa obywatelskiego, aby wspomóc kraje małych wysp Pacyfiku w negocjacjach nad silnym i ambitnym ILBI, który chroni nasze oceany, nasze źródła utrzymania, naszą Moanę i nasz Błękitny Pacyfik."

A jak sprawa zatopionego sprzętu ma się w naszych wodach? Sami sobie odpowiedzmy...

Cormoran powergrip ul. 270 2-10g
27 kwietnia 2020, 21:08

Chciałem zrecenzować kijek, który jest ze mną już ładnych parę lat. Kupiłem go za naprawdę grube pieniądze jakoś w 1997r. Kijek uzbrojony jest w przelotki fuji, podobnie jak uchwyt (oryginalna produkcja japońska). Dzisiaj koszty samego osprzętu są warte tyle co niezły kij St. Croix, lub coś innego z wyższej półki. Nie to jest jednak główną siłą cormorana. Jego blank został wykonany z bardzo mocnego carbonu, a zgrzewany był w temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza. Dla porównania – we wspołcześnie produkowanych wędkach czynność ta odbywa się w temp. Około 300 stopni. Wpływ mają na to koszty nie tylko samego procesu i poddawania materiałów tak wysokim temperaturom, ale też sama jakość mat do produkcji blanków. Wpływa to znacząco na moc blanku, która w „starych” cormoranach jest naprawdę niebagatelna i przewyższa obecnie produkowane konstrukcje.

Cormoran powergrip

Dodatkowo blank jest wzmocniony specjalnym oplotem, który odpowiednio go usztywnia i wzmacnia. Czułość kija jest niesamowita, podobnie jak jego akcja. Pomimo że c.w. sugeruje małą moc, to jednak kij jest nadspodziewanie potężny jeśli chodzi o moc. Podejrzewam, że wyholowanie metrowego szczupaka na nim jest jak najbardziej realne. W sumie, to nie wyobrażam sobie złamanie go na rybie. Odporny jest także na uderzenia mechaniczne. Przedzieranie się z nim pomiędzy drzewami i krzakami nie pozostawia na nim żadnego śladu. Mój egzemplarz dorobił się zaledwie jednej ryski, ale nie na samym blanku, a na naklejce, która na nim się znajdowała. Największe ryby jakie wyciągnąłem nim to:

boleń 80 cm

sandacz 71 cm

kleń 56 cm

brzana 62 cm

pstrąg tęczowy 56

kilka szczupaków do 80 cm

okoń 43 cm

 

Przyznacie sami, że jak na ultralighta to nieźle? Skubnięcia przynęty przez małego garbuska jest bardzo łatwo wyczuwalne. Przez tą uniwersalność stał się moim kijem numer 1. Bywał ze mną (i nadal bywa) na rybach najczęściej spośród wszystkich moich spinningów. Jeździłem z nim na pstrągi, na jeziorowe okonie, szczupaki i sandacze i poddawałem go wielkorzecznej orce na Wiśle i Sanie. Przeszedł także chrzest „europejski” kiedy byłem w Niemczech i łowiłem w Renie. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć iż jeden z moich znajomych, który łowił do tej pory kijami z bardzo wysokiej półki (Loomisem, St. Croix i kijkami z pracowni), tak się zakochał w moim cormoranie, że zakupił identyczny (ale używany) na allegro za prawie 500 zł. Dzisiaj łowi głównie nim. Powergripami (opisywanym UL i innymi egzemplarzami z tej serii o większej mocy) łowiła niegdyś kadra Polski. Użytkownicy „starych cormoranów” mają do nich wielki sentyment, podobnie jak w przypadku starych kołowrotków marki ABU Garcia. Trociowcy i głowatkowcy używają równie chętnie starych carbo-starów i black-starów. Jeżeli jakiś kij można nazwać „niezniszczalnym,” to są to chyba właśnie cormorany z połowy lat 90-tych. Wiem, że to co napisałem brzmi jak „oda do cormorana,” ale obecnie produkowane kije – nawet te z wyższej półki, są od niego po prostu słabsze. A w cormoraniku uroku dodaje jeszcze ten styl – taki nieco retro. Zakończenie dolnika, brązowy uchwyt, przelotki, które są z prawdziwego węglika krzemu (SiC) – w porównaniu z „SiCami” w obecnych kijach z niskiej i średniej półki wyglądają jakby były stworzone z zupełnie innego materiału (lepszego). Polecanie zakupu raczej wydaje się nierealne ze względu na dostępność na rynku „chodzonych” egzemplarzy. Artykuł napisałem raczej jako ciekawostkę (bynajmniej nie po to by się chwalić, że mam super – sprzęt). Ale gdyby komuś z was się trafiła możliwość odkupienia w dobrym stanie z drugiej ręki za okazyjną cenę – to brać i w nogi! Obecnie produkowane spinningi cormorana to sprzęt raczej nisko półkowy.

