Archiwum kwiecień 2020, strona 1


Rapala mini fat rap
27 kwietnia 2020, 21:12

Rapala fat rap

Mini fat rapki to maleńkie woblery rapali przeznaczone do łowienia na lekki spinning. Swoim wyglądem imitują małe okonki, pstrążki, płotki oraz gatunki, które w Polsce nie występują. Naturalnie występują też w wersjach fluo. Fat rapy są produkowane w jednej tylko wersji – tonącej. Trzycentymetrowy korpus wykonany jest z balsy, czyli kłania się stara szkoła budowy wobków. Przynęta jest dość dobrze obciążona, ponieważ jej masa to około 4 gr. Co jak na tak nie wielkie rozmiary jest wynikiem dobrym. Celowo wspomniałem o wadze, gdyż po części to ona stanowi o lotności woblerka. Mini fat rap, pomimo tego, że tonący, zagłębia się w toni dosyć powoli. Wg. Producenta przeznaczony jest do penetrowania wody na głębokości od 0,9 – 1,8 m.

Rapala mini fat rap, Rapala fat rap

 

Na naszych łowiskach jest idealnym narzędziem do połowu jazi i kleni. Szczególnie te pierwsze upodobały sobie niektóre mini fat rapy. Skuteczne bywają na wiosnę w strefach przybrzeżnych oraz w miejscach gdzie nurt graniczy ze spokojną wodą. To właśnie tutaj często żerują jazie i klonki. Ustawiają się w spokojniejszej wodzie i czekają na to co nurt ze sobą przyniesie. Często są to małe rybki, którymi żywioł poniewiera, a które starają się zaciekle walczyć o to by dopłynąć do brzegu. Walka z nurtem daje im mocno w kość i wyczerpuje, po wpłynięciu na spokojniejszą wodę są już mocno zmęczone. Dlatego też są łatwym łupem dla czatującego tam drapieżnika. Prowadząc fat rapa w takim miejscu, zawsze po wprowadzenie go w obszar spokojnej wody, przestaje zwijać linkę na chwilę i pozwalam woblerkowi „odpocząć”. Właśnie wtedy notuje na niego najwięcej brań. Model ten dobrze spisuje się także w typowych miejscach jaziowo – kleniowych w rzekach. Dobry jest na przelewach i na przerwanych tamkach, ale tam gdzie widać wystające z wody kamienie albo gałęzie, radzę uważać. Łatwo go w takich miejscach urwać. Jeśli zdecydujemy się zarzucić rapalkę w takie miejsce, to obowiązkowo kij do góry i pełna kontrola zestawu. W wodzie stojącej bywa że malowany na okonka mini fat rap jest niezłą przynętą na okonia właśnie. Stada okoni, które w lecie przebywają w przybrzeżnych strefach zbiornika bywają często na głębokości, którą spokojnie możemy spenetrować fat rapem. Oczywiście przynętą tą zaczynam łowić dopiero gdy stwierdzę u pasiaków całkowity brak zainteresowania gumkami i wirówkami. O dziwo nie zdążyło mi się nigdy na mini fat rapa złowić, ani nawet zaciąć szczupaka. Myślę, że to po części przypadek. Wobkiem tym łowię tylko na ultralighta, gdzie nie stosuję zabezpieczeń przed szczupaczymi zębami. Obok niektórych niewielkich woblerków firmy REBEL jest to niezła kleniowo – jaziowa przynęta, która jest produkowana seryjnie. Jeden z moich faworytów woblerowych na paradrapieżniki obok salmo horneta. Maleńki salmiak jednak nie dorównuje rapalce lotnością. Na jego korzyść przemawia jednak niższa cena.

