Archiwum 27 kwietnia 2020


Rzeczne okonie
27 kwietnia 2020, 21:26

Mamy sierpień. Chodzę jak głupi za sumem, a łowię same szczupaki i bolenie z kleniami. Sporadycznie trafi się sandacz albo okoń. „Garbuski” w tym roku „obrodziły,” jest ich więcej niż w poprzednich sezonach. Są grubiutkie. Już mi się zdarzyło w tym sezonie złapać parę wygrzbieconych spaślaków. Nie mówię o okazach, ale jak na Wiślane warunki, dość przyzwoite. Właśnie między innymi dlatego postanowiłem, dla odmiany połowić trochę lżej. Casting zamienić na spinning i przynęty odchudzić dziesięciokrotnie (lub i więcej). Postanowiłem pościgać okonki na lżej. Przewietrzyć pudełko z paprochami i innymi małymi przynętami. Nocne miejsce większych okoni miałem namierzone, ale wiadomo – duży okoń to loteria albo przypadek. Najczęściej wiesza się na przynęcie, która jest adresowana dla innej ryby. Naturalnie - duże garbusy też można wypracować, ale mnie takie podchody z okoniami, przeszły już dawno temu. Postanowiłem więc, po prostu porzucać na lekko, bardziej zrelaksować się z wędką nad wodą, niż bobrować Wisłę z „grubej rury.” Przespacerować dłuższy kawałek wzdłuż brzegu, bez ciężkiego plecaka. Tylko ja, wędka i dwa małe pudełka w kieszeniach bojówek. Po krótkim zastanowieniu – doszedłem do wniosku, że za okoniem, w tym roku po Wiśle, jeszcze nie chodziłem. Owszem – dwa razy rzucałem lekko za kleniem i coś małego, pasiastego też się nadziało, ale... no cóż – trzeba poświęcić wyprawę samemu okoniowi. Niech inne ryby (ewentualnie złowione) będą tym razem przyłowem. Spakowałem sprzęt i... gdzie tu jechać? Dylemat! Po powodzi nawet okoni trzeba szukać na nowo. Może ich nie być tam, gdzie łowiłem je zawsze. Mimo wszystko, postanowiłem jechać nieco w dół Wisły i tam zacząć. Zawsze okoni było tam najwięcej. Po co więc sobie utrudniać wyszukiwanie, skoro można iść na skróty i skorzystać ze sprawdzonych rozwiązań?

okoń, okoń na spinning, jak złowić okonia

 

