Kategoria

Techniki wędkarskie, strona 5


Przebłyszczenie
18 kwietnia 2020, 16:30

Termin „przebłyszczenie” powstał wśród wędkarskiej braci już dość dawno temu. Pierwotnie oznaczał brak reakcji ryb drapieżnych na błystki (stąd prawdopodobnie nazwa „przebłyszczenie”). Wiązano to z instynktem samozachowawczym ryb. Osobnik, który już raz boleśnie został potraktowany przez błystkę, zapamiętywał ją jako zagrożenie i unikał kolejnych kontaktów w przyszłości podobnymi przedmiotami (czyt: „błystkami”). Czasem drapieżnik z „blaszaną traumą” traktował przynęty bardzo ostrożnie, często ich nie atakując, a jedynie płynąc na nimi, przyglądając się. Początkowo z przebłyszczeniem radzono sobie w prosty sposób. Zamiast klasycznych blach używano woblerów albo innych własnoręcznie wykonanych przynęt, które nie były produkowane seryjnie. Jeżeli ktoś miał dostęp do gum – korzystał z nich. Zaznaczam, że mowa o czasach, gdzie w sklepach można było dostać tylko wahadłówki polspingu, a meppsy, rapale, czy wobki ABU były tylko w pewexach za grubą walutę. Kupowanie wówczas za grosze gum – tak jak dziś, nie wchodziło w rachubę. Trzeba było mieć za granicą krewnych, najlepiej w USA. Za to woblera mógł wystrugać każdy i jeśli udało się skonstruować model, odpowiadający rybom, to następowała (na jakiś czas) pełnia szczęścia – znów można było regularnie łowić ryby w „przebłyszczonej” wodzie.

