Najnowsze wpisy, strona 10


Kije spinningowe - ile ich posiadać
22 kwietnia 2020, 17:42

„Prawo Ohma – nie łów jedną, lecz wieloma” - parafraza powiedzonka z czasów podstawówki. Chciałem napisać kilka słów o kijach spinningowych. Ostatnio marketing rynku wędkarskiego idzie w kierunku ilości i posiadania, który w wielu przypadkach posunął się do stopnia takiego, że wędkarz staje się kolekcjonerem sprzętu, niż rzeczywiście wędkarzem. Oczywiście wszyscy lubimy mieć fajne „zabawki” jeśli chodzi o sprzęt, ale...

kije spinningowe, wędki spinningowe

Od jakiegoś czasu w wędkarskiej prasie (w zasadzie to już od kilkunastu lat, jeśli nie dłużej), zaczęto forsować używanie przez spinningistów wielu rodzajów zestawów spinningowych. Doszły do tego akie pojęcia jak: „kij sandaczowy”, „kij trociowy”, a dalej kije „kleniowe”, „okoniowe” i tak dalej. Ostatnio pojawiły się jeszcze kije specjalnie do metod „drop shot”, do jigowania, do bocznego troka itd. Ręce opadają. Producenci i dziennikarze zapewniają, że łowienie specjalistycznym kijem ryb danego gatunku, albo używanie specjalnych kijów, przeznaczonych konkretnie do danej metody przynosi lepsze efekty, niż stosowanie „zwykłego kija spinningowego” (analogia jak w reklamie proszku do prania z porównaniem do „zwykłego proszku”). Do kijów na daną rybę dochodzą dodatkowe cechy, które wymusić mają zakup dodatkowych wędzisk. Stąd mamy kije okoniowe do połowu z łodzi, z brzegu, do połowu z zarośniętego brzegu, na jeziorze, w dużej rzece, w małej rzece, średniej rzece... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niektórzy ludzie (czyt. wędkarze) dają się na to nabrać i ciągle kupują kolejne spinningi. Przyłapałem się na tym, że w swoich artykułach tez zacząłem używać podobnego słownictwa. Chociaż po przewertowaniu starszych moich tekstów, dochodzę do wniosku, że nie jest tak źle ze mną. Pisząc o połowie ryb danego gatunku, zwracam uwagę na cechy, które wędka powinna mieć, ale zaznaczam, że jak ktoś nie lubi takiej akcji, albo długość mu nie odpowiada, to niech łowi ją na sprzęt na jaki chce. Przykładowo – uważam, że sandacze najlepiej łowi się kijem dość sztywnym, ale jednocześnie bardzo czułym (pozwala skutecznie przebić zacięciem kościsty pysk + sygnalizuje delikatne brania, o których pojęciu nie mają „sandaczowcy” uważający, że brania sandaczy to tylko mocne kopnięcia). Ja lubię kije tego typu, dlatego kij który mi „leży”, w moich rękach staje się skutecznym narzędziem do sandaczowania. Przyjrzałem się zatem kolegom znad wody – każdy łowi nieco innym kijem. Różnią się one długością, akcją i c.w. - czyli wszystkim. I co? I stwierdzam, że Ci z nich, którzy mają podobne doświadczenie i technikę jak ja mają wyniki niemal identyczne z moimi. Podobnie rzecz się ma z innymi gatunkami ryb. W swoim wędkarskim życiu przerabiałem już czasy pełnej szafy spinningów różnego rodzaju. Miałem kiedyś 4 „ultralighty” na przykład... Starałem się łowić „specjalistycznie” każdym z nich. Zabierałem na łowisko zawsze taki, który umożliwi mi lepsze łowienie danymi przynętami, daną metoda, na danym łowisku (bla, bla, bla...). A najwięcej ryb i tak łowiłem na ten, który najlepiej mi „leżał”. Dotyczyło to wszystkich łowisk, na których ścigałem okonie i wszelkich przynęt, których do tego używałem. Resztę „ultralightów” sprzedałem na allegro, bo stały się dla mnie zbyteczne. Co było przyczyną tego, że sukcesy przynosił właśnie jeden kij? Ano to, że odpowiadał swoją długością i sztywnością kijom, którymi poławiałem sandacze, szczupaki i inne ryby (średni spinning). Oczywiście był delikatniejszy od nich. Ale dzięki podobnej akcji rzucałem nim równie celnie, lepiej prowadziłem przynętę za pomocą kija (miałem lepsze wyczucie podczas prowadzenia) oraz skuteczniej zacinałem. Owym ultralightem łowiłem za pomocą wszystkich typów przynęt. Ostatnio na jednym z forów internetowych przeczytałem jedną z największych herezji jakie czytałem. Napisał ją na dodatek facet, który uważa się za wielkiego łowcę i guru spinningowego. Mianowicie człowiek ten napisał, że przed połowem należy przemyśleć kolejno jakie ryby zamierzamy łowić, w jakim miejscu i na jakie przynęty – a dopiero potem dobrać odpowiedni kij wg. odpowiednich kryteriów (np. wobki na sztywniejszy kij, gumy na bardziej miękki itd.) - dla mnie to chore, niepraktyczne i niepojęte. Wyobraźmy sobie sytuację do której tego typu myślenie (a może raczej brak myślenia) doprowadzi. Otóż zabieramy więc miękki kijek i paprochy gumowe żeby łowić na nie okonie. Zero efektów! A dziadek obok, na ruskiego bazarowca za 15 zł czesze okonie jak chce na obrotową „dwójkę”, która by naszego „specjalistycznego sprzęta” wygięła w pałąk samym oporem skrzydełka w wodzie! Zastanawia mnie, co ów guru zrobiłby w takiej sytuacji? ;-)

Do czego zmierzam – zmierzam do tego, że spinningista, który ma pod nosem wszelkie możliwe ryby drapieżne powinien skompletować jedynie kilka zestawów, ze względu na ich moc. Ja obecnie mam pięć spinningów i powoli zaczyna mi się wydawać, że to za dużo, Moje kije to:

Ultralight (c.w. 2-10g) – zamierzam go wymienić na coś lżejszego. Łowię nim okonie, klenie, jazie, pstrągi, wzdręgi, przyłowów nie liczę, bo ma na rozkładzie nawet sumka na prawie metr i kilka innych rybek... (około 10% moich wypraw to on – głównie przed 1 maja, kiedy można łowić tylko małe drapieżniki jak okoń, czy kleń).

