16 kwietnia 2020, 16:22
Założeniem tego artykułu jest moja filozofia dotycząca kompletowanie spinningowych pudeł z przynętami – czyli jak posiadać jak największą ilość sprawdzonych killerów i dodawać do nich nowości, które kupujemy i testujemy na bieżąco. Mówiąc krótko: jak rozbudowywać pudła, by mieć same skuteczne przynęty.
Skuteczne przynęty – czy jest coś takiego w ogóle? Jeśli przeglądniemy oferty sklepów internetowych, katalogi producentów, prasę wędkarską, czy wreszcie niektóre artykuły znajdujące się w internecie – to możemy odnieść wrażenie że każda przynęta, o której coś jest wspomniane, (zwłaszcza przez kogoś kto chce ją sprzedać) jest niesamowicie łowna. ;-) Często na dowód takiego stwierdzenia, w tekście dodane jest zdjęcie zabitej ryby, która ma włożoną do pyska ową „super skuteczną przynętę”, by było widać, że wzięła właśnie „na to” - czyli super łowną przynętę. Aby ryba wydawała się większa, a zdjęcie było bardziej okraszone spontaniczną dramaturgią chwili, trzymana jest ona przed samym obiektywem przez pana ubranego w moro, którego uśmiech wyrażający pozytywne emocje związane z wędkarskim sukcesem jest tak szeroki, że gdyby nie ograniczniki w postaci uszu, to śmiałby się dookoła głowy. Co z tego że ryba została zamordowana na potrzeby artykułu, tylko po to, by nie tańczyć na brzegu panierując się w piasku, trawie i kamieniach, a spokojnie leżała (albo wręcz pionowo stała na brzuchu, prezentując „super przynętę wpiętą wzorowo i wystającą na zewnątrz z pyska – takie zdjęcia także widziałem w sieci).
Na niektórych portalach już dawno temu zostały obśmiane niektóre przynęty promowane gdzie się tylko da, które (jak zwykle) do celów reklamowych nigdy nie zostały przez rybę połknięte, a zawsze były na zewnątrz pyska drapieżników. Zagalopowałem się... Wracam do tematu.
Wiele już poświęciłem sztucznym przynętom na łamach extreme-fishing. Opisywałem rodzaje przynęt, konkretne modele oraz sposoby ich zbrojenia czy tuningu. Sam przywiązałem się do wielu wabików bardziej niż do innych, a często łowię na nie w nadziei, że znów uda mi się nimi sprowokować podobnego prosiaka, jak dwa-trzy sezony temu. Mimo że przynęta taka od dłuższego czasu jest kompletnie nieskuteczna, to jednak miejsce w pudełku ma zapewnione i co jakiś czas daję jej szansę się sprawdzić. Resztę moich pudełek stanowią inne sprawdzone w bojach killery oraz cała masa przynęt dziwnych, które często testuję łowiąc nimi w sposób jakiego nie przewidzieli nawet ich producenci.
Obecnie – gdy jadę na ryby, to staram się zabrać sprzęt i przynęty, które moim zdaniem powinny się sprawdzić jak najlepiej na łowisku, na które się wybieram podczas połowu ryb, na które zamierzam polować. Stad też, przed wyjazdem, otwieram tekturowe pudła, służące mi do przechowywania swoich skarbów i wybrane wabiki przepakowuję do plastykowych pudełek na przynęty. Jadąc na sandacza dłubanego z dołków, zabieram zestaw główek od 12 do 20 g i około 20-30 różnych gumek, którymi planuję łowić tego dnia. Od standardowych, małych ripperków 7 cm, aż po 25 cm wormy. Do tego 3 koguty o różnej gramaturze, dwie cykadki i trzy podłużne wobki 7-11 cm, które pracują na głębokości do 2 m (na wypadek, gdyby sandacze rozrabiały przy powierzchni).
Z kolei inna sytuacja – szczupaki, które łowię w jeziorku z brzegu, na wodzie dość płytkiej (1-3 m). Tutaj sprawa przynęt wygląda zupełnie inaczej. Mam swoje najłowniejsze wahadłówki, kilka obrotówek w rozmiarach od 1 do 5 ;-) Parę ripperów, jakieś żabsko i płytko nurkujące woblery, którymi mogę daleko rzucać z zestawu castingowego.
Mówiąc krótko – na każdy gatunek ryby i na każde warunki łowiska mam w swoim arsenale jakieś killery. A pudełka z przynętami, które zabieram ze sobą nad wodę, są dostosowane do warunków łowiska i spodziewanych w nim wybranych gatunków ryb. Oczywiście każde pudełko ma swoje przegródki – poświęcone gumom, blachom, wobkom, czy też samym główkom jigowym. Każdy rodzaj sztucznej przynęty może byś skuteczny na jakimś łowisku na wybrany gatunek ryby. Ale... srebrna wahadłówka o długości 5 cm nie jest równa innej srebrnej wahadłówce o tej samej długości. Pomimo tego, że mają podobny kształt i wagę. Jedna łowi ryby, a druga jakoś tego nie potrafi. Podobnie z woblerkami – np. boleniowe imitacje uklejki – mogą być skuteczne lub nie. Zależy jak i gdzie będą wykorzystywane. Może się zdarzyć tak, że jeden taki woblerek będzie doskonale radził sobie szybko ściągany w poprzek ostrego nurtu, a drugi na granicy nurtu i spokojnej wody, w sytuacji kiedy „idzie” średnim tempem, z prądem i nieco w poprzek... kombinacji są tysiące. Ważne żeby wiedzieć w jakich warunkach zastosować którą ze swoich przynęt i jak się nią wówczas posługiwać.