Przebłyszczenie

Dzisiaj mianem „przebłyszczenia” określa się brak reakcji na jakiekolwiek sztuczne przynęty, a przynajmniej te, które są bardzo popularne. Mowa oczywiście nie tylko o wahadłach i wirówkach, ale też o klasycznych ripperach, twisterach, czy kopytach – czyli przynętach, które są używane przez praktycznie każdego spinningistę. Zjawisko „przebłyszczenia” dotyczy głównie miejsc, gdzie jest spora presja wędkarska. Ale nie zawsze i niekoniecznie. Często nadzwyczajna ostrożność w stosunku do sztucznych przynęt dotyczy pojedynczych ryb – najczęściej już nie młodych. Takich, które w swoim życiu niejeden raz uniknęły kary śmierci z rąk wędkarza. Potargały zestaw, odgryzły przynętę, wytrzepały z pyska hak, albo po prostu zostały wypuszczone przez łowiącego. Jeden gatunek ryby nierówny jest sprytem drugiemu. Dlatego „przebłyszczenie” nadal pozostaje zagadką nie do końca udowodnioną w stu procentach. Dla niektórych jest oczywistym faktem, dla innych mydleniem oczu przez producentów, chcących na siłę sprzedawać wędkarzom kolejne wzory świeżo wypuszczonych na rynek nowości. Zatem moim zdaniem do problematyki przebłyszczenia nie można podchodzić w sposób jednoznaczny. Moim zdaniem nie można w jednym szeregu postawić pstrąga czy bolenia razem ze szczupakiem, który jak wiadomo ostrożnością nie grzeszy. Właśnie na „zębatego” chciałem zwrócić szczególną uwagę w swoich rozważaniach. Sporo rekordowych osobników tego gatunku łowiona jest od dziesięcioleci na błystki wahadłowe. I to nie na żadne unikaty wychodzące z pracowni doskonałych rzemieślników, ale na najzwyklejsze klasyki polspingu. Znam kilku wędkarzy starszej daty, którzy myślą następującymi schematami: „Na szczupaka najlepsza blacha.” – gdy polują na ten gatunek, to używają wyłącznie wahadłówek. Na dodatek nie urozmaicają ich pracy w żaden sposób samodzielnie. Po prostu rzut i zwijanie. O dziwo – mają wyniki! Natomiast złowienie bolenia to już dla nich problem nie do przeskoczenia. W moim mieście żyje jeden z autorytetów – rzemieślników od wytwarzania wahadłówek. Człowiek doświadczony i doskonały wędkarz. Kilka razy miałem z nim okazję porozmawiać, a że jest on dosyć otwarty na przekazywanie swych doświadczeń, to chcąc skorzystać z jego wiedzy, zapytałem go o te jego wahadłówki. Dlaczego jeden model jest bardziej łowny, a inny mniej? Pytałem jakie szczegóły przynęty odpowiadają za „łowność”. Odpowiedział mi, że najważniejszy jest kształt blachy i jej wykrępowanie. Dobrze zaprojektowana i wykonana blaszka, porusza się w wodzie w taki sposób, że wytwarza fale hydroakustyczną niemal identyczną jak żywa rybka. Na drugim miejscu postawił kolor przynęty. Szczegóły typu faktura łuski i inne ciapki – pozostawił na miejscu ostatnim. Zaznaczam, że w naszej rozmowie chodziło jedynie o połów szczupaka. Dlatego jego odpowiedź wydała mi się logiczna. Szczupak w pierwszej kolejności odbiera sygnał linią boczną, zatem sygnały hydroakustyczne mogły w pierwszym etapie skłonić go do ataku. Gdy nie zdążył powstrzymać odruchu (kto nie widział „hamującego” szczupaka przed samą przynętą, ręka w górę!) i zaatakował blachę w pełnym przekonaniu, że to np. płotka. Po celnym ataku, było już dla niego za późno i zostawał zacięty. A teraz druga sytuacja z życia wzięta. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje obecnie na rynku sprzętu wędkarskiego – dość komiczna i nieco potwierdzająca teorię skuteczności niektórych modeli wahadłówek. Od jakiegoś czasu media przekonują o skuteczności jerków na szczupaki – zwłaszcza do połowu ich okazowych egzemplarzy. Reklamy wielkich szczupaków z jerkami w pyskach zapełniały i nadal zapełniają niemal każdą powierzchnię reklamową w gazetach branżowych. To samo na portalach wędkarskich. Tutaj co prawda zdjęć jakby mniej, a większość szczupaków – „metrówek” – bohaterów owych zdjęć, pochodziła z łowisk znajdujących się po drugiej stronie Bałtyku. Szwecja zawsze darzyła spinningistę tymi rybami. Szwedzkie zębacze nie znały jednak polskich najstarszych broni „szczupakowych”, czyli „Gnoma”, „Algi”, „Kalewy” i „Morsa”. A oto moja krótka opowieść. Pewnego dnia zadzwonił do mnie „kolega po kiju” i zaproponował wyjazd do Szwecji na dziesięć dni. Niestety – obowiązki nie pozwoliły, ale ów kolega zebrał grupę kilku znajomych i pojechali. Ekipa liczyła cztery