Pinnacle Vision
22 kwietnia 2020, 18:00

Mój pierwszy kij castingowy. Nabyłem go poprzez Internet. Bardziej z ciekawości, żeby sprawdzić „jak to jest”? Zakupiłem go wraz z multiplikatorem – po bardzo okazyjnej cenie. To właśnie ta cena + chęć spróbowania czegoś nowego była głównym czynnikiem przez który nabyłem taki sprzęt. Kij jednoczęściowy o długości 180 cm. Blank już za rękojeścią cieniutki. Rękojeść i dolnik krótkie. Wyrzut ¼ - ¾ OZ, czyli przeliczając na nasze jednostki to 7-21g. No i zaczęło się… a właściwie zaczęła,… „castingowa choroba”. Nauczyłem się rzucać (marnując przy tym parę kłębów żyłki, którą nawinąłem na mulnik do nauki), a potem przyszła pierwsza mała wyprawa. Był już listopad i pogoda nie zawsze sprzyjała. Dlatego w ubiegłym sezonie odbyłem tylko kilka wypadów z castem w roli głównej. O spinningu zapomniałem wówczas całkowicie. W końcu jesień to czas sandacza i miałem głęboko gdzieś wszelkie inne gatunki ryb. Pierwsze wypady były całkowicie bezowocne. Na dodatek multik, który kupiłem był przeznaczony dla kręcących prawą ręką. Dla mnie to była mordęga i już po drugim wypadzie zakupiłem multiplikator na lewą łapę. Tamtego sprzedałem. Ryb nadal brakowało, ale nie tylko u mnie. Na brak sandacza od drugiej połowy listopada narzekali wszyscy moi znajomi spinningiści. I tak było do pewnego słonecznego, grudniowego popołudnia. W przeciągu godziny na mojego casta złowiłem kilka rybek. Żeby było śmiesznie, zaciąłem także sporego - spóźnialskiego suma (okres ochronny), podczas holu którego (pierwsza duża ryba na casting!) poniosły mnie emocje. Ryba rozgięła hak w jigu, ale właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że do dużych ryb casting jest stworzony. Kij ładnie pracował pod rybą! Widać było, ze zapas mocy jaki w nim drzemie jest dużo większy niż podaje producent. Wtedy zacząłem eksperymentować z coraz większymi przynętami. Największe jakie udało mi się ciskać z niego ważyły 45-50 g, czyli dwa razy więcej niż nominalna wartość c.w. Przy tej gramaturze dopiero przestawało być komfortowe prowadzenie takich dużych przynęt – kij zbytnio się giął. Ale nie przeszkadzało mi to (i dalej nie przeszkadza) w łowieniu wobami po 35g, które można ciągać nim spokojnie. Kije castingowe, pomimo swej lekkości są potężne. Dużo mocniejsze niż spinningi, a przy tym o wiele czulsze (chociaż to akurat także zasługa multiplikatora, który jest lepszym narzędziem niż „stałoszpulowiec”). Vision jest jednoczęściowy. Pomimo tego mieści się bez problemu w samochodzie osobowym. Podróżowałem z nim także autobusem. Zero problemu. Na dodatek nie trzeba zdejmować młynka i można podróżować z uzbrojonym wędziskiem, agrafkę mocując do klipsa. Nad wodą wystarczy założyć przynętę i już można śmigać. Kij osiągnął w Polsce status kultowego – to bynajmniej nie moje zdanie. Na forum multiplikator.pl wiele osób od niego zaczynało swoją przygodę z castingiem – chwalą go wszyscy zgodnie. Potwierdzają że wybacza wiele błędów początkującemu podczas rzutu, że ma dobre parametry – zbliżone, a nawet lepsze niż niejedna droższa wędka. Ja te słowa potwierdzam. Myślę, ze czymś takim nauczyć się rzucać nie będzie problemem dla nikogo. Nie jestem „zbieraczem” sprzętu i często pozbywam się kijów i młynków, których nie używam. Tego patyka jednak nie pozbędę się nigdy. Bynajmniej nie dlatego, że wciąż nim łowię. To on mnie uświadomił, że jest w wędkarstwie coś lepszego niż spinning – casting właśnie. Stąd ma już zapewnione miejsce w moim arsenale, co zdarzyło się do tej pory tylko kilku kijom i młynkom.

