22 kwietnia 2020, 17:53

Metody i sposoby łowienia ryb drapieżnych metodą spinningową. Techniki i przynęty sztuczne, które są skuteczne na większości łowisk.
Przykosa jest miejscem gdzie wypłycenie lub nawet wyspa znajdująca się na rzece przechodzi gwałtownie w dół. W dół, tzn. spadek dna jest tam bardzo gwałtowny. Tego typu miejsca są wynikiem ciągłych procesów jakie zachodzą w rzece. Nurt wyczynia z dnem niesłychane rzeczy. Nieustanie przewala tony piasku po dnie. Nanosi wypłycenia, a nawet wyspy i wypłukuje doły. Tak właśnie powstaje przykosa. Zaznaczyć należy, że nie jest ona miejscem w rzece, które jest tam zawsze. Wypłycenie, za którym znajduje się przykosa może zostać w ciągu nawet kilku godzin zmyte, dół zasypany. Przykosa jest o tyle ciekawym miejscem, że w jej miejscu nurt, który na wypłyceniu jest wyraźnie szybszy, zaraz za nią gwałtownie zwalnia. Dzieje się tak ponieważ większa głębokość, która tam jest może „pomieścić” więcej wody. Mamy więc idealne miejsce dla drapieżnika czychającego na niesione z prądem kąski. W przykosie ryba nie musi się tak wysilać, jak w nurcie. Przebywanie tam kosztuje ją mniej energii, a przy okazji pod nosem ma „szwedzki stół”, czyli spływające mniejsze ryby, owady, tudzież inne organizmy, które w szybszym nurcie na wypłyceniu nie podołały naporowi wody. Niekiedy przykosę można namierzyć już z bardzo dużej odległości. W jej miejscu widać i słychać potężne spławy ryb. „Kanonadę” widać już ze sporego dystansu. Jeśli namierzymy takie miejsce, to warto się do niego pofatygować. W wielkich rzekach, jak np. Wisła, gdzie szerokość dochodzi niekiedy do kilkuset metrów, może być ciężko z podaniem przynęty na dostateczną odległość. Wtedy pozostaje kombinowanie z łodzią, lub szukanie innego miejsca. Ideałem jest znalezienie przykosy znajdującej się w okolicy brzegu. Ze względu, że tworzą się one najczęściej w rynnie (która bywa na środku rzeki)nie jest to łatwe, ale poszukiwania można rozpocząć od miejsc gdzie rynna znajduje się w okolicach brzegu (zewnętrzne łuki zakrętów).
Przykosę zawsze staram się zacząć obławiać stojąc poniżej niej (czy to brodząc, czy z brzegu). Rzucam na wypłycenie pływające woblery i lekko je zanurzając czekam aż spłyną na próg gdzie zaczyna się głębia. W tym miejscu przyspieszam zwijanie, by zanurzyły się głębiej. Prowadząc przynętę w ten sposób można spodziewać się brania sandacza, bolenia, lub suma, które o każdej porze doby mogą żerować w tym miejscu przy powierzchni. Podczas korzystania z jigów staram się rzucić pod prąd w okolice progu i gdy przynęta wpadnie do wody, unoszę wysoko kij i kręcę szybko korbką, by nie spadła na łachę grzęznąc w niej. W miarę jak prąd zniesie wabik na próg i głębię opuszczam szczytówkę i przestaję kręcić korbą. Jig wpada w głębię i właśnie w niej, na różnej głębokości może zostać zaatakowany. Przykosę można także obławiać na inne sposoby. Stojąc nad nią, rzucamy z prądem. Tutaj można zastosować wszelkie przynęty. Trzeba brać pod uwagę, że będą one pracować na różnej głębokości, dlatego odpuszczam sobie stosowanie ciężkich jigów. Podciągane pod prąd z dużej głębokości łatwo zahaczają o próg i często na nim pozostają. Jeśli nawet uda się je uwolnić, to zaczepy mogą skutecznie spłoszyć ryby. Dobre bywają natomiast wirówki ze skrzydełkami typu „long”. Skuteczny może być pływający wobler, który głęboko nurkuje. Po doprowadzenia go do progu, przestajemy zwijać linkę i czekamy aż wypłynie na powierzchnie, nie wchodząc w zawady.