Eksperymentując z przynętami, testując je, nie ma sensu wyrzucać, ani pozbywać się tych, na które nie złowiliśmy ryby. Mogą owszem wrócić na dno pudełka i lądować w wodzie w innych warunkach, inaczej prowadzone, w celu sprowokowania innej ryby. Dopiero gdy będziemy pewni, że nasza przynęta nie spełnia naszych oczekiwań, możemy definitywnie usunąć ją z pudełka.
A teraz wróćmy do myśli przewodniej – kompletujemy pudła. Tu już nie chodzi mi o kolejny artykuł z cyklu „Przynęty za stówę” na daną rybę, a o specjalistyczne podejście do rozpracowania (czyt: skutecznego łowienia) konkretnego gatunku, na konkretnym łowisku. Posłużę się fikcyjnym przykładem. Załóżmy że odnaleźliśmy jakieś niewielkie jezioro. Czysta woda, wśród drapieżników dominują szczupaki i okonie. Zaczynamy śmigać swoimi przynętami i efekty są słabsze niż myśleliśmy. Dwa okonki, jeden niewymiarowy szczupak, i jeden spad większego osobnika. Oczywiście zasięgliśmy wiedzy od miejscowego „dziadka łowiącego na robaki” i wiemy, że są duże osobniki zarówno zębaczy, jak i pasiaków. W dalszej kolejności dowiadujemy się o białej rybie – czyli potencjalnych ofiarach naszych drapieżników. Są karasie, liny i płocie – wystarczy. W pierwszej kolejności staramy się złowić jakiegoś większego szczupaka. Dobieramy więc wahadłówki, które kształtem i kolorem odpowiadać potencjalnym ofiarom zębatych. W dalszej kolejności staramy się namierzyć miejsca i dobieramy ciężar przynęty w taki sposób, by można było ją prowadzić na ustalonej przez siebie głębokości. Następnie pozostaje kombinowanie. Kombinowanie ze wszystkim co może mieć wpływ na brania: miejsce, pora łowienia, grubość linki i jej kolor... W końcu łapiemy upragnioną rybę. W tym momencie, zamiast się cieszyć i klaskać uszami, że odkryliśmy jakąś „super łowną przynętę”, powinniśmy zrobić coś innego. Otóż powinniśmy na chwilę się zastanowić i przeanalizować. Co wpłynęło na branie i jakie cechy samej przynęty miało na to wpływ. Po chłodnej analizie naszego wabika i czynników, które mogły wpłynąć na branie (oczywiście tych logicznych, bo przecież ryby często postępują nie do końca logicznie). Zapamiętujemy wszelkie warunki panujące na łowisku, głębokość na której nastąpiło branie i wszystko co przyjdzie nam do głowy, co jest „mierzalne”. Przynęty tej będziemy używać właśnie w takich warunkach na podobnych łowiskach – może również okazać się skuteczna na szczupaki. Warto jest robić notatki z każdej wyprawy, gdzie zapisuje się wszystko, począwszy od dokładnej godziny połowu, na tempie prowadzenia skończywszy. Ja co prawda tego nie robię, bo mam pamięć do ryb i doskonale pamiętam co, kiedy i na co wzięło, a nawet dlaczego wtedy założyłem taką, a nie inną przynętę. Do czego zmierzam. Jadąc np. na początku sezonu na szczupaki, na łowisko w którym już łowiłem, to nie ładuję wielkiego plecaka przynęt ze sobą, by potem nad wodą się głowić nad tym co założyć na agrafkę. Swoje pudełko na majowego szczupaka z (tutaj wstaw drogi czytelniku nazwę łowiska jaką chcesz, bo ja swojego łowiska nie zdradzę) pakuję tak, by znalazły się w nim przynęty każdego rodzaju, nadające się swoją wielkością, kolorem, akcją i ciężarem do owego łowiska. Kilka wirówek o różnych kształtach i kolorach skrzydełek, garść wahadłówek, kilka płytko nurkujących woblerków i jakieś ripperki z lekkimi główkami, bym mógł nimi obłowić przybrzeżne trzciny, zmniejszając ryzyko zaczepu do minimum. Jedna przegródka pudełka pozostaje dla przynęt „eksperymentalnych” - czyli takich, o których wiem, że będą nadawać się do obłowienia danego łowiska. Poświęcam im zawsze około godzinki rzutów, można się dzięki temu wiele nauczyć, co również może zaprocentować z kolejny rok w tym samym miejscu. Podobnie postępuję wybierając się na małą rzeczkę pstrągową, na niewielki stawik z okoniami, czy na wiślane sandacze łowione w głębokich dołkach, gdzie woda niemal nie płynie.
Rzecz jasna, pomimo mojej skomplikowanej taktyki okupionej małą fortuną, którą wydałem w swoim życiu na przynęty i tak nie zawsze chcą współpracować. No ale one jak mają docenić moje wysiłki, skoro o nich nawet nie wiedzą? ;-)