Cormoran powergrip ul. 270 2-10g
27 kwietnia 2020, 21:08

Chciałem zrecenzować kijek, który jest ze mną już ładnych parę lat. Kupiłem go za naprawdę grube pieniądze jakoś w 1997r. Kijek uzbrojony jest w przelotki fuji, podobnie jak uchwyt (oryginalna produkcja japońska). Dzisiaj koszty samego osprzętu są warte tyle co niezły kij St. Croix, lub coś innego z wyższej półki. Nie to jest jednak główną siłą cormorana. Jego blank został wykonany z bardzo mocnego carbonu, a zgrzewany był w temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza. Dla porównania – we wspołcześnie produkowanych wędkach czynność ta odbywa się w temp. Około 300 stopni. Wpływ mają na to koszty nie tylko samego procesu i poddawania materiałów tak wysokim temperaturom, ale też sama jakość mat do produkcji blanków. Wpływa to znacząco na moc blanku, która w „starych” cormoranach jest naprawdę niebagatelna i przewyższa obecnie produkowane konstrukcje.

Cormoran powergrip

Dodatkowo blank jest wzmocniony specjalnym oplotem, który odpowiednio go usztywnia i wzmacnia. Czułość kija jest niesamowita, podobnie jak jego akcja. Pomimo że c.w. sugeruje małą moc, to jednak kij jest nadspodziewanie potężny jeśli chodzi o moc. Podejrzewam, że wyholowanie metrowego szczupaka na nim jest jak najbardziej realne. W sumie, to nie wyobrażam sobie złamanie go na rybie. Odporny jest także na uderzenia mechaniczne. Przedzieranie się z nim pomiędzy drzewami i krzakami nie pozostawia na nim żadnego śladu. Mój egzemplarz dorobił się zaledwie jednej ryski, ale nie na samym blanku, a na naklejce, która na nim się znajdowała. Największe ryby jakie wyciągnąłem nim to:

boleń 80 cm

sandacz 71 cm

kleń 56 cm

brzana 62 cm

pstrąg tęczowy 56

kilka szczupaków do 80 cm

okoń 43 cm

 

Przyznacie sami, że jak na ultralighta to nieźle? Skubnięcia przynęty przez małego garbuska jest bardzo łatwo wyczuwalne. Przez tą uniwersalność stał się moim kijem numer 1. Bywał ze mną (i nadal bywa) na rybach najczęściej spośród wszystkich moich spinningów. Jeździłem z nim na pstrągi, na jeziorowe okonie, szczupaki i sandacze i poddawałem go wielkorzecznej orce na Wiśle i Sanie. Przeszedł także chrzest „europejski” kiedy byłem w Niemczech i łowiłem w Renie. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć iż jeden z moich znajomych, który łowił do tej pory kijami z bardzo wysokiej półki (Loomisem, St. Croix i kijkami z pracowni), tak się zakochał w moim cormoranie, że zakupił identyczny (ale używany) na allegro za prawie 500 zł. Dzisiaj łowi głównie nim. Powergripami (opisywanym UL i innymi egzemplarzami z tej serii o większej mocy) łowiła niegdyś kadra Polski. Użytkownicy „starych cormoranów” mają do nich wielki sentyment, podobnie jak w przypadku starych kołowrotków marki ABU Garcia. Trociowcy i głowatkowcy używają równie chętnie starych carbo-starów i black-starów. Jeżeli jakiś kij można nazwać „niezniszczalnym,” to są to chyba właśnie cormorany z połowy lat 90-tych. Wiem, że to co napisałem brzmi jak „oda do cormorana,” ale obecnie produkowane kije – nawet te z wyższej półki, są od niego po prostu słabsze. A w cormoraniku uroku dodaje jeszcze ten styl – taki nieco retro. Zakończenie dolnika, brązowy uchwyt, przelotki, które są z prawdziwego węglika krzemu (SiC) – w porównaniu z „SiCami” w obecnych kijach z niskiej i średniej półki wyglądają jakby były stworzone z zupełnie innego materiału (lepszego). Polecanie zakupu raczej wydaje się nierealne ze względu na dostępność na rynku „chodzonych” egzemplarzy. Artykuł napisałem raczej jako ciekawostkę (bynajmniej nie po to by się chwalić, że mam super – sprzęt). Ale gdyby komuś z was się trafiła możliwość odkupienia w dobrym stanie z drugiej ręki za okazyjną cenę – to brać i w nogi! Obecnie produkowane spinningi cormorana to sprzęt raczej nisko półkowy.