Nad wodą byłem około godziny 16:00. Zacząłem tradycyjnie, od pomarańczowego paprocha z brokatem, na 2 gramowej główce. Rzucałem wzdłuż brzegu. Kilka z śmignięć z prądem, kilka pod prąd. Po chwili zmiana gumy na inny kolor i zabawę zacząłem od nowa. Brak pobić. Ale nic to – zaraz je rozpracuję, mam jeszcze w zanadrzu kilka niespodzianek i patentów na to łowisko. Założyłem cięższą główkę i rozpocząłem rzuty w poprzek nurtu – z dala od brzegu. Większe obciążenie jiga miało także umożliwić dostanie się przynęty w głębsze partie wody – z dala od brzegu. Zacząłem obławiać wachlarzykiem, z nadzieją, że ryby stacjonują dalej niż zwykle. W końcu trafił się pierwszy okonek, a potem cisza. Poszedłem w dół rzeki, kilkadziesiąt metrów. Znalazłem miejsce nieco osłonięte od nurtu. Brzeg kamienisty, dno raczej też – przynajmniej głazy przy brzegu o tym świadczą. Rozpoczynam od srebrnej aglii „jedynki.” Delikatne skubnięcie przygina wklejaną szczytówkę. Przyspieszam lekko zwijanie i BUM! - siedzi. Kolejny rzut w to samo miejsce i znów skubnięcie. Ponowienie ataku na blaszkę tym razem jednak nie nastąpiło. Zmieniam wirówkę na jej bliźniaka w kolorze miedzi. Następny okonek dynda na przynęcie. Co kilka rzutów muszę zmieniać wabik. Ryby szybko się uczą, że „tego się nie je.” Chociaż wielkością nie powalają na kolana, to mam przynajmniej zabawę. Przechodzę znów na paprochy. Skuteczne w ubiegłych latach barwy fluo, nie przynoszą oczekiwanych efektów w postaci brania. Czarny twisterek z kolei owocuje tylko jednym lekkim dziubnięciem. A może by tak motor-oil? Do tej pory skuteczny był wszędzie tylko nie na „mojej” rzece. Wewnątrz gumki czerwony brokat. O dziwo okonie biorą na nią jak głupie. Bawię się dobre pół godziny i chyba skułem już pyszczki całemu stadku. Odpływają. Schodzę jeszcze niżej w dół rzeki. Zaczynają się zarośla. Krzaki prawie mojej wysokości. Ścieżki nie ma, więc przedzieram się „na chama,” szukając miejsca z którego będę mógł oddać rzut. Niestety moje poszukiwania do niczego nie prowadzą. Po powodzi brzeg zmienił się całkowicie. Mimo wszystko brnę dalej. Zaczynają dokuczać stada komarów. Wyciągam spray z plecaka przeciw tym obrzydliwym insektom i spryskuję się. Trochę pomaga – nadal gryzą, ale już nieco mniej. W końcu dochodzę do mini-plaży. Dno piaszczyste, widzę je dobrze w polaroidach – bardzo płytko. Nie rokuje to dobrze, ale postanawiam zarzucić kilka razy małego, płytko schodzącego woblerka. Coś „oczkuje” zasięgu rzutu, ale to na pewno nie okonie. Klenie? Jazie? Postanawiam sprawdzić. Niestety – uklejki. Jedna odprowadziła wobka pod sam brzeg i w ostatniej chwili czmychnęła. Dla niej nawet 3 cm wobek był za duży. Blaszek „kiblówek” niestety nie mam przy sobie, więc na uklejki dziś nie zapoluję. Wątpię, czy gdybym nawet je miał, czy udałoby mi się dorzucić do ich stadka tak maleńką i lekką przynętą. Po dalszym marszu przez kilkaset metrów zarośli, wreszcie znalazłem się w miarę „cywilizowanym” miejscu. Polna droga. Idę nią dalej dochodząc do mostu. Tutaj jest głęboko, nawet bardzo. Niedaleko od brzegu biegnie rynna. Filar mostu jest głęboko wkopany, dno wybetonowane. Spinninguje dwóch wędkarzy. Podchodzę bliżej, zagaduję do nich. Łowią na trok okonie w rynnie. Ciężarek 18g. Ale widzę że chłopakom nawet to idzie. Przezbrajam się też na troka. Niestety mam tylko 12 g. Proponują, że dadzą mi obciążenie. Mili ludzie :) Nie skorzystałem jednak, bo postanowiłem machnąć kilka razy „dwunastką.” Jedno branie na czarno-niebieskiego paprocha. Urywam zestaw na zaczepie. Nie chce mi się od nowa tego wiązać. Zakładam sam krętlik z agrafką i przypinam do niego 5 cm wobler. Porzucam nim przy brzegu. Schodzi na 1-1,5m. Może jakiś garbus zapuścił się z głębi tutaj. Zbliża się 18:00, niebo zachodzi chmurami. Powoli zaczynam rozważać powrót. „Do szatni” udaje mi się na owego wobka złowić jeszcze jednego pasiastego wariata. Jeden z chłopaków wyciąga na swój trokowy zestaw z 5 cm twisterem... jazgarza. Bynajmniej nie jakiegoś byka jazgarzowego, a maleństwo. Oglądamy hardcorowca wszyscy trzej – mierzenie „komisyjne.” Wynik: 9 cm. Twister cały w pysku, zacięty od wewnątrz – prawidłowo. Ale się to drapieżne zrobiło. Dobrze wiedzieć, że są tutaj jazgarze. Wcześniej w tym miejscu rzucałem niekiedy na ciężko w rynnę – za sumem i sandaczem. Łowili tu różni wędkarze: spławikowcy, spinningiści, grunciarze. Jazgarza nie widziałem żeby ktoś złowił nawet na żadne żywe robactwo. Nawet nie słyszałem, żeby tu były (zawsze pytam o ryby innych wędkarzy). No nic – wskazówkę że są jazgarze zapisuję w pamięci. Wezmę to pod uwagę, jak będę tu bobrował na ciężko. Przygotuje się jakieś gumy, albo wobki w jazgarzowych barwach. A nuż – jesienne drapieżniki dodadzą je do swojego jadłospisu. Jazgarz, jak i okonie, które łowili „trokowcy” wrócił do wody, co bardzo mnie ucieszyło – chwała wam za to koledzy! Zaczęło się zbierać na burzę. Spakowałem sprzęt i udałem się w drogę powrotną. Uświadomiłem sobie po raz kolejny, że czasem trzeba częściej pochodzić za mniejszą rybą. Po powodzi nadal nie mam namierzonych 100% stanowisk suma, sandacza, a także... klenia i bolenia. Co prawda złowiłem już kilka w tym roku, ale to był tylko przypadkowy, nocny przyłów. A nocny spinning rządzi się zupełnie innymi prawami. Wielkie plany na kilka najbliższych dni i popołudniowe śmiganie „rozpoznawcze” na całej długości obydwu brzegów szlag trafił. Codziennie po południu leje, grzmi i ogólnie pogoda daje w kość. Wisła znowu podniesiona rwąca i strasznie mętna. Trzeba zaczekać, mam nadzieję, że nie do września.