osoby. Każdy zaopatrzony w zestaw kijów, ogrom „szczupakowych” przynęt – w tym jerków i innych. Wśród chłopaków jedno miejsce zajął pan Jurek – wujek jednego z nich – będący już od jakiegoś czasu na emeryturze. Jak na emeryta przystało – nie miał pieniędzy na drogie zabawki. Wziął raptem dwa kije z leciwymi kołowrotkami. Ale skoro wyprawa pochłonęła trochę oszczędności, to postanowił dołożyć około 200 zł na same wahadłówki, których wziął całą skrzynkę – wyjazd miał być udany, „jak szaleć, to szaleć”. Pan Jurek, chociaż na naszych łowiskach nigdy nie wykazywał się kunsztem łowieckim odbiegającym od przeciętnej, w Szwecji swą skutecznością wręcz zdruzgotał pozostałych kolegów. Wszyscy już drugiego dnia zaczęli rozglądać się po sklepach za „blachami” i pożyczać je od pana Jurka. Polspingowskie produkty przez całą wyprawę okazywały się znacznie skuteczniejsze, od jekrów, które kosztowały nawet dziesięciokrotnie więcej od nich. Przypadek? A może właśnie to, że Szwedzkie szczupaki ich nie znały? A może nadmiar jerków w wodzie im się opatrzył i wolały „blachę”? Tak czy owak powyższa sytuacja dostarczyła więcej pytań niż odpowiedzi w kwestii zagadnienia jakim jest „przebłyszczenie”. Inaczej rzecz ma się z rybą jaką jest boleń. Niekiedy zdarzało mi się zaobserwować, że ryba ta ogląda dokładnie podawaną przynętę, a po kilku rzutach przestaje na nią całkowicie reagować. Woblerów boleniowych, z których korzystałem w swoim życiu było całe mnóstwo. Wiele rękodzieł wykonanych przez „mistrzów – wędkarzy – boleniarzy”. Swego czasu cierpiałem na „boleniozę” i niemal każdą wyprawę poświęcałem tej rybie, dlatego złowiłem ich stosunkowo sporo na owe „boleniowe killery”. A teraz najśmieszniejsze – mój największy złowiony w życiu boleń został złowiony na srebrną wahadłówkę „Gnom 2”, którą założyłem tylko w celu rozprostowania żyłki. W ostatnich latach moją miłością wędkarską zostały sandacze i sumy. Zatem chciałem się podzielić doświadczeniami związanymi z ich połowem. Mówi się, że sum jest niemal ślepy, że praktycznie nie korzysta ze zmysłu wzroku podczas polowania, a polega jedynie na węchu, smaku i linii bocznej. Wydawać by się mogło, że tylko wonne przynęty będą dla niego najlepsze, ale ja nie stosuję żadnych atraktorów. Udało mi się wypracować trzy skuteczne typy przynęt na moim łowisku, z czego jedna jest przynętą gumową, a w zasadzie jedną odmianą kolorystyczną gumki. Gdzie więc „ślepota suma”? Łowienie sandaczy mających 60 cm długości przestało być dla mnie wyzwaniem. Wiem że okazy tej ryby żyją w moich stronach w naprawdę sporej ilości. Zatem co roku czerwiec oraz okres od listopada do końca grudnia rezerwuję wyłącznie w poszukiwaniu wielkich egzemplarzy mętnookich. I tutaj pojawia się… „przegumienie”? Używając klasycznego kopyta złowić sandacza jest bardzo łatwo, ale są to ryby… no właśnie, ryby około 60 cm i rzadko kiedy większe. Dlatego swój arsenał przynęt sandaczowych zamieniłem z klasycznych przynęt „kopytopodobnych” o rozmiarach 5-9 cm, na wabiki od 15 do 25 cm. Zamiast klasycznej perły z czarnym grzbietem używam brązów, czerni oraz fluo. Okazało się w tym przypadku, że „duży może więcej”. Rzeczywiście większe przynęty okazują się bardziej selektywne i bierze na nie więcej większych ryb. Moje sandaczowe przynęty to głównie jigi. Albo naturalistyczne, rybkokształtne z trójwymiarowymi oczami, wtopionym obciążeniem i folią holograficzną, albo dziwolągi z USA, które wg. producentów mają służyć do metody „drop shot” (ja nimi zwyczajnie jiguje, w klasycznym zbrojeniu z główką i pojedynczym hakiem). Zdarza mi się samemu wykonać koguta, chociaż dla wielu byłby to kogut – mutant (ze względu na swoje rozmiary). Dzięki takim rozwiązaniom liczba łowionych przeze mnie sandaczy mających więcej niż 70 cm znacznie wzrosła. Od pewnego czasu staram się wybierać złoty środek. Dzięki temu można nauczyć się innego, wędkarskiego sposobu myślenia. Eksperymentowanie z przynętami i poznawanie rybich zwyczajów jest świetną zabawą samą w sobie. Dzięki temu nauczyłem się wykonywać samodzielnie niektóre typy przynęt, dostosowując je specjalnie „pod łowisko” w którym łowię. Teraz sam mogę sprawić, że przynęta dotrze na porządaną przeze mnie głębokość w odpowiednim tempie, przy konkretnym uciągu wody i wabić będzie ryby swym unikatowym kolorem, czy pracą.