Light (4-16g) służy mi do połowu kleni, boleni, sandaczy, szczupaków, pstrągów, okoni (czyli jak widać prawie wszystkich ryb słodkowodnych) – najczęściej nim łowię. (około 50% moich wypadów)

średni spinning (casting 7-21) – szczupaki, sandacze, bolenie, sumy. (około 30% mojego łowienia)

ciężki spinning (casting 30-60) – sandacz, szczupak, sum. (około 8% mojego łowienia)

Bardzo ciężki spinning (cast od 60 do 120g) – sum, sandacz, nada się na głowatkę też.(około 2% mojego łowienia – czyli ledwie 1- 2 krótkie wyprawy w roku).

Najwięcej ryb łowię na „lighta” - czasem mi go na łowisku brakuje, jak wezmę za ciężki sprzęt z myślą o łowieniu okazów, a okazy mają mnie głęboko gdzieś ;-) „Light” jako uniwersał sprawuje się super, bo pozwala mi połowić w zasadzie w każdej wodzie. Mogę nim śmigać po Wiśle, po zbiornikach zaporowych,, za pstrągiem i gdzie tylko chcę. Do tego dwa niewielkie pudełka z przynętami różnego rodzaju i wrócić „o kiju” jest prawie niemożliwe. Przy korzystaniu z „ultra” zdarzało mi się nic nie złowić, bo np. bolenie szalały i płoszyły mi okonie, klenie oraz inne ryby. A gdy udało mi się zapiąć bolka, to ten prawie wiązał na supeł delikatny kij. Sandacza zaciąć – było niemożliwe prawie. Raz miałem półtoragodzinną jazdę z sumem na żyłce 0,18 mm – oczywiście zakończoną fiaskiem... No ale cóż – wziąłem kij prawie tak specjalistyczny jak ów „guru” - który z pewnością w swym profesjonalizmie nad wodą, pokazał by klasę w takich sytuacjach. Dlatego mam gdzieś tego typu rady „ekspertów”, dziennikarzy i im podobnym. Będę jigował tym samym kijem, łowił na dropa albo na boczny trok, jeśli będę miał tylko taką ochotę i uznam, że w sytuacji, którą zastałem na łowisku, ta metoda może byś skuteczna. Jeśli zmienię zdanie, założę wirówkę albo wahadłówkę i będę ją ściągał szybko lub wolno z prądem lub pod prąd, stojąc na brzegu rzeki wielkiej, małej czy na łódce.

A „ekspertom” i dziennikarzom pozostawiam ich specjalizację i wymądrzanie się, by mogli sprzedawać więcej kijów ludziom naiwnym, którzy słuchają ich mądrych rad ;-)

Kołowrotki spinningowe – firmy, producenci,...
22 kwietnia 2020, 17:39

Tytułem wstępu. Chciałem napisać ten artykuł już od dość dawna. Lubię kołowrotki spinningowe, ich mechanikę, pracę, konstrukcję. Miałem ich w życiu naprawdę już grubo ponad setkę. Wiem, które ich cechy w konstrukcjach są ważne, by dobrze służyły spinningiście. Miałem (i nadal mam!) kilka klasyków sprzed kilkunastu i kilkudziesięciu lat. Zawężając do samych kołowrotków nasz rodzimy rynek wędkarski, zauważyłem, że jest on bardzo ubogi. Owszem – jest kilku uznanych producentów, które na stałe wpisały się w nasze wędkarskie standardy. Niektórzy z tych producentów mają już najlepsze lata za sobą i produkują obecnie młynki, którym daleko do ich odpowiedników sprzed kilku, bądź kilkunastu lat. Jest też masa bubli producentów, którzy dostali się na nasz rynek kilka, bądź kilkanaście lat temu i wpisały w świadomość wędkarzy, do tego stopnia, że są dotychczas kupowane. Ba! Niektórzy spinningiści nazywają ich produkty wręcz „markowym sprzętem.” Z przyczyn oczywistych nie wypada pisać o kogo chodzi... Celowo pominąłem ich w poniższych mini-charakterystykach, w których starałem się opisać krótkie historię ważniejszych marek. Mam nadzieję, że ten artykuł pomoże wielu osobom podjąć decyzję w wyborze kolejnej spinningowej maszynki, przed jej zakupem. Uwierzcie mi – jest w czym wybierać na rynku, chociaż zdarza się, iż trzeba coś sprowadzić z zagranicy, bądź czekać aż pojawi się na allegro... Chciałem także dodać, że na światowych rynkach jest kilka firm, mających w swojej ofercie modele na wysokim poziomie, o których tutaj nie napisałem, przede wszystkim z braku rzetelnych informacji na ich temat. Mam nadzieję, że z czasem się to zmieni i uaktualnię poniższe zestawienie, dodając marki, których tutaj zabrakło (przede wszystkim: Balzer, DAM, Mitchell, Cormoran).