Wobler boleniowy Siudakiewicza „Siudak”...
27 kwietnia 2020, 21:20

Pięknie wyglądające przynęt łowią najczęściej wędkarzy, a nie ryby. I na odwrót. Czasami brzydactwo omijane w sklepie szerokim łukiem bywa diabelnie łowne. Wśród woblerów boleniowych w ostatnich latach pojawiło się strasznie dużo wzorów. Bolenie to ryby, które nie zawsze chcą współpracować z wędkarzami i dla wielu spinningistów złowienie ich stanowi nie lada problem. Wędkarze z całej polski, którzy mają smykałkę do majsterkowania i samozaparcie w tworzeniu przynęt od kilku lat zaczęli się prześcigać w wymyślaniu przynęt na bolenie. Wabiki te, oprócz tego, że wyglądem miały przypominać uklejkę albo kiełbika musiały spełniać jeszcze kilka warunków, które nie zawsze dawało się pogodzić w jednym woblerku:

Musiały być lotne!

Powinny posiadać drobną pracę ogonka.

Nie powinny się wykładać w nurcie podczas szybkiego ściągania

Powinny pracować nawet spływając swobodnie z nurtem

siudak, woblery siudakiewicza

Przez powyższe pudełka rasowych boleniarzy zaczęły pękać w szwach. Prasa wędkarska co chwilę publikowała wywiady z łowcami boleni z różnych części polski. Każdy wychwalał pod niebiosa poszczególne modele, które są produkcją rzemieślniczą – najczęściej doskonałych zawodników. Woblerki różniły się od siebie wyglądem, wielkością, kolorem oraz (o czym sam się przekonałem nad wodą) akcją w wodzie. Perełką na rynku woblerków boleniowych jest produkt pana Siudakiewicza. Brzydal jakich mało. Nawet nie przypomina kształtem rybki! W porównaniu do niektórych konkurentów pomalowany jest nawet beznadziejnie. Jak przeciągniecie go w wodzie, to zobaczycie... bardzo brzydką pracę. Wobler ma jednak to, czego nie posiadają jego konkurenci, a co najważniejsze jest w łowieniu ryb – mianowicie łowność! Podczas szybkiego zwijania tnie wodę jak przecinak, lekko się przy tym kolebiąc. Bolki ładują w niego z nieprawdopodobną siłą! Doświadczyłem tego w ubiegłym roku, gdy próbowałem złowić bolenia w miejscu osłoniętym od nurtu, gdzie regularnie burzyły wodę atakami w drobnicę. Moje killery nie dawały rezultatu. Żyłka 0,18mm, cały arsenał przynęt, ja w krzakach ukryty tak, że szpiegowski satelita by mnie nie zauważył. A bolki nic – ładowały obok przepływającej blaszki, wobka, gumki. W końcu wygrzebałem zielonego „Siudaka”, na którego nie złowiłem nigdy wcześniej nic. W zasadzie, to zastanawiałem się co on robi w moim pudełku? Postanowiłem dać mu szansę. Kilka rzutów... BUCH! I ten miły świst hamulca po potężnym kopnięciu. Bolek jednak po chwili spadł. Za chwilę miałem następnego. Ponieważ nie lubię iść na łatwiznę, zmieniłem przynętę na inny wobek – cisza na kiju, a rapy nadal biją jak szalone naokoło. Po kilku zmianach wróciłem do „Siudaka” i... następna ryba i kolejna. Od tamtej pory wszedł na stałe do mojego arsenału rapowego. Myślę, że mogę tego woblerka polecić zwłaszcza początkującym raperom. Wielkość i barwę dopasujcie do swojego łowiska i kręćcie ile fabryka dała – nie zapominając o wyregulowaniu hamulca, bo raz zapomniałem o tym i jedna kotwica po uderzeniu zamieniła się w trzy proste igiełki z zadziorami...