Penn - historia
22 kwietnia 2020, 17:58

Chciałem dziś przedstawić historię jednej z legendarnych firm wędkarskich. Penn jest mało popularny na naszym rynku, ale za oceanem i w Japonii cieszy się ogromnym uznaniem. Dzisiejsze Penny, to już nie to, co te sprzed kilku – kilkunastu lat, ale niektóre modele (jak na przykład Slammer) to wciąż doskonałe i trwałe maszyny. Zatem zachęcam do zapoznania się z historią tej marki.

penn

Historia firmy Penn rozpoczęła się w roku 1922 gdy Otto Henze wyjechał z Niemiec do Ameryki. Po przybyciu do USA pracował w fabryce kołowrotków w Filadelfii. Ale jego aspiracje były większe. Zainspirowany wędkarskimi rekordami przez znanego łowcę okazów Zane Grey’a, postanowił sam pewnego dnia założyć firmę produkującą sprzęt, przy pomocy którego bite zostaną kolejne rekordy świata w połowach wielkich ryb. (Zane Grey pobił w latach 1924-1926 trzy oficjalne rekordy świata różnych gatunków ryb). Henze w roku 1932 powołał do życia własną firmę, którą nazwał Penn Fishing Tackle Manufacturing Company. Jego założeniem było produkowanie sprzętu, który był przede wszystkim solidny. Oczywiście nie była to ogromna firma, którą znamy dziś. Pierwsza pracownia mieściła się na trzecim piętrze jednego z budynków. Pierwsze dwa modele nazywały się: „Mod F” i „Mod K”. Występował także „Mod K” z hamulcem gwiaździstym. Obydwie konstrukcje były bardzo zbliżone technicznie i posiadały sporo tych samych podzespołów. W roku 1933 Henze wprowadził swoje kołowrotki do handlu. „Mod F” został przechrzczony na „Sea Hawk”, a „Mod K” na „Bayside” „Mod K” z hamulcem gwiaździstym przyjął zaś nazwę „Long beach”. Każdy kołowrotek otrzymywał wieczystą gwarancję na ewentualne wady konstrukcyjne, czy materiałowe. Wizja firmy Heinze była jasna – stawiał na bezkompromisową jakość. Cena poszczególnych maszynek była wówczas następująca: Sea Hawk - 1.21 $; Bayside - 1.93 $; (ceny producenta). W latach 1933-1934 firma podwoiła produkcję. Wytwarzane maszyny były przeznaczone głównie do połowów w morzu. Czyli ich finalnymi odbiorcami byli wędkarze łowiący z plaży albo z łodzi. Mimo że początek lat 30-stych nie był lekki (kryzys gospodarczy), to firma Penn rozwijała się prężnie. Głównie dlatego, że ich kołowrotki były narzędziem, pozwalającym bezrobotnym ludziom wykarmić swoje rodziny, zapewniając codziennie świeżą rybę na stole. W 1936 r. Penn wypuścił swój najbardziej znany model „Senator”. Maszyna ta była wręcz rewolucją na rynku kołowrotków. Jego konstrukcja była wystarczająco mocna, by za jego pomocą można było walczyć z największymi i najsilniejszymi rybami. Dzięki temu bardzo szybko stał się popularnym narzędziem wśród łowców okazów, którzy nastawiali się na bicie rekordów świata w poszczególnych gatunkach. Gdy legendarni łowcy, tacy jak wspomniany Zane Grey, czy Ernest Hemingway albo Michael Lerner przemierzali świat w poszukiwaniu rekordów, Senator dawał możliwość pobicia rekordu każdemu wędkarzowi, a kosztował wówczas 25 $. W 1938 r. Henze zademonstrował światu nowy model – „Squidder”, który miał ulepszone możliwości rzutowe w porównaniu do wcześniejszych modeli. Marka Penn stawała się rozpoznawalnym synonimem wysokiej jakości kołowrotków morskich. Coraz więcej rekordowych okazów było łowionych przy użyciu kołowrotków Penna. W roku 1942 siedziba