Początek sezonu sandaczowego w rzece nizinnej...
22 kwietnia 2020, 18:01

Pierwszy czerwiec jest dla niektórych spinningistów ważniejszą datą niż 1 maj. „Święto sandacza!” Mętnookie wypierają szczupaki z naszych wód w zastraszającym tempie. Nie będę dociekał wszystkich przyczyn tego zjawiska bo i po co? Fakt, faktem, że sandacza jest na pewno trudniej złowić niż szczupaka i że nie każdy to potrafi. Jest to ryba dość trudna technicznie – co moim zdaniem jest zaletą. Nie każdy umie go złowić. Być może to właśnie jest jedną z przyczyn większego pogłowia tego gatunku w ostatnich latach. Ja jednak nie narzekam. Sandaczami mogę nadrobić szczupakowe braki, które spotykam na swoich łowiskach. A mętnookie ryby łowi się bardzo ciekawie. Ciekawiej nawet od szczupaków. Na początku czerwca, po tarle, drapieżnik ten żeruje dość intensywnie. Z moich obserwacji wynika że robi to 3-4 razy w ciągu doby. Łowić je można przez cały dzień i w nocy. Za najlepszą porę uważam godziny 19:00 - 22:00 oraz 0:30 - 1:30 - czyli wieczór i noc. Gorzej bywa z wybraniem miejscówki, chociaż na nizinnej rzece nie powinno być z tym problemu. Sandacze lubią wieczorami żerować stadnie i idąc wzdłuż rzeki już z daleka można zaobserwować ich ataki na drobnicę. Po zlokalizowaniu miejsca połowu, należy się starannie do niego przygotować. Wybieramy dokładnie stanowisko, w którym będziemy stać, z dobrym miejscem do lądowania ryby niedaleko siebie. Obserwujemy chwilę wodę w polaroidach. W promieniach zachodzącego słońca widać w nich naprawdę wiele. Dokładnie możemy zlokalizować w których miejscach atakują ryby i z jaką częstotliwością. Notujemy nasze obserwacje w pamięci, by wiedzieć, gdzie podawać przynęty. Pozostaje uzbrojenie zestawu.

sandacz, sandacz na spinning, przynęty na sandacza

Sprzęt

Z kijów moim najlepszym "sandaczowcem" jest sztywna wklejanka o długości 270 cm i ciężarze wyrzutu 4-16 g. Moim zdaniem przekraczanie granicy 25 g podczas połowu w rzece nie ma sensu. Używać będziemy przynęt i tak nie cięższych niż 14-16g. a najczęściej znacznie lżejszych. Ważne jest by kij był sztywny, aby można nim było wykonać solidne zacięcie. To samo dotyczy kijów castingowych. Długość nie ma praktycznie żadnego znaczenia, o ile kijem da się sandaczowi „skuć ryja”. Kołowrotek o stałej szpuli, lub multiplikator niskoprofilowy przeznaczony do rzucania lekkimi wabikami. Co do tego pierwszego, to radzę zwrócić uwagę na rolkę. Powinna ona być szczelnie obudowana, by nie zakleszczała się w niej cienka plecionka. O precyzyjnym hamulcu w kołowrotku spinningowym chyba przypominać nie muszę. To samo tyczy się multika. Linką jakiej najlepiej jest używać jest bezwględnie plecionka. Łowienie sandaczy na żyłce jest całkowicie bezsensowne z powodu jej rozciągliwości, która uniemożliwia wykrycie delikatnych brań oraz wykonanie zacięcia z większej odległości. Parametry linki to od 10 do (maksymalnie!)15 Lb. Grubszych nie ma sensu, "piętnastofuntówka" spokojnie wystarczy do wyholowania nawet metrowego okazu, gdyby się taki trafił. Ja osobiście preferuję 10 LB i przy niej obstaję. Uważam, że im cieńsza, tym lepsza. Rewelacyjne do połowów sandaczy wieczorem są plecionki w barwie fluo. Końcowe dwa metry można zapobiegawczo pomalować ciemnym flamastrem (zieleń, czerwień), by nie wzbudzać podejrzeń u ryb. Można też dowiązać półmetrowy przypon z fluocarbonu.