Ripper
27 kwietnia 2020, 21:18

 

Rippery to sztuczne przynęty wykonane z tworzyw sztucznych (guma, silikon, PCV). Swym wyglądem oraz ruchem naśladują żywe rybki. W Polsce pojawiły się w sprzedaży zaraz po twisterowym boomie. Początkowo uznawane za skuteczne były tylko jasne kolory (biały, perłowy i żółty). Panowała bowiem opinia, że najwierniej imitują one ryby. Z czasem okazało się, że i inne kolory są skuteczne w pewnych warunkach. Rippery (jak każda seryjna i popularna przynęta) stawały się coraz mniej skuteczne, a wędkarze zaczęli bawić się w tunerów i przerabiać swoje przynęty. Najczęściej inspiracją do tuningu rippera był atak szczupaka, po którym wyciągano z wody kawałek korpusu.Początkowo przeróbkom poddawano same ogonki. Doklejano poprzecznie kawałki gumy, bądź większe, bądź mniejsze. Nadtapiano boki ogonka rozgrzanym gwoździem, przyklejano ogonki twisterów, podcinano boki płetewki – wszystko po to aby zmienić charakter pracy przynęty i raz jeszcze zmylić drapieżnika. Z czasem eksperymenty wędkarzy zaczęły się przeradzać w kolejne wzory przynęt. Dzięki temu doczekaliśmy się kopyt – gumek, które dziś są najpopularniejszymi ripperami jakie się stosuje. Podobnie rzecz się miała z banjo. Od jakiegoś czasu powstają kolejne wzory oparte o konstrukcję w której korpus imituje rybkę, a płetewka ogonowa ustawiona jest poprzecznie. Charakter pracy rippera w wodzie zależy od kilku czynników. Są modele drobno śmigające małym ogonkiem, są też szeroko kolebiące się przynęty, które wymiatają niczym wobler, albo wręcz wiją się (np. imakatsu javallon – chociaż jego już ciężko sklasyfikować jako „ripper”).

Ripper

Mała płetewka ogonowa ma z reguły niezbyt szeroką akcję, aczkolwiek bardzo gęstą i drobną. Swego czasu tego typu rippery poddawane były zabiegom, polegającym na nadtopieniu ogonka, co miało służyć powiększeniu jego powierzchni, a co za tym szło – zwiększenie amplitudy jego ruchów podczas prowadzenia w wodzie. Podobnie rzecz miała się z całym ogonkiem, na którym zamontowana była płetewka. Ogonki podcinano z dołu lub od góry, by były cieńsze. Taki zabieg również wpływał na zwiększenie amplitudy pracy ogonka. Najbardziej pomysłowi nadtapiali gwoździami ogonek poprzecznie po bokach – w ten sposób właśnie ripper przerodził się w znane dziś wszystkim kopyto. Nie bez znaczenia na zachowanie w wodzie ma kąt nachylenia płetewki do osi przynęty. Równie istotne jest zbrojenie ripperka. Inaczej zachowuje się on na główce okrągłej, a inaczej na np. „erie.”

Obecnie wszystko wygląda nieco inaczej. Pudełka spinningistów wypchane są przede wszystkim kopytami. Ripperów brak, nawet czasami w sklepach wędkarskich. Spinningiści zaczęli tuningować kopyta w sposób, by pracowały bardziej jak rippery. Płetewkę ogonową podcina się z każdej strony, by jej powierzchnia natarcia była mniejsza. Zmniejsza się wówczas amplituda pracy, natomiast zwiększa gęstość ruchów ogonka.