Kołowrotek spinningowy, kołowrotki spinningowe

ABU Garcia

Historia firmy ABU Garcia sięga 1921 roku, kiedy to powstała ona w Szwedzkim mieście Svangsta w pobliżu rzeki Morrum (mówią wam coś nazwy miasta i rzeki? ;) ). Początkowo produkowano tam zegarki, taksometry i inne sprzęty pomiarowe. Syn założyciela ABU, niejaki Gote Borgstorm był fanatykiem wędkarstwa i to dzięki niemu została zainicjowana produkcja młynków. W czasie II wojny światowej popyt na zegarki i inne sprzęty, które produkowano znacznie spadł. Wtedy postanowiono skoncentrować się na wytwarzaniu kołowrotków wędkarskich. Aby zrozumieć i następnie dalej drążyć historię firmy ABU, należy najpierw zdefiniować co to jest kołowrotek wędkarski. Banalne prawda? W najprostszej definicji, kołowrotki są to urządzenia służące do nawijania, odwijania i magazynowania linki wędkarskiej. Tradycyjne kołowrotki używane są w zasadzie jedynie w celach rekreacyjnych – do połowu ryb. W większości przypadków używa się ich w połączeniu z wędką. Istnieją także specjalistyczne kołowrotki morskie, które montuje się bezpośrednio do burt łodzi. Pierwszy kołowrotek wędkarski ABU został wdrożony do produkcji w 1941 r. Jedenaście lat później wdrożono model „Ambassadeur”, który znany jest chyba wszystkim średnio zaawansowanym miłośnikom wędkarstwa na świecie. Z kolei w roku 1965 powstały jeszcze bardziej znane (przynajmniej w Polsce) legendy – ABU z serii „Cardinal.” Uznanie na całym świecie marka zdobyła wcześniej, bo już w 1957 roku, stając się rozpoznawalną firmą, słynącą z nowatorskich rozwiązań. Zresztą rok przed wdrożeniem do produkcji modeli Cardinal, ABU debiutuje na rynku modelem spinningowym Ambasadeur'a przeznaczonym do wędkarstwa castingowego. Model ten jest produkowany i rozwijany do dnia dzisiejszego, a pośród przedstawicieli multiplikatorów okrągłych, uchodzi nie tyle za klasyka, co za najlepszą maszynę w swojej klasie, mającą opinię „niezniszczalnej.” To między innymi, ten właśnie model spowodował, że kołowrotki ABU stały się synonimem bezkompromisowej jakości i zyskały zaufanie wędkarzy na całym świecie. Sama marka także wiele zawdzięcza charakterystycznej i niepowtarzalnej stylistyce swych produktów. Niektóre modele są bardzo brzydkie i za to między innymi są kochane przez swych właścicieli. To między innymi właśnie dzięki temu stały się kultowe, a ich użytkownicy są z nimi związani niemal uczuciowo. Przykładowo: ABU Suveran – ze „środkowym” hamulcem”, mieszczącym się pomiędzy korpusem i rotorem lub słynna seria „Cardinal C” - z pokrętłem hamulca umieszczonym pod spodem korpusu. Powyższe udziwnienia, nie są jedynie kaprysem producentów, ale przede wszystkim nietuzinkowymi i skutecznymi rozwiązaniami technicznymi. Stare „Cardinale” to także doskonałe materiały, z których były one wykonane i świetne spasowanie mechanizmów, dzięki którym potrafią one służyć znacznie dłużej niż nowe, bardzo drogie kołowrotki. Wieloletnie doświadczenie w produkcji kołowrotków zaowocowało przyznaniem wielu nagród dla produktów ABU za jakość, co w następstwie spowodowało rozszerzenie działalności firmy o produkcję wędzisk, przynęt spinningowych i różnego rodzaju akcesoriów wędkarskich. W przeciągu ostatnich lat, firma obniżyła nieco loty w pewnych dziedzinach. Tanie (z niższej półki) kołowrotki, to już nie to co kiedyś. Zaniechano stosowania przekładni „ślimakowej”, spadła też jakość użytych materiałów. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich modeli. Multiplikatory z serii „Ambassadeur” nadal uchodzą za czołówkę światową w swoim przedziale cenowym, a jeśli chodzi o solidność i długowieczność, to nadal są ponad japońskimi konkurentami, kosztującymi nawet 5 razy więcej. Podobnie seria multiplikatorów niskoprofilowych „Revo” - cieszy się wciąż dobrą opinią.

Daiwa

Daiwa to jedna z największych i najlepiej rozpoznawalnych firm wędkarskich na świecie. Integralną częścią jej produktów są kołowrotki. Firma Daiwa została stworzona przez japończyka Yoshio Matsui, który był zapalonym konstruktorem. Matsui był także perfekcjonistą i zwolennikiem wszelkich innowacji konstrukcyjnych. Dlatego sprzęt, który projektował charakteryzował się wysoką jakością i trwałością oraz niecodziennymi rozwiązaniami technicznymi. Wzornictwo i design japońskich maszynek to także efekt profesjonalizmu Matsui. To dzięki niemu w kołowrotkach zaczęto zwracać uwagę na wygląd. Do dzisiaj kołowrotki Daiwy uważane są za najładniejsze młynki na rynku. Pierwszy spinningowy kołowrotek Daiwy, który był produkowany seryjnie, ukazał się na rynku w 1955 r. Od tego momentu firma rosła w siłę. Rozwój stawał się widoczny coraz bardziej. Powstawały kolejne placówki na Taiwanie, Niemczech, w USA i we Francji. Około 1970 r. Daiwa stała się największą firmą wędkarską na świecie. Przełomowy dla całej firmy stał się rok 1977. To właśnie wtedy powstały fabryki w Wielkiej Brytanii. Produkowano tam przede wszystkim wędziska, które stały się wówczas popularne w całej Europie. Stary kontynent, jako rynek zbytu dla sprzętu wędkarskiego jest jeszcze lepsza niż USA i Kanada. To tutaj mieszka najwięcej wędkarzy. Szkockie zakłady Daiwy uchodzą od trzydziestu lat, za najbardziej zaawansowane technologicznie na świecie (wyłączając zakłady z dalekiego wschodu). To właśnie tam zrodziło się kilka znanych serii wędzisk, powstałych przy współudziale Brytyjskich mistrzów wędkarstwa. Dzisiaj Daiwa to już nie tylko kołowrotki i wędki. Japońska firma produkuje także plecionki, sztuczne przynęty i całą masę różnych akcesoriów wędkarskich, a nawet odzież. Wytwarzane są kołowrotki i kije do wszelkich metod połowu. Od lekkich spławikówek, poprzez spinningi i muchówki, skończywszy na ciężkim sprzęcie do połowów dalekomorskich. Największa ilość sprzęty wytwarzana jest obecnie w zakładach w Chinach. Do legendy przeszyły dwa kołowrotki, które pomimo iż zadebiutowały około 20 lat temu, są produkowane do dziś. Pierwszym z nich jest toprorna Daiwa Black Gold – japoński odpowiednik Rileh Rexa, a drugim Daiwa Whisker tournament – kołowrotek o bardzo długiej szpuli, świetnym i mocnym hamulcu przednim oraz niecodziennym mechanizmie zbijania kabłąka o rolkę zamontowaną poprzecznie na stopce (taki jak miały wielkie „ruskie” „Delfiny” na ślimaku). Na naszym rynku obecnie występuje cała masa kołowrotków spinningowych Daiwy w każdym przedziale cenowym. Do najtańszych należą modele: Regal, Sweepfire, Opus, Crossfire, Exceller. Półka średnia Daiwy to: Team Daiwa Sol, Team Daiwa Advantage, Team Daiwa Tierra i Team Daiwa Fuego, z kolei najwyższa półka to: Saltiga, Morethan Branzino, Saltist, Emblem. Pomiędzy poszczególnymi modelami istnieje kilka modeli „krzyżówek” - np. Korpus z modelu wyższego, a przekładnia z niższego itp. Stąd w sieci i sklepach znaleźć można znacznie więcej pozycji z oferty Daiwy. Dosyć szeroka jest również oferta multiplikatorów spinningowych obejmujących modele: Triforce, Procaster (i kilka jego podgrup), Megaforce, Tierra, skończywszy na drogaśnych Zillionie i Steezie. Stosunkowo niedawno Daiwa wchłonęła niemieckiego Cormorana. Założeniami Daiwy pozostają jakość i wzornictwo. Ja osobiście przestałem stawiać na produkty stałoszpulowe tej firmy. Patenty takie jak „stożkowy nawój” linki na szpule są rozwiązaniami, moim zdaniem, nietrafionymi, które dostarczają na łowisku tylko problemów i irytacji. A zaznaczyć muszę, że „stożki” widać też na szpulach modeli za naprawdę grube pieniądze (np. Daiwa Infinity za około 1500 zł!). Co do multiplikatorów – sam uczyłem się rzucać na procasterze – uważam, że do nauki castingu jest rewelacyjny, ze względu na prostotę obsługi hamulca rzutowego oraz względną trwałość i niewysoką cenę. W Polsce Daiwa ma bardzo wielu zwolenników. Nad wodą często widzę poprzykręcane do kijów Excellery, Procastery, a nawet Team Daiwy. Zasłyszane od ich właścicieli opinie bywają skrajne. Jedni chwalą inni ganią.