Przynęty

W tej kwestii stosuje kilka uproszczeń. O tej porze roku do lamusa odchodzą przynęty, którymi łowię w większych głębokościach na jesieni. Chodzi przede wszystkim o kolory i zakres głębokości pracy wabika. Pierwszym uproszczeniem jest kolor. Łowię na przynęty jasne. Drugą zasadą jest głębokość podania - płytko, nie głębiej niż 1-1,5 m pod powierzchnią wody.

Jako pierwsze idą w ruch gumy. Twistery raczej odpuszczam. Wolę rippera albo kopyto. Czerwony akcent w okolicach główki, niebieski lub czarny grzbiet i długość od 5 do 10 cm. Główka jigowa niezbyt ciężka. Od 7 do 10 g. Zaczynam oczywiście od gumek większych rozmiarów. Jak będzie się kręcić w pobliżu większa sztuka, to prędzej się pofatyguje za 10 cm rybką niż 5 cm "paprochem". Gumy staram się prowadzić jednostajnym i równym tempem na jednej głębokości. Dopiero gdy nie ma żadnych skubnięć to rozpoczynam kombinatorykę. Przechodzę na główki lżejsze (7 g) i na ułamki sekund przerywam zwijanie linki. Tak aby wabik nieco opadł. Po takiej krótkiej przerwie podnoszę szczytówkę do góry i przyspieszam zwijanie na 2-3 obroty korbką, by przynęta wróciła na swój "stały tor". Prowadząc przynętę nie spodziewam się potężnych targnięć kija. Chociaż obserwowane żerowanie sandaczy może wyglądać na bardzo agresywne ataki, to podejrzaną, gumową rybkę, mogą one podskubywać lekko i ostrożnie. Dlatego wpatruję się bacznie w szczytówkę kija, by tychże skubnięć nie przegapić. Podobnie jak w metodzie łowienia "z opadu" - tnę mocno każde dziwne zachowanie szczytówki albo plecionki.

Gdy sandaczom nie podoba się moje łowienie i niewiele mogę wskórać, przechodzę na woblery. Oczywiście uklejopodobne, białe i srebrne. Czasami wykorzystuje nawet niektóre modele "boleniówek" - bywa, że sandacze je też lubią. Woblerki mogą być pływające lub tonące. Najważniejsze żeby dało się je poprowadzić znacznie wolniej niż gumki oraz wykonywać nimi ewolucje, których gumki „nie potrafią”. Wobka pływającego można zatrzymać na kilka chwil żeby powoli unosił się do powierzchni, można też przyspieszyć zwijanie by zanurkował głębiej agresywnie pracując, co może sprowokować sandała. To samo tyczy się woblerków tonących. Niekiedy ryba uwielbia nieruchomą, powoli opadającą do dna ofiarę. Niekiedy najlepszy jest wobek w wersji neutralnej. Po zatrzymaniu w miejscu stoi nie wynurzając się ani nie opadając. Po prostu stoi na jednej głębokości w toni. Zdarza się, że zostaje zaatakowany właśnie podczas takiego postoju.

Metalowe zabawki - czyli wahadła i cykady. Oczywiście srebrzyste. O ile z wahadłówek wybieram lżejsze (do 16g), podłużne, chodzące płycej, to cykada może być ciężka. Po zmroku może zdziałać cuda. Po zarzuceniu, podnosimy kij do góry i mielimy ile fabryka dała. Sposobem niektórych "boleniowców" - pod samą powierzchnią. Sandacz zdąży! Nie ma się co martwić. Tutaj nie będzie lekkiego skubania, ale solidne walnięcie, które kwitujemy natychmiast mocnym zacięciem i poprawiamy kolejnym.

Holowanie sandała zapiętego po cichu w ciemnościach albo zapadających ciemnościach wolę robić pod powierzchnią wody. Dlatego "nic na siłę". Owszem - zdecydowanie w holu – jak najbardziej wskazane, ale nie "na chama" - jak się go podciągnie kijem pod powierzchnię, to może wyskoczyć chlapiąc, a wtedy spłoszenie pozostałych murowane.

Jedynym problemem podczas tego typu połowów jest fakt, że zamiast sandacza na kiju uwiesi się przedwczesny sum. Tak czy siak zabawa może być przednia. Cokolwiek to będzie, czy "legalny sandacz", czy "sum pod ochroną" zwróćmy koniecznie rybie wolność. Jutro, za tydzień, za rok znów będziemy na rybach, może spotkamy tego samego drania, ale większego i mocniejszego - dajmy jemu i sobie szansę na to spotkanie!