Zabawy w tuning ripperów i kopyt, są super sprawą i nie wymagają żadnych specjalistycznych narzędzi. Wystarczą nożyczki i zapalniczka, którymi będziemy ciąć, nadtapiać i kleić (po roztopieniu) gumę. Bardziej ambitni mogą się zabawić jeszcze w techniki z gwoździami. Potrzebne będą do tego także kombinerki, w których trzyma się podgrzewany gwoźdź. Początki takich przeróbek najlepiej jest robić na przynętach starych i poniszczonych. Ripperowi, któremu szczupak odgryzł ogon można dokleić np. ogonek z twistera w zupełnie innym kolorze. Takie kombinacje również mogą okazać się skuteczne. Zabawa niedroga, a pobudzająca wyobraźnię i skłaniająca do eksperymentowania w poszukiwaniu złotego środka na swoich łowiskach. Przy odrobinie wprawy można mannsa przerobić na javallona (prawie ;-) ).

 

Rapala x-rap
27 kwietnia 2020, 21:14

Nowy x-rap to jedna z tych przynęt, które są upakowane technologicznie pod każdym względem do maksimum. 

Producent postanowił wykorzystać wiele cech przynęt o uniwersalnym zastosowaniu i wszystkie "włożyć" do jednego produktu.

X-rap to podłużna imitacja małych rybek. Najmniejszy model ma 6 cm, następnie są większe o 2 cm, czyli: 8, 10, 12 i 14 cm.

Wygląd wabika dopracowano niemal do perfekcji. W gamie 15 kolorów są imitacje poszczegolnych gatunków, jak i kilka wzorów nie występujących w przyrodzie, ktorymi możnma zaskoczyć drapieżnika np. w mętnej wodzie.

Dopracowana jest fantastycznie faktura łuski. Boki przynęty mienią się niesamowicie w zależności od kąta padania światła i kąta patrzenia. 

Zupełnie jak rybka, pokryta śluzem. Całości dopełniają trójwymiarowe oczy i chwościk na kotwiczce tylnej, który imituje ogonek.

Niektorzy specjaliści od samochodów lub od woblerów zwykli mówić: "Nie ważny wygląd! Ważne co pod maską i na zawieszeniu!"

Zajrzyjmy więc do wnętrza x-rapa. Znajduje się w nim ruchome obciążenie. Umożliwia ono oddawanie dalekich rzutów stosunkowo lekką przynętą.

Samym patentem ruchomego obciążenia, rapala przeskoczyął w inny wymiar produkcji wobków. Wszyscy wiedzą, że najlepiej pracują w wodzie modele lekkie.

Z kolei nimi nie da się rzucać na większe odległości. Dociążając wobler, traci na tym jego praca. System ruchomego obciążenia powoduje, że wobek osiąga w locie lepszą aerodynamikę i 

nie koziołkuje tak jak jego standardowi bracia. W czasie lotuleci tyłem niczym pocisk. Akcja x-rapa zbliżona jest nieco do modelu rapala oryginal. 

Poszczególne modele nurkują na głębokości:

8 cm - 0,9-1,5m

10 cm - 1,2-1,8m

12 i 14 cm - 1,2-2,4m 

Model 6 centymetrowy jest doskonały podczas rzecznego polowania na klenie i bolenie. Bywa też atakowany przez okoie, brzany i jazie. Jego atutem jest mnogość technik, którymi można go poprowadzić. Bolenia w nurcie można sprowokować poprzez szybkie zwijanie, przy wysoko uniesionej szczytowce wędziska. 

Korbkowe szaleństwo można wówczas urozmaicać zatrzymaniami co 3-4 obroty. Z kolei klenie idealnie wychodzą do przynęty, gdy się ja prowadzi powoli w poprzek nurtu. Tutaj również warto jest co jakiś czas zatrzymać przynętę i pozwolić jej na bezwładny spływ z nurtem.