W przykosie możemy natrafić na praktycznie każdą rybę drapieżną. Jest to jednak miejsce, gdzie warto pobawić się w łowienie okazów i poświęcić temu kilka wypraw z solidnym sprzętem i wabikami słusznych rozmiarów. Jeśli nie sum, to może być sandacz albo szczupak, które w takich miejscach nie należą do małych. Gdy uda nam się odnaleźć przykosę, to poświęćmy jej tyle czasu ile tylko damy radę. Nie zapominajmy, że nie będzie ona tam wiecznie. Ja uwielbiam obławiać przykosy przede wszystkim w nocy. W sezonie sumowym można spotkać tam naprawdę spore bydlę, które okaże się nie do wyjęcia, ale wrażenia z takiego spotkania są nie zapomniane.
Świetne łowisko szczupaków i boleni. Płytka woda, dużo zaczepów. O zmroku się zaczyna. Najpierw wchodzą na żer szczupaki. Jest ich tylko kilka. Każdy z nich żeruje w pewnej odległości od pozostałych. Nie przeszkadzają sobie wzajemnie. Gdy skończą jedzenie, do akcji wkraczają bolenie. Czasem razem z nimi klenie i sandacze. Ryby te jednak (z boleniami włącznie), rzadko kiedy atakują w widowiskowy sposób i dając znać o swoim istnieniu na powierzchni wody. Przyjechałem ze spinninggiem. Lekkim na dodatek. Pletka 8LB – zdawało mi się że wystarczy. Owszem – na kilka ryb wystarczył ten sprzęt. Holować się w miarę dało. Problem był inny – wieszałem dużo przynęt na zaczepach. A łowić w takim miejscu, zwłaszcza po ciemku, nie jest łatwo. Używałem wahadłówek z cienkich blach, płytko schodzących woblerów i wirówek bezkorpusowych. Od czasu do czasu zakładałem gumkę, uzbrojoną lekką główką. Brań na nią było najwięcej. Ale tylko gdy odpowiednio powoli ją poprowadziłem. To było w tym przypadku trudniejsze niż w przypadku przeciągania innych wabików. Guma po prostu łatwiej łapała zaczepy. Schodziłem już z obciążeniem najniżej jak się da. Nawet cążkami odcinałem kawałki ołowiu z jigowego łebka. No a potem zdarzyła się wąsata niespodzianka. Nie byłem w stanie zatrzymać odjazdu wielkiej ryby, która połknęła 8 cm kopytko. Na następną wyprawę wziąłem cięższy sprzęt – zestaw castingowy i pletka 30 LB. Chciałem też oszczędzić nieco przynęt na zaczepach. Ale jak tu zarzucać lekką wirówkę bez korpusu z mutliplikatora? Jak lekką gumę? Nierealne! Potrzebowałem przynęty gumowej, chodzącej płytko i dającej się rzucać z zestawu castingowego. Jak pogodzić kilka wykluczających się cech przynęty?
Na łowisku nic nie wymyśliłem. Łowiłem woblerami i zostawiłem kilkadziesiąt zł na zaczepach. Ryb albo nie było, albo były za małe, by przynieść mi satysfakcję – nie pamiętam. Do domu wróciłem nieco zawiedziony. Wlazłem na allegro, kategoria wędkarstwo->przynęt->sztuczne->gumowe... i zacząłem poszukiwania – sam nie wiedząc czego szukam. Przejrzałem wszystkie strony całej podkategorii przynęt gumowych. Oglądałem dokładnie zdjęcia i opisy przynęt z aukcji, gdzie wystawione były gumki, których jeszcze nie znam. Wszędzie to samo – różne odmiany tego co już było. Musiałem poszukać dalej. Może w świecie już coś znają na moją niemoc? Pogrzebałem na stronach kilku amerykańskich sklepów internetowych, zajrzałem na fora internetowe, na których dawno nie byłem. Zebrałem do kupy wszystko na co natrafiłem i zacząłem znów męczyć kolegów z USA swoimi pytaniami. Pokazali mi wówczas ciekawego swimmbaita z gumy. Środek korpusu był oczywiście pusty. Zbrojenie – hak ukryty wewnątrz. Czyli typowo „bassowy” - nie mający zastosowania u nas (wiele razy próbowałem tak łowić w roślinności i rzadko udawało mi się zacinać ryby przynętą, w której grot haka tkwił zatopiony w gumie). Ale sam patent z gumą niezły. W sklepie zaprzyjaźnionym udało mi się jeszcze zakupić pływające główki jigowe. Zanim zamówiłem to cudo, postanowiłem przetestować prototyp, którego własnoręcznie wykonałem ;-) Gumy porobiłem sam – z jakichś strzępków twisterów i ripperów, które miałem po pudełkach. O ile pamiętam, to do korpusu sporego kopyta, dokleiłem za pomocą zapalniczki ogonek od twistera. Z korpusu wybebeszyłem nieco gumy, by go odchudzić. Uzbroiłem gumę tradycyjnie – ale główka pływająca miała być. W ten sposób uzbrojona guma miała pozwolić się płytko prowadzić, dać zarzucać multikiem, no i... łowić ryby :-D
Pierwszy test na łowisku – jest lepiej niż było. Ale dalej lipa... Nie lecą za daleko. Załamka. Łowisko zmieniłem na inne, bo ryb zaczęło brakować. Z czasem zapomniałem o nim i moich kombinacjach z ciężkimi, płytkimi gumami. W końcu dostałem od znajomego fajnego swimbaita, którego sprowadził wraz z całym pudłem z USA. O to właśnie mi chodziło. Guma z której był wykonany swimbait była wyraźnie cięższa od gumek, które ja stosowałem.