Pinnacle Vision
22 kwietnia 2020, 18:00

Mój pierwszy kij castingowy. Nabyłem go poprzez Internet. Bardziej z ciekawości, żeby sprawdzić „jak to jest”? Zakupiłem go wraz z multiplikatorem – po bardzo okazyjnej cenie. To właśnie ta cena + chęć spróbowania czegoś nowego była głównym czynnikiem przez który nabyłem taki sprzęt. Kij jednoczęściowy o długości 180 cm. Blank już za rękojeścią cieniutki. Rękojeść i dolnik krótkie. Wyrzut ¼ - ¾ OZ, czyli przeliczając na nasze jednostki to 7-21g. No i zaczęło się… a właściwie zaczęła,… „castingowa choroba”. Nauczyłem się rzucać (marnując przy tym parę kłębów żyłki, którą nawinąłem na mulnik do nauki), a potem przyszła pierwsza mała wyprawa. Był już listopad i pogoda nie zawsze sprzyjała. Dlatego w ubiegłym sezonie odbyłem tylko kilka wypadów z castem w roli głównej. O spinningu zapomniałem wówczas całkowicie. W końcu jesień to czas sandacza i miałem głęboko gdzieś wszelkie inne gatunki ryb. Pierwsze wypady były całkowicie bezowocne. Na dodatek multik, który kupiłem był przeznaczony dla kręcących prawą ręką. Dla mnie to była mordęga i już po drugim wypadzie zakupiłem multiplikator na lewą łapę. Tamtego sprzedałem. Ryb nadal brakowało, ale nie tylko u mnie. Na brak sandacza od drugiej połowy listopada narzekali wszyscy moi znajomi spinningiści. I tak było do pewnego słonecznego, grudniowego popołudnia. W przeciągu godziny na mojego casta złowiłem kilka rybek. Żeby było śmiesznie, zaciąłem także sporego - spóźnialskiego suma (okres ochronny), podczas holu którego (pierwsza duża ryba na casting!) poniosły mnie emocje. Ryba rozgięła hak w jigu, ale właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że do dużych ryb casting jest stworzony. Kij ładnie pracował pod rybą! Widać było, ze zapas mocy jaki w nim drzemie jest dużo większy niż podaje producent. Wtedy zacząłem eksperymentować z coraz większymi przynętami. Największe jakie udało mi się ciskać z niego ważyły 45-50 g, czyli dwa razy więcej niż nominalna wartość c.w. Przy tej gramaturze dopiero przestawało być komfortowe prowadzenie takich dużych przynęt – kij zbytnio się giął. Ale nie przeszkadzało mi to (i dalej nie przeszkadza) w łowieniu wobami po 35g, które można ciągać nim spokojnie. Kije castingowe, pomimo swej lekkości są potężne. Dużo mocniejsze niż spinningi, a przy tym o wiele czulsze (chociaż to akurat także zasługa multiplikatora, który jest lepszym narzędziem niż „stałoszpulowiec”). Vision jest jednoczęściowy. Pomimo tego mieści się bez problemu w samochodzie osobowym. Podróżowałem z nim także autobusem. Zero problemu. Na dodatek nie trzeba zdejmować młynka i można podróżować z uzbrojonym wędziskiem, agrafkę mocując do klipsa. Nad wodą wystarczy założyć przynętę i już można śmigać. Kij osiągnął w Polsce status kultowego – to bynajmniej nie moje zdanie. Na forum multiplikator.pl wiele osób od niego zaczynało swoją przygodę z castingiem – chwalą go wszyscy zgodnie. Potwierdzają że wybacza wiele błędów początkującemu podczas rzutu, że ma dobre parametry – zbliżone, a nawet lepsze niż niejedna droższa wędka. Ja te słowa potwierdzam. Myślę, ze czymś takim nauczyć się rzucać nie będzie problemem dla nikogo. Nie jestem „zbieraczem” sprzętu i często pozbywam się kijów i młynków, których nie używam. Tego patyka jednak nie pozbędę się nigdy. Bynajmniej nie dlatego, że wciąż nim łowię. To on mnie uświadomił, że jest w wędkarstwie coś lepszego niż spinning – casting właśnie. Stąd ma już zapewnione miejsce w moim arsenale, co zdarzyło się do tej pory tylko kilku kijom i młynkom.