firmy Penn została przeniesiona na West Hunting park Avenue i do dziś mieści się tam jako główna siedziba firmy. W latach czterdziestych przy użyciu kołowrotków Penna (głównie „Senatora”) zostało pobitych wiele wędkarskich rekordów świata. Wśród nich była ryba piła ważąca około 1300 funtów. W roku 1945 Anette Sawyer jako pierwsza kobieta wygrała turniej “Balboa Angling Club tournament” w Kalifornii używając Penna „Senatora” dzięki któremu złowiła 132 funtowego marlina (około 60 kg). Jako ciekawostkę podam, że model ten „wystąpił’ także w I części filmu „Szczęki” – w scenie, gdy kapitan Flint próbuje złowić rekina za pomocą swojego sprzętu wędkarskiego, który miał na pokładzie. W 1948 r. nieoczekiwanie zmarł Otto – twórca Penna. Stery firmy przejęła żona Otto – Martha. Szło jej to zadziwiająco dobrze. Martha potrafiła też wykorzystywać w praktyce produkowany sprzęt. Złowiła nim nawet około 300kg tuńczyka. W latach 50-tych umacniała się pozycja firmy na światowych rynkach, jako kołowrotków niezniszczalnych. Pobito wówczas wiele rekordów i kołowrotki zaczęły być rekomendowane przez rekordzistów i utytułowanych łowców. Bez „Senatora” w morskim zestawie nie potrafili sobie wyobrazić łowienia: Frank Johnson, Tom Bates i kilku innych, którzy ustanawiali kolejne rekordy łowiąc największe merliny, tuńczyki i rekiny. Ciekawostką jest, że w 1953 roku wypuszczono na rynek multiplikator Penn Peerless – do łowienia w wodach słodkich. Z kolei lata 60-te przyniosły kolejny skok w inny wymiar. W roku 1961 pojawił się „Spinfisher 700” – pierwszy stałoszpulowiec w ofercie Penna. Kołowrotek ten do dziś obrósł legendą. Był też technologicznym protoplastą młynków z serii „Z”. Młynek oczywiście posiadał przekładnię ślimakową i wyprodukowane wówczas egzemplarze kręcą do dzisiaj. W roku 1969 z kolei zainaugurował na rynku model „Deluxe 722”. W latach 70-tych nastąpiła dalsza ekspansja i rozwój firmy. W roku 1972 było 90 rożnych modeli Penna, w roku 1978 było już ich 150 rodzajów. Przyczyną tego było otwarcie 3 kolejnych zakładów produkcyjnych. Kołowrotki Penna wsławiły się także w połowach ryb słodkowodnych. Pobito na nie w latach 80-tych 8 oficjalnych rekordów świata. W 1985 r. powstał multik o dwóch różnych, zmiennych przełożeniach. W 1986 roku powstał pierwszy kołowrotek stałoszpulowy Penna w grafitowej obudowie (model HT 100) – przeznaczony był także do połowów w morzu. Jego system hamulcowy był wówczas zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem na świecie. Pracował jedwabiście gładko. W roku 1990 wśród oficjalnych rekordów świata, ponad 700 gatunków ryb złowionych było przy użyciu kołowrotka Penn. W roku 1997 liczba ta przekraczała już 800. Penn stał się synonimem kołowrotka łowców okazów. To nie było jakieś Shimano, czy Daiwa, Penn był o klasę wyżej. W tego typu porównaniu był jak mercedes wobec fiata i daewoo. Dzisiaj Penny to nadal doskonałe multiplikatory morskie. U nas takie łowienie nie jest zbyt popularne. Wyprawy morskie kończą się na dorszach najczęściej, które, jak wiadomo merlinami nie są, stąd brak konieczności stosowania tak ciężkiego sprzętu. Na naszym rynku najlepiej dały się poznać modele „Slammer” i „spinfisher”, stałoszpulowe młynki, które są chętnie kupowane do dziś. Produkcja Penna została przeniesiona do Chin.