Co zrobić żeby dalej rzucać spinningiem?
Ostatnio spotkałem się z wieloma herezjami na ten temat. Niekiedy nawet producenci kołowrotków stałoszpulowych zapewniają, ze ich „nowoczesne konstrukcje” spowodują, że będziemy dalej i celniej (to ostatnie już mnie totalnie robiło :D ). Jest to oczywiście totalna bzdura. Dla tych, którzy lubią oddawać dalekie rzuty (albo muszą – chociaż konieczność oddawania dalekich rzutów to w spinningu margines, którym ja na przykład sobie głowy nie zawracam) przygotowałem kilka wskazówek, które pozwolą im rzucać dalej. Niektóre z nich są oczywiste, ale niektóre mogą stanowić innowacyjność, zwłaszcza dla mniej doświadczonych kolegów.
Dłuższa wędka = dłuższe rzuty. Oczywista oczywistość.
Linka. Czy to żyłka, czy plecionka – cieńsza, bardziej wiotka i gładka linka stawia mniejsze opory przy schodzeniu ze szpuli oraz na przelotkach.
Równy nawój na szpulę kołowrotka. Linka powinna być nawinięta w „walec” a nie żadne „stożki” i inne dziwne figury geometryczne. „Walec” na szpuli gwarantuje płynniejsze schodzenie z niej zwojów podczas rzutu. O tym, że niweluje też plątanie linki nie muszę wspominać.
Szybka akcja kija. Nie mam tutaj na myśli akcji szczytowej, bo ta jest często utożsamiana z szybką akcją, co jest wynikiem nieprecyzyjnych opisów sprzętu przez producentów. „Szybka akcja” oznacza, że szybko po ugięciu (czyli w krótkim czasie) powraca ona do pozycji neutralnej (czyli wyprostu). Takie zachowanie kija powoduje, że po gwałtownym machnięciu podczas wyrzutu, kij jest prosty, co z kolei „ustawia” przelotki w jednej linii, niwelując „dławienie” na nich linki. Owe „dławienie” najłatwiej zaobserwować na kijach o akcji wolnej i parabolicznym ugięciu. Znacznie skraca ono rzuty.
Większa średnica szpuli także zwiększa długość rzutu. Z większej szpuli zwoje spadające podczas rzutu są dłuższe niż na mniejszej. Jest jednak pewne „ale” - wyjaśnione w dalszym punkcie.
Większa średnica przelotek – zwłaszcza pierwszej (licząc od strony kołowrotka). Pierwsza przelotka najbardziej „dławi” zwoje linki. Zatem warto pokombinować z tunningiem swojego kija. Zwłaszcza jak się zmieniło kołowrotek na większy o większej średnicy szpuli.
Cięższa i bardziej „lotna” przynęta. Tam gdzie nie doleci mały, piankowy woblerek, doleci na pewno wahadłówka, czy odpowiednio dociążony jig. Jeśli ryby biorą tylko na wobki w danym miejscu lub warunki łowiska zmuszają do tego (mocno zarośnięte, gdzie występuje konieczność płytkiego poprowadzenia przynęty), należy wykonać wobek z lipy samodzielnie i odpowiednio go dociążyć. Albo poszukać jakiegoś kupnego „long casta”.