Penn - historia
22 kwietnia 2020, 17:58

Chciałem dziś przedstawić historię jednej z legendarnych firm wędkarskich. Penn jest mało popularny na naszym rynku, ale za oceanem i w Japonii cieszy się ogromnym uznaniem. Dzisiejsze Penny, to już nie to, co te sprzed kilku – kilkunastu lat, ale niektóre modele (jak na przykład Slammer) to wciąż doskonałe i trwałe maszyny. Zatem zachęcam do zapoznania się z historią tej marki.

penn

Historia firmy Penn rozpoczęła się w roku 1922 gdy Otto Henze wyjechał z Niemiec do Ameryki. Po przybyciu do USA pracował w fabryce kołowrotków w Filadelfii. Ale jego aspiracje były większe. Zainspirowany wędkarskimi rekordami przez znanego łowcę okazów Zane Grey’a, postanowił sam pewnego dnia założyć firmę produkującą sprzęt, przy pomocy którego bite zostaną kolejne rekordy świata w połowach wielkich ryb. (Zane Grey pobił w latach 1924-1926 trzy oficjalne rekordy świata różnych gatunków ryb). Henze w roku 1932 powołał do życia własną firmę, którą nazwał Penn Fishing Tackle Manufacturing Company. Jego założeniem było produkowanie sprzętu, który był przede wszystkim solidny. Oczywiście nie była to ogromna firma, którą znamy dziś. Pierwsza pracownia mieściła się na trzecim piętrze jednego z budynków. Pierwsze dwa modele nazywały się: „Mod F” i „Mod K”. Występował także „Mod K” z hamulcem gwiaździstym. Obydwie konstrukcje były bardzo zbliżone technicznie i posiadały sporo tych samych podzespołów. W roku 1933 Henze wprowadził swoje kołowrotki do handlu. „Mod F” został przechrzczony na „Sea Hawk”, a „Mod K” na „Bayside” „Mod K” z hamulcem gwiaździstym przyjął zaś nazwę „Long beach”. Każdy kołowrotek otrzymywał wieczystą gwarancję na ewentualne wady konstrukcyjne, czy materiałowe. Wizja firmy Heinze była jasna – stawiał na bezkompromisową jakość. Cena poszczególnych maszynek była wówczas następująca: Sea Hawk - 1.21 $; Bayside - 1.93 $; (ceny producenta). W latach 1933-1934 firma podwoiła produkcję. Wytwarzane maszyny były przeznaczone głównie do połowów w morzu. Czyli ich finalnymi odbiorcami byli wędkarze łowiący z plaży albo z łodzi. Mimo że początek lat 30-stych nie był lekki (kryzys gospodarczy), to firma Penn rozwijała się prężnie. Głównie dlatego, że ich kołowrotki były narzędziem, pozwalającym bezrobotnym ludziom wykarmić swoje rodziny, zapewniając codziennie świeżą rybę na stole. W 1936 r. Penn wypuścił swój najbardziej znany model „Senator”. Maszyna ta była wręcz rewolucją na rynku kołowrotków. Jego konstrukcja była wystarczająco mocna, by za jego pomocą można było walczyć z największymi i najsilniejszymi rybami. Dzięki temu bardzo szybko stał się popularnym narzędziem wśród łowców okazów, którzy nastawiali się na bicie rekordów świata w poszczególnych gatunkach. Gdy legendarni łowcy, tacy jak wspomniany Zane Grey, czy Ernest Hemingway albo Michael Lerner przemierzali świat w poszukiwaniu rekordów, Senator dawał możliwość pobicia rekordu każdemu wędkarzowi, a kosztował wówczas 25 $. W 1938 r. Henze zademonstrował światu nowy model – „Squidder”, który miał ulepszone możliwości rzutowe w porównaniu do wcześniejszych modeli. Marka Penn stawała się rozpoznawalnym synonimem wysokiej jakości kołowrotków morskich. Coraz więcej rekordowych okazów było łowionych przy użyciu kołowrotków Penna. W roku 1942 siedziba