Shimano

Firma Shimano została założona przez japończyka Shozoburo Shimano. Jego założeniem była produkcja najlepszych kołowrotków wędkarskich, nie tylko w Japonii, ale na całym świecie. Początkowo firma Shimano miała siedzibę w mieście Kansai w Japonii, obecnie mieści się w Irvine w Kalifornii. Poczynając od samego początku, Shozoburo dbał, by jego kołowrotki były projektowane z najwyższą precyzją cały czas. Na każdym etapie produkcji, jakość i precyzja musiała być na I miejscu. Jasno określone cele firmy, które przyświecały jej założycielowi od samego początku, umożliwiały rzetelne realizowanie ich w każdym aspekcie zarządzania, począwszy od zarządzania personelem, a skończywszy na strategiach sprzedaży produktów. Dzięki żelaznym zasadom dbałości o jakość, precyzję, niezawodność i nowoczesność, kołowrotki Shimano szybko zjednały sobie wielkie rzesze wędkarzy, którzy je stosowali. Ponadto firma nieustannie prowadziła badania dotyczące oczekiwań klientów – wędkarzy, co do sprzętu, na który jest popyt na rynku wędkarskim. Tym oczekiwaniom starano się wychodzić naprzeciw. Z czasem Shimano zaczęło wytwarzać także inny sprzęt wędkarski, wędki, linki i całą masę innych gadgetów, służących do połowu ryb. Sława kołowrotków Shimano sięga obecnie chyba każdego miejsca na globie. Zna je każdy wędkarz. Wiele modeli zostawało wyróżnione przez niezależne testy, czasopisma wędkarskie itp. Np. W USA poszczególne 3 modele Stradica zostały wyróżnione tytułem najlepszego kołowrotka spinningowego roku. Model Stella, kosztujący u nas około 3tys. Złotych, przeszedł już niemal do legendy – przede wszystkim jako młynek, który jest marzeniem każdego wędkarza – spinningisty. Doskonale wyważony i ułożyskowany, oferuje najlżejszą pracę przekładni, jaką można sobie tylko wyobrazić. W Polsce kołowrotki Shimano zaczęły robić furorę pod koniec lat 80-tych. Wówczas na rynku dominowało ABU. Shimano było czymś zupełnie innym. „Brzydale” z serii Cardinal nie mogły się równać wyglądem z pięknymi japończykami. Shimano pracowały wobec topornych „ślimaków” leciuteńko. Żyłka na szpuli zawsze była ułożona w idealny walec. To właśnie te cechy zjednały sobie sympatyków w Polsce, którzy po dziś dzień pozostają im wierni. Pośród stałoszpulowych modeli, najbardziej znane są: Aero, Stradic, Super GT, Twin Power oraz taniutka Catana. Obecnie większość produkcji została przeniesiona do Malezji, a opinia o Shimanowskich młynkach nieco się pogorszyła. No cóż – wszystko obecnie jest produkowane jak najniższym kosztem, z jak najtańszych materiałów. Kołowrotki niestety też. Moim zdaniem największą wadą kołowrotków Shimano obecnie jest ich cena. Praktycznie w każdym przedziale cenowym znajdą się konkurencji sprzedający za te same pieniądze produkty lepsze technicznie i trwalsze. Ale marka Shimano jest już na dobre ugruntowana w naszym rynku kołowrotków i z pewnością jeszcze długo sprzedawać się będą świetnie.

Okuma

Firma Okuma powstała w 1898 r. w mieście Nagoya w Japonii. Jako producent sprzętu wędkarskiego istnieje na rynku stosunkowo niedługo. Okuma specjalizuje się w produkcji maszyn precyzyjnych i narzędzi. Produkują wykrawarki i inne tego typu rzeczy. Kołowrotki to tylko jedna z gałęzi ich produkcji. Okuma ma swoje filie w zasadzie na wszystkich kontynentach. Ich kołowrotki produkowane są w fabrykach w Indonezji i Chinach. W Polsce Okuma jest znana już od kilkunastu sezonów. Stała się u nas bardzo popularna, dzięki chwytowi reklamowemu mówiącemu o 5 letniej gwarancji. Rzeczywiście, pomimo stosunkowo niskiej ceny, niektóre modele Okumy są naprawdę udanymi maszynami. Grunciarze chwalą Epixa pro, spinningiści Eclipza. Filozofia okumy jest jasna – prostota i jakość za przystępną cenę. Niestety niektóre modele tej marki są po prostu niedopracowane. Aby oszczędzić przy produkcji Okuma oszczędza na wszystkim (na szczęście nie na materiałach z których są wytwarzane, bo za nie – duży plus!). Do marki okuma przekonali się przede wszystkim wędkarze, do których przemówiła reklama, albo Ci którzy wzięli ją ze sklepu z braku innych młynków. Okumie można zarzucić kilka niedociągnięć – zbyt wielka korba w Salinie (oszczędzanie poprzez produkowanie tych samych podzespołów do wielu modeli), nierówne układanie linki na szpuli (system posuwu szpuli EOS – patent Okumy), hamulec, którego precyzja... odbiega od współczesnych standardów (co nie znaczy że są złe!), no i problemy z rolką wcinającą żyłkę w niektórych modelach (Espina). Natomiast dużym (jeśli nie gigantycznym) plusem są materiały z których są wykonane poszczególne modele oraz cena. Tak, tak, topowe Okumy są zdecydowanie lepsze niż ich odpowiedniki Shimano i Daiwy, które kosztują dwa razy więcej. Okuma potrafi zrobić dobry kołowrotek. Szpule i korpusy w Okumach są wykonane z dobrej jakości aluminium i stali. Nie rdzewieją! Podobnie rzecz ma się z łożyskami i korbkami – są naprawdę porządne. Polityka Okumy jest prosta – każdy model jest produkowany w kilku rozmiarach. Dzięki temu każdy wędkarz, bez względu na to jak zasobną ma kieszeń, może kupić model dla siebie. Multiplikatory niskoprofilowe są wykonane na tej samej ramie, korbce, szpulce i większości podzespołów przekładni. Pomysł niezły, bo koszty produkcji spadają o koszty produkowania różnych rodzajów podzespołów, co wymagałoby dodatkowych maszyn i często innych linii montażowych. Okuma produkuje również kołowrotki dla innych marek (min. Dragon). Moim zdaniem w cenie do 100, czy 150 zł to właśnie produkty okumy wiodą prym. Są idealne dla początkującego i oferują dość wysoką jakość za niewielkie pieniądze osobom, które nie wymagają sprzętu profesjonalnego.