Dlatego właśnie wybrałem i zawsze będę obierał własną drogę. Drogę samodzielnego testowania i selekcji przynęt, opartą o kilka logicznych zasad, których nauczyło mnie wędkarstwo. Zawsze staram się łowić inaczej niż inni. Tam gdzie widzę pozakładane białe i żółte gumy, ja założę czarną wirówkę, Zamiast srebrnego woblerka, zapnę na agrafkę złote wahadło. Ryby w każdym łowisku zachowują się nieco inaczej. Chcąc łowić je skutecznie należy zawsze być o „krok przed” innymi wędkarzami. Takie podejście zapewni nam łowienie ryb nietuzinkowych i ponadprzeciętnych. Chociaż znalezienie skutecznych sposobów na dane łowisko, to nieco żmudny temat, ale zapewniam, że czasem się warto pomęczyć, niż iść po raz kolejny na łatwiznę i utonąć w morzu przeciętności. Bo owa wędkarska przeciętność to w moim rozumieniu właśnie „przebłyszczenie” – czyli zjawisko powodujące, że „ryby nie biorą”

Prowadzenie woblera
18 kwietnia 2020, 16:28

Wobler - to przynęta, którą spinningiści traktują ze szczególnym pietyzmem. Wynika to głównie z jej budowy, urody i niekiedy super zachowania w wodzie. A być może wierzymy w woblery dlatego, że są najdroższymi ze wszystkich przynęt? W każdym razie, nad żadną przynęta człowiek nie rozpływa sie tak, jak właśnie nad wobkami. Szczęśliwe i łowne modele, które nieraz wyciągaliśmy z zaczepów włażąc do zimnej wody, mają dla nas niekiedy znaczenie wręcz uczuciowe. A urwać takiego "killerka" to już wogóle niepowetowana strata. Jakoś gumy, czy koguta tak nie żal - nawet gdy także był łowny. Ileż rodzajów woblera istnieje? Całe multum! Są tonące, pływające, powierzchniowe, bezsterowe, sterowe. Wśród każdego rodzaju można wyróżnić po kilka-kilkanaście podgrup. Ileż wzorów, wielkości i kolorów - tego nikt nie zliczy.

prowadzenie woblera, jak prowadzić wobler

Chciałem dziś opisać sposób prowadzenia woblerka. Ze względu na ograniczenia ("czasoprzestrzenne" ;-) ) postanowiłem zawężyć temat tylko i wyłącznie do pływających woblerków ze sterem. W dodatku o rozmiarach mieszczących się pomiędzy 3-8 cm.

Co trzeba uczynić by nasz wobler stał się killerem? Otóż wpływa na to całe mnóstwo czynników. Przede wszystkim dobór wobka. Imitujący wyglądem i zachowaniem rybki żyjące w naszym łowisku, które na dodatek mają w zwyczaju na nich żerować - ideał! Załóżmy więc, że już wybraliśmy takie cudo z naszego pudełka. Jak wydobyć z niego to co najlepsze w wodzie? Jak sprawić, by poruszał się prowokująco? By penetrował odpowiednie warstwy wody? Jakim tępem i jakim sposobem go prowadzić? Na jakiej głębokości? O tym właśnie chce napisać.

Często spinningista zakupuje woblerek, który polecił mu kolega, łowiąc na ten model komplet np. szczupaków. Czasem czytamy w internecie, w prasie wędkarskiej o nim pochlebne opinie i chcemy spróbowac. A tu nic! Ani dotknięcia przez rybę. Łowimy uparcie w przekonaniu, ze skoro nie ma brań, to znaczy, że "nie ma tu ryb". Zmieniamy miejscówki, rzucamy, ściągamy i tak w kółko. Aż do straty przynęty na zaczepie. Mówimy koledze co sądzimy o jego pomysłach, zarzekamy się, że już nigdy nie uwierzymy artykułom, kolegom z sieci itd. Strofujemy siebie za naiwność i wracamy na łowisko z "wypróbowanymi przynętami", zapewniającymi nam średnią 1 szczupaka na tydzień.