firmy Penn została przeniesiona na West Hunting park Avenue i do dziś mieści się tam jako główna siedziba firmy. W latach czterdziestych przy użyciu kołowrotków Penna (głównie „Senatora”) zostało pobitych wiele wędkarskich rekordów świata. Wśród nich była ryba piła ważąca około 1300 funtów. W roku 1945 Anette Sawyer jako pierwsza kobieta wygrała turniej “Balboa Angling Club tournament” w Kalifornii używając Penna „Senatora” dzięki któremu złowiła 132 funtowego marlina (około 60 kg). Jako ciekawostkę podam, że model ten „wystąpił’ także w I części filmu „Szczęki” – w scenie, gdy kapitan Flint próbuje złowić rekina za pomocą swojego sprzętu wędkarskiego, który miał na pokładzie. W 1948 r. nieoczekiwanie zmarł Otto – twórca Penna. Stery firmy przejęła żona Otto – Martha. Szło jej to zadziwiająco dobrze. Martha potrafiła też wykorzystywać w praktyce produkowany sprzęt. Złowiła nim nawet około 300kg tuńczyka. W latach 50-tych umacniała się pozycja firmy na światowych rynkach, jako kołowrotków niezniszczalnych. Pobito wówczas wiele rekordów i kołowrotki zaczęły być rekomendowane przez rekordzistów i utytułowanych łowców. Bez „Senatora” w morskim zestawie nie potrafili sobie wyobrazić łowienia: Frank Johnson, Tom Bates i kilku innych, którzy ustanawiali kolejne rekordy łowiąc największe merliny, tuńczyki i rekiny. Ciekawostką jest, że w 1953 roku wypuszczono na rynek multiplikator Penn Peerless – do łowienia w wodach słodkich. Z kolei lata 60-te przyniosły kolejny skok w inny wymiar. W roku 1961 pojawił się „Spinfisher 700” – pierwszy stałoszpulowiec w ofercie Penna. Kołowrotek ten do dziś obrósł legendą. Był też technologicznym protoplastą młynków z serii „Z”. Młynek oczywiście posiadał przekładnię ślimakową i wyprodukowane wówczas egzemplarze kręcą do dzisiaj. W roku 1969 z kolei zainaugurował na rynku model „Deluxe 722”. W latach 70-tych nastąpiła dalsza ekspansja i rozwój firmy. W roku 1972 było 90 rożnych modeli Penna, w roku 1978 było już ich 150 rodzajów. Przyczyną tego było otwarcie 3 kolejnych zakładów produkcyjnych. Kołowrotki Penna wsławiły się także w połowach ryb słodkowodnych. Pobito na nie w latach 80-tych 8 oficjalnych rekordów świata. W 1985 r. powstał multik o dwóch różnych, zmiennych przełożeniach. W 1986 roku powstał pierwszy kołowrotek stałoszpulowy Penna w grafitowej obudowie (model HT 100) – przeznaczony był także do połowów w morzu. Jego system hamulcowy był wówczas zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem na świecie. Pracował jedwabiście gładko. W roku 1990 wśród oficjalnych rekordów świata, ponad 700 gatunków ryb złowionych było przy użyciu kołowrotka Penn. W roku 1997 liczba ta przekraczała już 800. Penn stał się synonimem kołowrotka łowców okazów. To nie było jakieś Shimano, czy Daiwa, Penn był o klasę wyżej. W tego typu porównaniu był jak mercedes wobec fiata i daewoo. Dzisiaj Penny to nadal doskonałe multiplikatory morskie. U nas takie łowienie nie jest zbyt popularne. Wyprawy morskie kończą się na dorszach najczęściej, które, jak wiadomo merlinami nie są, stąd brak konieczności stosowania tak ciężkiego sprzętu. Na naszym rynku najlepiej dały się poznać modele „Slammer” i „spinfisher”, stałoszpulowe młynki, które są chętnie kupowane do dziś. Produkcja Penna została przeniesiona do Chin.