Pflueger

Pflueger to firma niezbyt dobrze znana w Polsce. W USA i Kanadzie jej kołowrotki są jednymi z najbardziej popularnych. Historia firmy zaczęła się ponad 100 lat temu. Sięga 1881 roku, kiedy to produkcję kołowrotków zapoczątkował Ernest F. Pflueger. Jednak nazwa marki Pflueger wtedy jeszcze nie istniała. Ernest zajmował się bowiem produkcją kołowrotków w innym zakładzie. Firma oficjalnie została założona przez jego syna – Ernesta A. Pfluegera. Już w roku 1916 kołowrotki Pflueger były produkowane w Akron w Ohio. Od tamtego czasu były one modyfikowane i udoskonalane. W roku 1954 wypuszczono na rynek pierwszy kołowrotek o stałej szpuli (dotychczasowe modele miały szpulę ruchomą). Firma stałą się wówczas jednym z wiodących na świecie producentów sprzętu wędkarskiego (także wędek i innych gadgetów). Kołowrotki Pfluegera projektowane już wówczas były z myślą o wymagających wędkarzach. Brane pod uwagę były sugestię zawodowych wędkarzy, które starano się wdrożyć w konstrukcję nowych modeli młynków. Wkrótce na rynku zaczęły pojawiać się specjalistyczne nie tylko kołowrotki i wędki do poszczególnych metod połowów, ale też tzw. „Comba” – czyli zestawy wędki z kołowrotkami, zaprojektowane tak, by tworzyć spójną całość. Wprowadzono nawet wędki i kołowrotki do metody ultralight. Kołowrotki Pfluegera to nie są tanie, plastikowe zabawki, znane z naszego rynku. Najtańszy model jest już bardzo przyzwoity jakościowo, ale to – przekładając na „nasze” - jest już średnia półka. W niektórych stanach w USA kołowrotki Pfluegera uchodzą za najlepsze i najbardziej niezawodne, a ich zwolennicy są bardzo lojalnymi klientami marki. Model Pflueger 510 stał się w Ameryce już niemal kultowy. W swoich zbiorach ma go każdy szanujący się kolekcjoner. W 1966 marka została „wchłonięta” przez potentata rynku wędkarskiego – firmę Shakespeare. Siedziba główna Pfluegera mieści się w południowej Karolinie. Obecna produkcja, to oczywiście Azja. Pfluegery o stałej szpuli mają opinię kołowrotków najlepiej uodpornionych na wodę morską. Kluczem do tego są: szpule kute na zimno z anodyzowanego aluminium, rama z grafitu stopionego z aluminium, mocne bebechy i całkowicie odporne na korozję łożyska. Pflueger produkuje kołowrotki do wszelkich metod połowu. Począwszy od pstrągowania, na rybactwie oceanicznym skończywszy.

Shakespeare

Shakespeare to najstarsza na świecie firma wędkarska. Powstanie jej datuje się na rok 1881, kiedy to młody zapalony wędkarz – William Shakepseare Jr. W wieku 27 lat (był to rok 1896) zapragnął czegoś lepszego, niż sprzęt, którym do tej pory łowił. Rok później (1897) William Shakespeare Jr położył kamień węgielny pod fabrykę młynków. W roku 1915 powstała oficjalnie firma pod nazwą Shakespeare Company. Trzydzieści lat później kołowrotki marki Shakespeare były sprzedawane już przez ponad pięciu tysięcy dealerów na całym świecie. Firma wciąż się rozwijała i rozrastała. W roku 1946 plecionki, linki muchowe i żyłki zaczęto produkować w nowo powstałej fabryce w mieście Esterville w stanie Iowa. Właścicielami marki byli kolejni potomkowie założyciela. W roku 1947 r Henry Shakespeare postanowił wprowadzić do produkcji pierwszą wędkę z włókna szklanego! Dotychczas wykorzystywane do produkcji wędzisk był głównie metal i … bambus...

Produkcję wędek przeniesiono do południowej Caroliny. W roku 1966 firma przejęła markę Pflueger. Zaczęto także produkować w Ontario w Kanadzie. Dziesięć lat później na rynku pojawiła się pierwsza wędka z serii „Ugly stick” - do dzisiaj już owiana legendą i przez wielu uznawana za najlepsze seryjnie produkowane spinningi, dostępne dla przeciętnie majętnych wędkarzy. W roku 1985 firma stała się już tak wszechstronna, a rynek sprzętu wędkarskiego tak nasycony, że zaczęto wprowadzać nań wszelkie konstrukcje i wynalazki, jakie tylko wpadły do głowy konstruktorom. Produkowane były wędziska i kołowrotki do wszystkich metod połowu, a także wersje travel – wieloskładowe, które łatwo można pomieścić w walizkach itp. Obecnie Shakespeare to już legenda i klasyk. Na naszym rynku oprócz wspomnianych wędzisk z serii „Ugly stick” niestety niewiele można uświadczyć.