Oto moja propozycja jak z każdego modelu wykrzesać to w czym jest najlepszy.

Przede wszystkim przetestujmy go na płytkiej wodzie. Załóżmy polaroidy i prowadźmy sobie za pomoca samego kija wzdłuż brzegu w jedną i druga stronę. Zmnieniajmy tempo, zatrzymujmy, obliczajmy w pamieci ile sekund się wynurza z głębokosci np. 0,5 m i analizujmy.

Gdy już zaczniemy łowić, to po zarzuceniu przynęty odczekajmy chwilkę. Przypomnijmy sobie co widzieliśmy przy brzegu na płyciźnie. Czy wobler zaczynał pracować już przy bardzo wolnym, wręcz leniwym ściąganiu? Czy wykładał się na bok podczas szybkiego ściagania? Jeżeli tak, to poprowadźmy go tak wolno jak to jest możliwe. Zakładając, że chcemy spenetrować przypowierzchniową warstwę wody, przerywajmy co parę obrotów i pozwalajmy mu się bezwładnie wynurzać - by imitował rybkę, która "oczkuje". Czasem przyśpieszmy, nie za często. 2-3 obroty korbką. A nóż naszego wobka śledził drapieżnik i dopiero próba ucieczki ofiary skłoni go do ataku? Do czego zmierzam? Sumując powyższe chodzi o to, by wobek w wodzie zachowywał się właśnie jak ofiara drapieżnika, a nie rytmicznie migający kawałek drewna, pianki, plastiku umalowany w barwy rybki. A tak właśnie wygląda podczas typowego "spinningowania". Czyli rzut i jednostajne ściąganie za pomocą samej korby - najczęściej zbyt szybkie. Ryby owszem - dają się złowić nawet w taki sposób, ale taka metoda łowienia jest znacznie mniej skuteczna, zwłaszcza na te drapieżniki, które są już "tresowane" i wiedzą czym pachnie połkniecie dziwnej - szybko przemieszczającej się rybki. Moim zdaniem, to właśnie sposób poprowadzenia woblerka świadczy o jego łowności, albo jej braku.

Kolejnym ważnym elementem jest zestaw na który łowimy. Chodzi o to, że aby mały wobek (np. 3 cm) ładnie się prezentował w wodzie i poprawnie pracował, nie możemy go umocować do plecionki 20LB, albo żyły "trzydziestki" na dodatek z przyponem stalowym i potężną agrafką. Dopasujmy grubość linki do wielkości wobka. Cieńsza linka zawsze wpływa pozytywnie na jego pracę w wodzie! Delikatny zestaw zapewni nam także możliwośc dalszych wyrzutów, gdy zajdzie taka potrzeba. Zapinajmy nasz wabik zawsze o agrafkę, "półokragła" - te o kształcie "trójkąta" znacznie ograniczają zakres ruchu przynęty.

Jeżeli nie znamy jeszcze dobrze naszych wobków i nie wiemy czego się po nich spodziewać, to można się zasugerować przed łowieniem danymi producenta - odnośnie głębokości na której pracuje. Wielkość i kształt dopasumy do gatunku ryby, którą próbujemy złowić. Takie uproszczenia nie zastapią oczywiście w 100% dokładnego przetestowania naszych cudeniek, ale moga stać się początkową wypadkową do ich testów.

W czasie prowadzenia woblerka bawmy się nim. Cały czas skupiajmy sie na nim i wyobrazajmy sobie co on robi pod wodą. Jak muska o podwodne przeszkody sterem, jak nurkuje, gdy go mocniej podciągniemy, jak wynurza się przy przerwach w prowadzeniu. Sama taka koncentracja na prowadzeniu przynęty stanowi świetny trening dla spinningisty - nie tylko przy łowieniu woblerami, ale każda przynętą. Ułatwia pozostanie w koncentracji non-stop, a jak jesteśmy skoncentorwani, to nie przegapimy brania i nie spóźnimy zacięcia!