Kije spinningowe - ile ich posiadać
22 kwietnia 2020, 17:42

„Prawo Ohma – nie łów jedną, lecz wieloma” - parafraza powiedzonka z czasów podstawówki. Chciałem napisać kilka słów o kijach spinningowych. Ostatnio marketing rynku wędkarskiego idzie w kierunku ilości i posiadania, który w wielu przypadkach posunął się do stopnia takiego, że wędkarz staje się kolekcjonerem sprzętu, niż rzeczywiście wędkarzem. Oczywiście wszyscy lubimy mieć fajne „zabawki” jeśli chodzi o sprzęt, ale...

kije spinningowe, wędki spinningowe

Od jakiegoś czasu w wędkarskiej prasie (w zasadzie to już od kilkunastu lat, jeśli nie dłużej), zaczęto forsować używanie przez spinningistów wielu rodzajów zestawów spinningowych. Doszły do tego akie pojęcia jak: „kij sandaczowy”, „kij trociowy”, a dalej kije „kleniowe”, „okoniowe” i tak dalej. Ostatnio pojawiły się jeszcze kije specjalnie do metod „drop shot”, do jigowania, do bocznego troka itd. Ręce opadają. Producenci i dziennikarze zapewniają, że łowienie specjalistycznym kijem ryb danego gatunku, albo używanie specjalnych kijów, przeznaczonych konkretnie do danej metody przynosi lepsze efekty, niż stosowanie „zwykłego kija spinningowego” (analogia jak w reklamie proszku do prania z porównaniem do „zwykłego proszku”). Do kijów na daną rybę dochodzą dodatkowe cechy, które wymusić mają zakup dodatkowych wędzisk. Stąd mamy kije okoniowe do połowu z łodzi, z brzegu, do połowu z zarośniętego brzegu, na jeziorze, w dużej rzece, w małej rzece, średniej rzece... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niektórzy ludzie (czyt. wędkarze) dają się na to nabrać i ciągle kupują kolejne spinningi. Przyłapałem się na tym, że w swoich artykułach tez zacząłem używać podobnego słownictwa. Chociaż po przewertowaniu starszych moich tekstów, dochodzę do wniosku, że nie jest tak źle ze mną. Pisząc o połowie ryb danego gatunku, zwracam uwagę na cechy, które wędka powinna mieć, ale zaznaczam, że jak ktoś nie lubi takiej akcji, albo długość mu nie odpowiada, to niech łowi ją na sprzęt na jaki chce. Przykładowo – uważam, że sandacze najlepiej łowi się kijem dość sztywnym, ale jednocześnie bardzo czułym (pozwala skutecznie przebić zacięciem kościsty pysk + sygnalizuje delikatne brania, o których pojęciu nie mają „sandaczowcy” uważający, że brania sandaczy to tylko mocne kopnięcia). Ja lubię kije tego typu, dlatego kij który mi „leży”, w moich rękach staje się skutecznym narzędziem do sandaczowania. Przyjrzałem się zatem kolegom znad wody – każdy łowi nieco innym kijem. Różnią się one długością, akcją i c.w. - czyli wszystkim. I co? I stwierdzam, że Ci z nich, którzy mają podobne doświadczenie i technikę jak ja mają wyniki niemal identyczne z moimi. Podobnie rzecz się ma z innymi gatunkami ryb. W swoim wędkarskim życiu przerabiałem już czasy pełnej szafy spinningów różnego rodzaju. Miałem kiedyś 4 „ultralighty” na przykład... Starałem się łowić „specjalistycznie” każdym z nich. Zabierałem na łowisko zawsze taki, który umożliwi mi lepsze łowienie danymi przynętami, daną metoda, na danym łowisku (bla, bla, bla...). A najwięcej ryb i tak łowiłem na ten, który najlepiej mi „leżał”. Dotyczyło to wszystkich łowisk, na których ścigałem okonie i wszelkich przynęt, których do tego używałem. Resztę „ultralightów” sprzedałem na allegro, bo stały się dla mnie zbyteczne. Co było przyczyną tego, że sukcesy przynosił właśnie jeden kij? Ano to, że odpowiadał swoją długością i sztywnością kijom, którymi poławiałem sandacze, szczupaki i inne ryby (średni spinning). Oczywiście był delikatniejszy od nich. Ale dzięki podobnej akcji rzucałem nim równie celnie, lepiej prowadziłem przynętę za pomocą kija (miałem lepsze wyczucie podczas prowadzenia) oraz skuteczniej zacinałem. Owym ultralightem łowiłem za pomocą wszystkich typów przynęt. Ostatnio na jednym z forów internetowych przeczytałem jedną z największych herezji jakie czytałem. Napisał ją na dodatek facet, który uważa się za wielkiego łowcę i guru spinningowego. Mianowicie człowiek ten napisał, że przed połowem należy przemyśleć kolejno jakie ryby zamierzamy łowić, w jakim miejscu i na jakie przynęty – a dopiero potem dobrać odpowiedni kij wg. odpowiednich kryteriów (np. wobki na sztywniejszy kij, gumy na bardziej miękki itd.) - dla mnie to chore, niepraktyczne i niepojęte. Wyobraźmy sobie sytuację do której tego typu myślenie (a może raczej brak myślenia) doprowadzi. Otóż zabieramy więc miękki kijek i paprochy gumowe żeby łowić na nie okonie. Zero efektów! A dziadek obok, na ruskiego bazarowca za 15 zł czesze okonie jak chce na obrotową „dwójkę”, która by naszego „specjalistycznego sprzęta” wygięła w pałąk samym oporem skrzydełka w wodzie! Zastanawia mnie, co ów guru zrobiłby w takiej sytuacji? ;-)