Dodatkowe obciążenie przynęty. Obecnie się raczej nie spotyka dodatkowych obciążeń, które mają wpłynąć na długość rzutu, czy też głębsze sprowadzenie małej przynęty (z wyjątkiem „bocznego troka”. Zakładanie zaciskowych śrucin na żyłkę przed przynętą, to patent stary jak świat. Zwłaszcza podczas korzystania z ultralighta i mikro wirówek.
Korzystajmy ze szpuli matchowej jeśli taką mamy. Można dowinąć linkę do samej krawędzi, co znacznie ułatwia schodzenie jej zwojów podczas rzutu. Rozwiązanie idealne do połowu niewielkich ryb ma małe przynęty. Głównie okonie i klenio-jazie oraz biała ryba na mikrospinning.
Technika, technika i jeszcze raz technika! Umiejętności rzucającego są o wiele więcej warte niż wszelkie bajery, czy udogodnienia. Ważniejsze od samej długości rzutu jest jego celność. A tutaj już tylko technika pozostaje, bo wędek i kołowrotków, które umożliwiają celne rzuty jeszcze nie wymyślono, podobnie jak przynęt z „systemem samonaprowadzania”
Taktyka to podstawa we wszystkim co robimy. Dobrze dobrana może spowodować że Dawid pokona Goliata! Tak, tak! Najważniejszy to dobry plan, a raczej „gameplan.”
Wiedzą o tym wszyscy najwięksi mistrzowie, nie tylko wędkarscy, ale i sportowi różnych konkurencji.
Także efekty naszych połowów są uzależnione od taktyki jaką przyjmiemy. Nigdy nie ustalałeś taktyki? A może ustalałeś, a nawet o tym nie wiesz? Może po prostu pojechałeś nad wodę i rzucałeś cały dzień, z nadzieją że coś się uwiesi. Brak planu, to też plan, ale postarajmy się nie polegać na przypadkach i szczęściu. Sami budujmy rezultaty swoich poczynań, wyciągajmy wnioski ze zwycięstw i porażek. Poniżej kilka wskazówek czym się kierować na łowisku, by poprawić swoją skuteczność.
Na łowisku, które znamy bardzo dobrze i na którym łowimy bardzo często możemy być mistrzami. Wiemy gdzie, kiedy, na co i jak… Tak – tutaj zlalibyśmy tyłek nawet mistrzom. Rozpracowaliśmy wodę przez tysiące godzin. Znamy wszelkie metody na każdy gatunek tam występujący. Często polegało to na eksperymentach i na przypadkach, dzięki którym dowiedzieliśmy się, że okonie rano biorą na paprocha fluo, a wieczorem na srebrną aglię 2. Że szczupaki uwielbiają „Gnoma3” i woblerki imitujące płoć. Klenie, że lubują się w czerwonym comecie 1, a jazie nie odpuszczą 3cm srebrnemu wobkowi, brzana zaś uderzy w czarnego dziwoląga we fioletowe kropki prowadzonego przy dnie. I to właśnie nasza przewaga nad „nowym”, który na naszym łowisku jest po raz pierwszy. On za zadanie będzie miał rozgryźć:
- jakie ryby występują tam;
- jakie są niuanse dna;
- jakie inne żyjątka tam występują;
- o jakiej porze żerują poszczególne gatunki ryb.
Jeżeli już będzie znał odpowiedzi na powyższe pytania, będzie miał za zadanie znalezienie przynęt, sposobu ich prowadzenia i podania itd. itp. Jak szybko uda mu się to rozgryźć? Zależy od szczęścia i przypadku – niestety. Tylko my po wielu latach wiemy, na co biorą ryby, często wbrew wszelkim regułą – po prostu taki kaprys mają.
Wyobraźmy sobie teraz, że to my lądujemy na zupełnie nowym łowisku. Od czego zacząć ustalanie taktyki? Przede wszystkim od znalezienia maksymalnej informacji o ekosystemie, jak i o samej wodzie.