Zatem woblery do pudełka i nad wode! Do dzieła! I połamania kija!

Podstawy i wskazówki dla początkujących...
18 kwietnia 2020, 16:26

Artykuł ten postanowiłem poświęcić zagadnieniom, wydawałoby się na pozór oczywistym, ale często jednak zaniedbywanym przez wędkarzy. Chodzi mianowicie o zachowanie nad wodą. Nie chodzi tu bynajmniej o kulturze, nie zaśmiecaniu i etyce wędkarskiej, bo tego chyba nikogo uczyć nie trzeba. Mianowicie chodzi mi o to co robić, pomijając samą technikę i taktykę połowu, by być naprawdę skutecznym na łowisku. Dotyczy to także dodatkowego sprzętu, który warto posiadać na łowisku. Zatem przejdźmy do konkretnych wskazówek.

spinning, wędkarstwo spinningowe

Maskowanie

Kto nie docenia tego elementu nie wie co traci. Ryba widzi wędkarza zanim ten znajdzie się przy brzegu. Na większości przełowionych wód maskowanie jest podstawą. Wiele ryb miało już do czynienia z wędkarzem i mają w związku z tym bolesne doświadczenia. Dlatego instynkt samozachowawczy nakazuje im ucieczkę, już kiedy widzą potencjalne zagrożenie. Gdy łowimy w zakrzaczonym, zadrzewionym miejscu (a takich jest nad wodą najwięcej) ubierzmy moro! Będziemy mniej widoczni. Nie chodzi o to by popadać w skrajności i przebrać się jak Rambo za drzewo i leżeć w ściółce. Wystarczy sam strój. Można go kupić już poniżej 40 zł. A to równowartość 2-4 woblerków, tymczasem ta inwestycja może przynieść większy pożytek niż owe woblery, których niejeden z nas i tak ma w nadmiarze. Do maskowania należy także zaliczyć nasze zachowanie nad wodą. Starajmy się podchodzić do stanowiska możliwie cicho i wykorzystywać osłonę drzew i krzaków. Zawsze stójmy w pewnej odległości od brzegu (2-3m). Ukrycie się za drzewem, niska pozycja (klęczenie, kucanie) spowoduje, że pozostaniemy niedostrzeżeni. Dotyczy to przede wszystkim ryb ostrożnych: pstrągów, boleni, kleni, jazi, ale nie tylko. Spłoszyć swoją obecnością i widokiem możemy także: szczupaka, okonia, sandacza, czy suma. Chociaż ich nie posądza się o wielką ostrożność, zwłaszcza gdy żerują. Podczas połowów w nocy ubierzmy się najlepiej na czarno. A używanie latarki czołowej ograniczmy tylko do ostatniej fazy holu i lądowania. Po wylądowaniu ryby zróbmy kilkunastominutową przerwę w łowieniu.

Sprzęt i porządek

„Co za dużo, to niezdrowo” – jak mówi stare i mądre przysłowie. Nadmiar sprzętu na łowisku niekiedy wcale nie wpływa na komfort, wręcz przeciwnie. Zabierzmy ze sobą to co jest niezbędne do połowu ryby na którą zamierzamy polować. Noszenie ze sobą 2-3 kijów, podbieraka i 20kg plecaka wypchanego pudłami z przynętami mija się z celem. Dobrym pomysłem jest posiadanie zapasowej wędki – teleskopowej. Gdy łowimy na lekko, cięższy teleskopik o dł. 45cm po złożeniu nie będzie zawalidrogą. Drugiego kołowrotka nie trzeba. Wystarczy zapasowa szpula z grubszą linką i jedno pudełeczko z zestawikiem nieco większych wabików. Takie rozwiązanie przyniosło mi już niejedną niespodziankę na łowisku. Przykładowo polując na klenie i bolenie z lekkim spinem idąc wzdłuż brzegu dochodziłem do miejsc typowo „szczupakowych”. W czasie nie dłuższym niż 5 min. demontowałem lekki zestaw, zakładałem zapasową szpulę i uzbrajałem teleskopa. Pudelka z przynętami miejmy pod ręką, czasem warto zmieniać wabik nawet co 3-4 rzuty jeśli wiemy że w łowisku są ryby, ale nie biorą. Zatem pudełka z przynętami można nosić w kieszeniach kamizelki. Ta ostatnia ma też kilka innych wykorzystań.