Do czego zmierzam – zmierzam do tego, że spinningista, który ma pod nosem wszelkie możliwe ryby drapieżne powinien skompletować jedynie kilka zestawów, ze względu na ich moc. Ja obecnie mam pięć spinningów i powoli zaczyna mi się wydawać, że to za dużo, Moje kije to:

Ultralight (c.w. 2-10g) – zamierzam go wymienić na coś lżejszego. Łowię nim okonie, klenie, jazie, pstrągi, wzdręgi, przyłowów nie liczę, bo ma na rozkładzie nawet sumka na prawie metr i kilka innych rybek... (około 10% moich wypraw to on – głównie przed 1 maja, kiedy można łowić tylko małe drapieżniki jak okoń, czy kleń).

Light (4-16g) służy mi do połowu kleni, boleni, sandaczy, szczupaków, pstrągów, okoni (czyli jak widać prawie wszystkich ryb słodkowodnych) – najczęściej nim łowię. (około 50% moich wypadów)

średni spinning (casting 7-21) – szczupaki, sandacze, bolenie, sumy. (około 30% mojego łowienia)

ciężki spinning (casting 30-60) – sandacz, szczupak, sum. (około 8% mojego łowienia)

Bardzo ciężki spinning (cast od 60 do 120g) – sum, sandacz, nada się na głowatkę też.(około 2% mojego łowienia – czyli ledwie 1- 2 krótkie wyprawy w roku).

Najwięcej ryb łowię na „lighta” - czasem mi go na łowisku brakuje, jak wezmę za ciężki sprzęt z myślą o łowieniu okazów, a okazy mają mnie głęboko gdzieś ;-) „Light” jako uniwersał sprawuje się super, bo pozwala mi połowić w zasadzie w każdej wodzie. Mogę nim śmigać po Wiśle, po zbiornikach zaporowych,, za pstrągiem i gdzie tylko chcę. Do tego dwa niewielkie pudełka z przynętami różnego rodzaju i wrócić „o kiju” jest prawie niemożliwe. Przy korzystaniu z „ultra” zdarzało mi się nic nie złowić, bo np. bolenie szalały i płoszyły mi okonie, klenie oraz inne ryby. A gdy udało mi się zapiąć bolka, to ten prawie wiązał na supeł delikatny kij. Sandacza zaciąć – było niemożliwe prawie. Raz miałem półtoragodzinną jazdę z sumem na żyłce 0,18 mm – oczywiście zakończoną fiaskiem... No ale cóż – wziąłem kij prawie tak specjalistyczny jak ów „guru” - który z pewnością w swym profesjonalizmie nad wodą, pokazał by klasę w takich sytuacjach. Dlatego mam gdzieś tego typu rady „ekspertów”, dziennikarzy i im podobnym. Będę jigował tym samym kijem, łowił na dropa albo na boczny trok, jeśli będę miał tylko taką ochotę i uznam, że w sytuacji, którą zastałem na łowisku, ta metoda może byś skuteczna. Jeśli zmienię zdanie, założę wirówkę albo wahadłówkę i będę ją ściągał szybko lub wolno z prądem lub pod prąd, stojąc na brzegu rzeki wielkiej, małej czy na łódce.

A „ekspertom” i dziennikarzom pozostawiam ich specjalizację i wymądrzanie się, by mogli sprzedawać więcej kijów ludziom naiwnym, którzy słuchają ich mądrych rad ;-)