Tica

Historia firmy Tica rozpoczęła się w roku 1965 r. od powstania spółki Everwinner ltd. na Tajwanie. Everwinner był producentem sprzętu sportowego. Oficjalnie marka Tica powstała w 1991 r, wtedy właśnie założono oficjalnie spółkę. Firma od samego początku postawiła na wysoką jakość oferowaną po przystępnej cenie. Na rynku ciężko było się przebić nowemu producentowi, wśród uznanych konkurentów. Aby uniknąć powielania wzorców, Tica postawiła także na wysokiej klasy zespoły projektantów i inżynierów. Nowoczesne rozwiązania tych ostatnich sprawiły, że produkty Tica okrzyknięte zostały „Cybernetycznymi”. W niektórych modelach upychano naprawdę wiele nowinek technicznych, które były dostępne tylko w najwyższych półkach cenowych konkurencji albo wręcz były patentami inżynierów pracujących dla firmy Tica. Patenty i udoskonalenia tego co już było znane, to drugie imię marki. Żadna inna firma w ciągu ostatnich dwóch dekad nie opatentowała tylu rozwiązań w zakresie budowy kołowrotków wędkarskich. Jednym z nich są chociażby słynne ramy i obudowy ze stopów grafitu z aluminium. Zapewniają one większą sztywność i niższą masę niż ramy wykonane w całości z metalu. Powyższe nowinki techniczne oraz doskonała logistyka zarządzania procesami produkcji i mądre inwestycje doprowadziły do tego, że na wielu światowych rynkach Tica zaczęła wypierać dotychczasowych „dominatorów”, oferując kołowrotki nowocześniejsze i trwalsze, po niższych cenach. Ich produkty zaczęły seryjnie zdobywać nagrody wielu ważnych plebiscytów wędkarskich. W jednym z testów flagowy model „Taurus” pokonał osławioną Shimanowską „Stellę” bijąc ją na głowę każdym z parametrów. Biorąc pod uwagę niemal trzykrotnie niższą cenę Taurusa od japońskiego konkurenta, był to wynik niebywały. P owym, zwycięskim teście Tica Tauus została uznany za arcydzieło inżynierii przemysłu wędkarskiego. Obecnie Tica ma swoje siedziby w Japonii, USA, Europie i Chinach. Na świecie istnieje około 30 jej przedstawicielstw. Oprócz produkcji kołowrotków, zaczęto produkować także wędki o innowacyjnych konstrukcjach. Obecnie w USA, Australii i Kanadzie to właśnie sprzęt firmy Tica uchodzi za najlepszy i najnowocześniejszy z obecnie dostępnych na rynku. Na naszym rynku niestety to nadal nisza i ciężko dostać jakikolwiek model. Do legend już przeszły maszynki z serii: Sportera, Libra, Taurus, Caiman, Gemini i Sculptor. Zatem chętni na nie mogą liczyć co najwyżej na allegro, albo sprowadzać zza granicy na własną rękę.

Zebco

Produkcja kołowrotków przez Zebco rozpoczęła się w roku 1949, kiedy to firma zaniechała swej działalności w przemyśle naftowym. Za ojca kołowrotków Zebco uważa się Zaspera R. Dell Hulla, teksański producenta. Pierwszy kołowrotek Hulla oferował zapasową szpulę i nazywał się "Lash master". Został szybko wycofany ze sprzedaży, lecz wkrótce potem, jego "mutacja" została wprowadzona ponownie na rynek i stała się doskonałym narzędziem do połowu ryb. Nawet współcześnie produkowane nowe kołowrotki mają pewne rozwiązania z tego modelu. Owym kultowym modelem jest jeden z pierwszych modeli o nazwie „Zebco 33”, który później został nazwany Zebco „Standard.” Zapoczątkował on serię kołowrotków w całości wykonanych z metalu. W roku 1961, Zebco Firma została zakupiona przez Brunswick Corporation. Proces globalizacji pomógł w tworzeniu z Zebco znanej na całym świecie marki. Z kolei Brunswick sprzedał markę Zebco w 2001 r. firmie WC Bradley Company. Obecnie Zebco, które popularne jest przede wszystkim za oceanem, stało się potentatem, produkującym sprzęt do wszelkich metod połowu, włącznie z wędkarstwem morskim. Do Zebco należą także dwie znane firmy: Rhino i Quantum. Obydwie są reklamowane i promowane jako sprzęt dla łowców okazów. Wiele rekordów świata zostało pobitych właśnie na ich sprzęcie (bodajże nawet największy sum europejski – 112 kg bodajże). Produkty Zebco, Quantum i Rhino to kolejna luka jaka nie jest wypełniona na naszym rodzimym rynku. W sieci widziałem bodaj jeden sklep zajmujący się sprzedażą ich produktów.

Opracowanie własne na podstawie:

http://www.fishingreelsnow.com/fishing_reels_history.html

www.ticaglobal.com

www.zebco.com

www.okumafishing.com

www.daiwafishing.com

http://fish.shimano.com/

www.abugarcia.com

www.shakespeare-fishing.com

www.pfluegerfishing.com

Fluorocarbon
22 kwietnia 2020, 17:37

Wynalazek, który jakiś czas temu pojawił się na rynku i został okrzyknięty złotym środkiem, mającym pogodzić niewidoczność w wodzie z mocą przyponu stalowego (kevlarowego, wolframowego itd.). Po początkowym szale jaki zrobił na rynku, wiele osób odrzuciło go jako bezużyteczny gadget. Okazało się bowiem, że szczupaki przegryzają z łatwością te przypony. Wszyscy powrócili zatem do stosowania tradycyjnych „stalek”. Nie ukrywam, że identycznie było ze mną. Pierwszy raz zakupiłem gotowe przypony (co samo w sobie było głupie, ale o tym dalej). Pierwszy wypad skończył się odgryzieniem przynęty przez zębatego (dodam, że zębaty był malutki). Doszedłem do wniosku, że skoro tak mała ryba sobie poradziła bez problemu, to co zrobi duża? Zapomniałem o fluorocarbonie na jakiś czas. To samo moim koledzy po kiju. Każdy podobnie zaczynał przygodę z magiczną linką. Wyśmiewaliśmy reklamy, w których trąbiono o niesamowitych cechach tej linki, czyli:

Całkowicie niewidoczny

Odporny na promieniowanie UV

3 razy szybciej tonie od żyłki (a w jednej reklamie widziałem, że nawet i 4 razy szybciej).