Po kolei
Skąd wiedzieć jakie gatunki tam występują? Jeśli mamy szczęście i zapytamy miejscowego, to nam powie, może nawet podpowie jak je podejść. Ale jeśli go nie ma pozostaje nam baczna obserwacja przyrody. Czego zatem możemy się spodziewać? – Wszystkiego! Są jednak pewne standardy, których należy się (przynajmniej na początku) trzymać. Opisane są one w artykułach dot. konkretnych ryb.
Obserwacja przyrody
Polując na klenie, jazie i pstrągi warto się przyjrzeć temu co na drzewach, krzakach, trawie, błocie. Owady, glisty, żaby, ślimaki bez skorupek – jeśli je widzimy i mamy przy sobie przynętę imitującą je – zacznijmy od niej. Naturalistycznie wyglądających woblerków jest w sprzedaży sporo. Chrabąszcze, szerszenie, osy, świerszcze, biedronki, stonka ziemniaczana – cały wybór. Niedaleko są pola uprawne – może są ziemniaki, może jest i stonka, spróbujmy. Widzimy chrabąszcza – spróbujmy, gniazdo szerszeni… oddalmy się w bezpieczne miejsce i też spróbujmy, słyszymy świerszcza – spróbujmy. Jest płytko – podnieśmy kilka kamieni – są pijawki, więc jazda! Ciemna gumka!
Rozdeptaliśmy ślimaka bez skorupy – jasnobrązowy w kropki. Twisterek „herbatka z pieprzem” i śmigajmy. Glisty powyłaziły po deszczu? Dobierzmy kolor worma i do wody go!
I tak próbujmy przez cały dzień. Obserwujmy czy ryba wychodzi do przynęty, czy bierze. Czy złowiony kleń nie ma śladów ataku szczupaka. Jaka jest drobnica przy brzegu – dopasujmy nasz wabik do jej rozmiaru i wyglądu. Z czasem będziemy wiedzieć o naszym łowisku coraz więcej i więcej. Gdy nic nie bierze na te przynęty, których wybór wydaje nam się logiczny, poeksperymentujmy. Ale nawet w tym momencie trzymajmy się na początku kilku reguł, mianowicie:
1. W wodach czystych, przejrzystych korzystajmy w pierwszej kolejności z przynęt stonowanych, ciemnych, szarych, „motorków”, „herbatki” itp. Zwłaszcza gdy świeci słońce.
2. W wodach bardziej mętnych nie bójmy się stosować jasnych: białych, perłowych, fluo, oraz świecących w ciemności (po uprzednim naświetleniu latarką). To samo się tyczy, aury – gdy jest pochmurno – uderzajmy we fluo od razu.
3. Dobierajmy barwy także pod kątem głębokości na której łowimy.
Widmo światła zanika wraz z głębokością. I tak na przykład – na płytkiej wodzie najlepiej jest widoczny kolor czerwony, nieco głębiej zielony, następnie niebieski, a najgłębiej widać fiolet.
Pamiętajmy też o zjawisku „mimikry” – czyli dostosowywania się wszelkich stworzeń do otoczenia w którym żyją. Zatem zaczynać możemy też od przynęt, które na tle dna, roślinności wodnej będą paradoksalnie najmniej widoczne w wodzie – drapieżnik je zauważy – uwierzcie mi!
4. Akcja przynęty. Ja zaczynam od tych najbardziej „flegmatycznych” – czyli jigów. Fala hydroakustyczna, gdy zbyt duża, może czasem płoszyć ryby, zamiast wabić. Kogutek w barwie narybku? Dlaczego nie? Gdy kogutki i gumki nie przynoszą efektów przechodzę do wobków, potem w ruch idzie wahadłówka, następnie obrotówka, a kończę na cykadzie (jeśli głębokość na nią pozwala).
5. Jeżeli jesteśmy z kolegą, podzielmy się obowiązkami. Ustalcie plan razem i niech każdy testuje inne przynęty i sposoby. We dwójkę można szybciej osiągnąć efekty.
Z wszelkich zjawisk, które zaobserwuje staram się wyciągać wnioski – mogą się okazać pomocne przy następnym wypadzie na dane łowisko. Przemyślenia i sucha analiza w domu też może doprowadzić nas do trafnych wniosków, bo nad wodą czasem wyczekiwanie na zdobycz może przysłonić jasność naszego umysłu ;-) Analizujmy więc bez zbędnych emocji.
W ten sposób zbiera się także doświadczenie – a tego na łowiskach (jakichkolwiek) nic nam nie zastąpi.