X-rap 8 cm to jeden z moich faworytów na opaskowe sandacze w czerwcu. Spisuje się rewelacyjnie i jest atakowany przez mętnookie także po zmroku. Niektóre odmiany kolorystyczne sprawdzają się także na pstrągach w dużych rzekach. "Uklejkopodobne" wersje S i SB są świetną przynętą na bolenie. 

X-rapy w wersji 10-14 cm są atakowane przez szczupaki, sandacze, okonie i sumy. Wąsacze zwłaszcza w letnich miesiącach lubią uderzyć w nocy w x-rapa śmigającego w pobliżu lustra wody. 

Moim zdaniem x-rap to przynęta wciąż nie odkryta przez polskich spinningistów. Zapewne winna jest temu po części jego cena. X-rapy u nas kosztują, w zależności od wielkości od 25 do 45 zł/ szt.

Uważam że jest to bardzo dużo. Jednak za jakość trzeba płacić słono. Rękodzielnicy niektórzy każą sobie płacić jeszcze więcej, a ich przynęty są niekoniecznie lepsze. Na dodatek po urwaniu rękodzieła nie mozna zakupić identycznego. To właśnie przewaga przynęt (dobrych przynęt) produkowanych seryjnie, nad unikatami.

Ponadto x-rapem można naprawdę daleko rzucać, czego nie można powiedzieć o wszystkich rękodziełach, także tych, mających opinię niezwykle udanych.

Rapala risto rap
27 kwietnia 2020, 21:13

Rapala Risto rap, to kolejny, godny uwagi model fińskiej firmy. Wielki ster, który dzięki niemal poziomemu ustawieniu względem osi wobka zapewnia bardzo głębokie nurkowanie posiada wtopione weń oczko. Początkowo takie rozwiązanie nie budzi zaufania, ale uwierzcie mi – wytrzymać może znacznie więcej niż fabryczne kotwiczki VMC, które są zamontowane w tym modelu. Ustawienie steru daje jeszcze jedną zaletę, o której się raczej nie mówi – wydłuża rzuty w znacznym stopniu. Gdyż wobler po wyrzucie tworzy ustawia się razem z nim w jednej linii – w kierunku, w którym leci. Opory powietrza są przez to znacznie zmniejszone, co pozwala na uzyskiwanie większych odległości. Risto rap jest produkowany w czterech wielkościach. Najmniejszy ma 4 cm. długości i waży 5 gramów. Świetnie się spisuje podczas połowów pstrągów w rzekach górskich, jak i brzan. Pozwala zanurkować na sporą głębokość i ma umiarkowaną tendencję do łapania zaczepów. Chroni go przed nimi ster, który jest bardzo wytrzymały. Można go postawić w nurcie, co świetnie sprawdza się przy połowach salmonidów. „Oczko” wyżej jest model 5 cm i wadze 10 cm. Model bardzo udany. Leci bardzo daleko po wyrzucie. Skupiona masa w zwartym, nieco beczułkowatym korpusie robi swoje. Znakomicie sprawdza się na rzekach nizinnych. Można nim sięgnąć z dużej odległości ostrożnego jazia, klenia, czy brzanę. Jeden z nielicznych woblerów, którymi można łowić te ryby w zimie bez użycie bocznego troka i pałeczki tyrolskiej, ani prowadnicy. Model 7 cm. to uniwersał. Doskonały na szczupaki jeziorne, jak i na rzeczne sandacze, bolenie czy troć. Z kolei model 9 cm. to sumowy klasyk. Co tu dużo mówić – ma wszystkie zalety jakie powinien spełniać wobler do połowu suma. Leci daleko, schodzi głęboko, pracuje agresywnie przy samym dnie. Jeśli w pobliżu znajduje się sum, to znokautuje od razu prowokująco kolebiącą się rybkę. Uderzają w niego też szczupaki, sandacze, głowacice, wielkie bolenie i inne drapieżniki. Można nim obławiać naprawdę głębokie doły. Według producenta schodzi na 6 m. Ale praktyka pokazuje, że potrafi osiągnąć nawet 8. Z tego powodu jest chętnie stosowany przy rollingu. Jeśli zamierzasz polować na wielkie ryby, to obojętnie, czy miejscem polowania będzie jezioro, rzeka nizinna, czy górska, warto mieć risto rapa w swoim pudełku.

Rapala risto rap