Odporny na wchłanianie wody i zimna

Fluorocarbon

Od jakiegoś czasu zaprzestałem całkowicie stosowania przyponów jakichkolwiek. Po prostu brak szczupaków w moim głównym łowisku, spowodował, że uznałem przypony za bezsens. W ubiegłym roku chciałem koniecznie połowić okazy i nieco się zatraciłem. Wiedziałem gdzie są i kilka razy dostałem od suma, czy sandacza bęcki, z powodu zbyt delikatnego zestawu. Dlatego uparcie łowiłem ciężko. Jednak łowiąc na ciężki sprzęt (plecionka 30 LB lub więcej), ilość brań została drastycznie zmniejszona. Oczywistym jest, że ryba oprócz przynęty widzi to co znajduje się przed nią, zatem gruba plecionka zawsze będzie zmniejszała ilość brań. Jako że zestawu ciężkiego używałem podczas wypadów sumowo – sandaczowych, zacząłem się zastanawiać co zrobić, żeby wilk był syty i owca cała (czyt: żeby nie było widać grubej plecionki, a zestaw zachował swoją relatywnie dużą moc). Plecionka tuż przed przynętą niemiłosiernie niszczyła się o kamienie, które znajdowały się na dnie (łowiłem głęboko). Rozwiązanie znalazło mnie samo. W zimie spotkałem znajomego spinningistę, który mnie oświecił. Przedstawił mi swoją teorię na temat fluorocarbonu. To co mi powiedział, ociekało teorią wręcz spiskową na temat tego czym jest prawdziwy fluorocarbon. No cóż - nasze sklepy zalane są podróbami, żyłką powleczoną warstewką fluorocarbonu albo wręcz żyłką sprzedawaną pod nazwą „fluorocarbon”. Podróby, kłamstwa w reklamach i wiele innych „paranormalnych” wręcz zjawisk na rynku wędkarskim mnie nie dziwią już od dawna (przykładów mógłbym tu wymienić naprawdę wiele). Zatem postanowiłem zainwestować w prawdziwy i porządny fluorocarbon. Ciężko było. W kilku sklepach w Krakowie nie mieli. Nie prowadzą. Po co? To tak jak z multiplikatorami, albo dobrymi plecionkami, dobrymi kołowrotkami – lepiej mieć same lipne sprzęty i walić zaporowe ceny – klient nie kojarzący allegro i tak kupi gównianą wędkę za 250 zł i za miesiąc przyjdzie po kolejną, bo tą złamał na szczupaku 50 cm :-) Zaprzyjaźniony sprzedawca pomógł mi – sprowadził dla mnie z hurtowni dwie szpulki o różnych grubościach i różnych firm. Z nich porobiłem sobie przypony o długości od 30 do 50 cm. Na łowisku - rewelacja! Brania były – przede wszystkim małych ryb. Ale... jak się nie ma co się lubi... Zaznaczam, że od zejścia „popowodziowej wody”, ryb poszukiwałem w „swoich” miejscówkach sprzed roku, a że powódź pozmieniała to i owo, to „moje” sumy i sandacze zmieniły swoje miejsca. Do mojego tępego łba dotarło to dopiero po dwóch tygodniach łowienia niemal bezowocnego. Po przejściu wzdłuż Wisły jedną i drugą stroną jej brzegów, w moich okolicach, odnalazłem nowe stanowiska „popowodziowe”. Zaczęło się łowienie ryb (w końcu!) :-) Z ciężkawego casta przesiadłem się na lekkiego spina, głównie po to, by stosować mniejsze wabiki. Średnica 0,40 mm przyponu nie przeszkadza nawet ostrożnym kleniom i okoniom. Przypon – owszem, przeciera się i niszczy na kamieniach, jednak mniej niż plecionka. I na jakieś dwie godziny orania dna, wystarcza spokojnie – dopiero wówczas można wyczuć pod palcami, że nie jest już gładki, a zaczyna robić chropowaty. Zatem gdy uznamy, że warto go zmienić – na wszelki wypadek, zróbmy to natychmiast. Dzięki temu nie będziemy żałować ewentualnej straty dużej ryby, która może połknąć naszą przynętę w każdej chwili. A teraz wracam do meritum „przegryzalności” przyponów przez zęby mrocznych drapieżców...

Czy szczupaki są w stanie przegryźć przypon carbonowy? Możliwe że tak, ale podobnie jest ze stalkami, tytanami, wolframami itp. Przewaga fluorocarbonu jest taka, że jest w wodzie praktycznie niewidoczny, co zapewnia znacznie więcej brań. W czystej wodzie, to czasem jedyny sposób by zmusić ryby do zagryzania naszych wabików. Problemem staje się zakup oryginalnego produktu. Ja się już przejechałem na dwóch podróbach, ale w końcu udało mi się skołować prawdziwy. Na pierwszy rzut oka może odstraszyć cena – około 50 zł za 20-25 metrów. Dużo? Policzmy teraz ile kosztują gotowe przypony stalowe (mające śmieszne 15-20 cm długości i często lipne krętliki z agrafkami i samo ich mocowanie). Są sprzedawane po 3 zł/szt albo i więcej! Z Odcinka 20 m fluorocarbonu można zrobić około 40 przyponów. Oczywiście do kosztu za samą linkę trzeba doliczyć koszty krętlików i agrafek. Za 20 szt jednych i drugich zapłacimy kilka złotych, a dodaje nam to możliwość wybrania porządnych (o samej budowie niektórych krętlików i agrafek się nie wypowiadam, bo projektanci zaprojektowali je tak, żeby rozginały się przy małym obciążeniu, a sama jakość materiałów z których są wykonane pozostawia wiele do życzenia).

Po przeliczeniu wszystkich kosztów przyponów z fluorocarbonu wychodzi nam 60 zł (linka + krętliki + agrafki) na 40 przyponów (tyle wyjdzie ponad 40 cm z odcinka 20 metrowego), co daje 1,5 zł za jedną sztukę długiego, porządnego przyponu – prawda że tanio?

Do produkcji przyponów nie używam żadnych zacisków metalowych, bo jest to dodatkowy i moim zdaniem zbędny element mogący negatywnie wpłynąć na brania. Dodatkowo fluorocarbon można stosować do drop shota i do bocznego troka.

Dorado Invader
22 kwietnia 2020, 17:31

Dorado InvaderFirma Dorado powstała już jakiś czas temu. Ich producentem jest Darek Małysz. Nie jest to człowiek, który wypadł sroce spod ogona, ale facet, który był v-ce mistrzem polski w spinningu i zdobywał także laury w spinningowych GP Polski. Obok Tomka Krzyszczyka, to chyba najbardziej utytułowany Polski producent sztucznych przynęt. Świadczy to samo o sobie. Jednym z najpopularniejszych wyrobów firmy jest model o nazwie „Invader”. Jest to wyjątkowo łowny i udany model, który obecnie występuje w ponad 20 wersjach kolorystycznych i 8 wielkościach. Każda wielkość jest produkowana w wersji pływającej i tonącej. Dzięki takiej różnorodności, każdy spinningista może znaleźć swojego invadera – killera na każdy gatunek ryby jaki ma ochotę poławiać. Szeroki, dosyć płasko ustawiony ster, przez który przeprowadzone jest oczko do mocowania zestawu powoduje, że invader pracuje bardzo agresywnie. Bez trudu schodzi także na głębokości deklarowane przez producenta.

1) Najmniejszy z modeli - 4 cm o masie 2,2 – 3,5 g (wersja pływająca/tonąca) jest w stanie zanurkować na głębokość 1,2 m. Jest on doskonałą przynętą na klenie i jazie. Łowcy pstrągów, lipieni i okoni również go sobie chwalą.

2) Nieco większy model o długości 5 cm i wadze 3-5g. znakomicie się spisuje podczas połowów rzecznych na większość gatunków ryb. W jeziorach świetnie biorą na niego okonie. Schodzi do 1,5 metra, a więc wystarczająco by penetrować strefę przybrzeżną w zasadzie na większości łowisk.

3) Model 6 cm, to również jeden z uniwersałów, którym możemy przeprowadzić rozpoznanie na nowych łowiskach. Jest w stanie skusić klenie i jazie, a także bolenie, sandacze, okonie i szczupaki. W większych rzekach górskich doskonale się sprawdza na wyrośniętych pstrągach.

4) 7 Cm to już typowy wielkorzeczny killer szczupakowi – sandaczowy. Zwłaszcza mętnookie je lubią zagryzać podczas nocnych połowów na opaskach. Schodzi na około 3 m. głębokości.

5) 8 cm – tutaj zaczyna się już cięższa zabawa. 1 cm więcej od poprzednika i w wersji pływającej waży 5 g więcej. Model dla tych, którzy nie lubią zabawy z niedorostkami. Da się przyjemnie nim rzucać za pomocą castingu. Nurkuje do ponad 4 metrów. Umiejętnie poprowadzony daje bardzo ciekawe efekty w wodzie. Można nim łowić w większości stref wody. Prowadzony powoli z przerwami, prowokuje ryby 1 metr pod powierzchnią.

6) 9 cm. – jeden z moich sumowo – sandaczowych faworytów. Lata z multiplikatora aż miło. Świetna agresywna praca na dużych głębokościach, to jest to co sandały i sumy lubią najbardziej. Jego wadą są za słabe kółka łącznikowe i kotwice, które warto wymienić na mocniejsze, jeśli spodziewamy się brań sumów. Nie to, że seryjnie zamontowane zbrojenie jest słabe (jest podobne jak u konkurencji – czyli średniej klasy).

7) 11 cm oraz 14 cm Przeznaczone bardziej pod szczupakowy trolling. Ja jeszcze nie miałem okazji nim łowić, ale na pewno w bieżącym sezonie przetestuję.

 

Coblery dorado wyróżniają się dość atrakcyjną ceną na tle konkurencji. Moim zdaniem są doskonałą alternatywą dla wielu bardziej uznanych producentów. Ich wygląd to przede wszystkim nadruki. Są wykonane dość starannie – nic nie można im zarzucić. W mojej opinii invader to wyrób bardzo udany i doskonale wpisujący się w polski rynek sztucznych przynęt (biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny).

Przykosa
22 kwietnia 2020, 17:25

Przykosa jest miejscem gdzie wypłycenie lub nawet wyspa znajdująca się na rzece przechodzi gwałtownie w dół. W dół, tzn. spadek dna jest tam bardzo gwałtowny. Tego typu miejsca są wynikiem ciągłych procesów jakie zachodzą w rzece. Nurt wyczynia z dnem niesłychane rzeczy. Nieustanie przewala tony piasku po dnie. Nanosi wypłycenia, a nawet wyspy i wypłukuje doły. Tak właśnie powstaje przykosa. Zaznaczyć należy, że nie jest ona miejscem w rzece, które jest tam zawsze. Wypłycenie, za którym znajduje się przykosa może zostać w ciągu nawet kilku godzin zmyte, dół zasypany. Przykosa jest o tyle ciekawym miejscem, że w jej miejscu nurt, który na wypłyceniu jest wyraźnie szybszy, zaraz za nią gwałtownie zwalnia. Dzieje się tak ponieważ większa głębokość, która tam jest może „pomieścić” więcej wody. Mamy więc idealne miejsce dla drapieżnika czychającego na niesione z prądem kąski. W przykosie ryba nie musi się tak wysilać, jak w nurcie. Przebywanie tam kosztuje ją mniej energii, a przy okazji pod nosem ma „szwedzki stół”, czyli spływające mniejsze ryby, owady, tudzież inne organizmy, które w szybszym nurcie na wypłyceniu nie podołały naporowi wody. Niekiedy przykosę można namierzyć już z bardzo dużej odległości. W jej miejscu widać i słychać potężne spławy ryb. „Kanonadę” widać już ze sporego dystansu. Jeśli namierzymy takie miejsce, to warto się do niego pofatygować. W wielkich rzekach, jak np. Wisła, gdzie szerokość dochodzi niekiedy do kilkuset metrów, może być ciężko z podaniem przynęty na dostateczną odległość. Wtedy pozostaje kombinowanie z łodzią, lub szukanie innego miejsca. Ideałem jest znalezienie przykosy znajdującej się w okolicy brzegu. Ze względu, że tworzą się one najczęściej w rynnie (która bywa na środku rzeki)nie jest to łatwe, ale poszukiwania można rozpocząć od miejsc gdzie rynna znajduje się w okolicach brzegu (zewnętrzne łuki zakrętów).

Przykosa

Przykosę zawsze staram się zacząć obławiać stojąc poniżej niej (czy to brodząc, czy z brzegu). Rzucam na wypłycenie pływające woblery i lekko je zanurzając czekam aż spłyną na próg gdzie zaczyna się głębia. W tym miejscu przyspieszam zwijanie, by zanurzyły się głębiej. Prowadząc przynętę w ten sposób można spodziewać się brania sandacza, bolenia, lub suma, które o każdej porze doby mogą żerować w tym miejscu przy powierzchni. Podczas korzystania z jigów staram się rzucić pod prąd w okolice progu i gdy przynęta wpadnie do wody, unoszę wysoko kij i kręcę szybko korbką, by nie spadła na łachę grzęznąc w niej. W miarę jak prąd zniesie wabik na próg i głębię opuszczam szczytówkę i przestaję kręcić korbą. Jig wpada w głębię i właśnie w niej, na różnej głębokości może zostać zaatakowany. Przykosę można także obławiać na inne sposoby. Stojąc nad nią, rzucamy z prądem. Tutaj można zastosować wszelkie przynęty. Trzeba brać pod uwagę, że będą one pracować na różnej głębokości, dlatego odpuszczam sobie stosowanie ciężkich jigów. Podciągane pod prąd z dużej głębokości łatwo zahaczają o próg i często na nim pozostają. Jeśli nawet uda się je uwolnić, to zaczepy mogą skutecznie spłoszyć ryby. Dobre bywają natomiast wirówki ze skrzydełkami typu „long”. Skuteczny może być pływający wobler, który głęboko nurkuje. Po doprowadzenia go do progu, przestajemy zwijać linkę i czekamy aż wypłynie na powierzchnie, nie wchodząc w zawady.

W przykosie możemy natrafić na praktycznie każdą rybę drapieżną. Jest to jednak miejsce, gdzie warto pobawić się w łowienie okazów i poświęcić temu kilka wypraw z solidnym sprzętem i wabikami słusznych rozmiarów. Jeśli nie sum, to może być sandacz albo szczupak, które w takich miejscach nie należą do małych. Gdy uda nam się odnaleźć przykosę, to poświęćmy jej tyle czasu ile tylko damy radę. Nie zapominajmy, że nie będzie ona tam wiecznie. Ja uwielbiam obławiać przykosy przede wszystkim w nocy. W sezonie sumowym można spotkać tam naprawdę spore bydlę, które okaże się nie do wyjęcia, ale wrażenia z takiego spotkania są nie zapomniane.