Nie zniechęcajmy się niepowodzeniami nad wodą. Gdy ryby nie biorą, po prostu usiądźmy na chwilę, wyciszmy, skoncentrujmy i obmyślmy plan działania, a potem konsekwentnie go realizujmy. Może zmiana sposobu łowienia, miejsca, przynęty da porządany efekt. Jak nic nie złowimy przez cały dzień – przeanalizujmy wszystko co zaobserwowaliśmy i postarajmy się wyciągnąć wnioski. „Nie przegrywa tylko ten kto nie walczy!” Jutro też jest dzień!

Prowadźmy przynętę zawsze przy maksymalnym skupieniu i koncentracji! Branie może nastąpić w każdej chwili! Nie dajmy się zaskoczyć i nie przegapmy tego momentu!

Obserwujmy przyrodę i róbmy notatki po każdej wyprawie. Przydadzą się za rok, za dwa o tej samej porze roku na tym samym łowisku. Zapisujmy pogodę, stan wody, przynęty na które były brania i sposób ich prowadzenia.

Przestrzegajmy regulaminu i szanujmy przyrodę ;-)

 

Łowienie z opadu
18 kwietnia 2020, 16:21

O tym, że większość ryb drapieżnych pobiera pokarm, który przemieszcza się w kierunku dna wie chyba każdy, kto łowi na spinning. Jedne gatunki robią to wręcz nagminnie. Chodzi przede wszystkim o okonie i sandacze. O ile te pierwsze jest złowić stosunkowo łatwo o tyle sandacze doczekały się setek sposobów i metod oraz tyleż przynęt. Jedną z najbardziej popularnych metod łowienia sandaczy w ostatnich latach jest właśnie tak zwany „opad”. Metoda bardzo sportowa i niesamowicie skuteczna. Idealnie nadająca się do połowów na typowych sandaczowych łowiskach. Łowienie z opadu kojarzy się większości wędkarzy głównie ze zbiornikami zaporowymi, łódeczką, echosondą i kogutem. Jest to poniekąd słuszne skojarzenie, gdyż właśnie takie przypadki są najczęściej opisywane we wszelkich spinningowych opracowaniach, zarówno w prasie, jak i w sieci. Na początku warto byłoby sprostować kilka mitów, by nie pogubić się w dalszej części.

Po pierwsze: z Opadu możemy łowić WSZĘDZIE! Czyli nie tylko zbiornik zaporowy, ale każde jezioro i rzeka.

Po drugie: przynęty jakich używamy wcale nie muszą być kogutami! Mogą to być wszelkiego rodzaju jigi, a także wahadłówki, tonące coblery i wirówki z przednim obciążeniem.

Po trzecie: możemy łowić nie tylko z łódki, ale także z brzegu. Jak mamy dobrze opanowane niuanse dna na łowisku, to możemy namierzyć niejedną głęboczkę, która jest w zasięgu rzutu z brzegu właśnie.

Po czwarte: z opadu łowi się nie tylko sandacze! W ten sposób biorą wszystkie ryby drapieżne i paradrapieżniki.

Łowienie z opadu

W tym momencie chciałem powrócić do mitu, który przed chwilą obaliłem. Artykuł ten będzie właśnie o łowieniu sandaczy z opadu. To znaczy – sandacz posłuży tutaj jako przykład będąc wręcz modelowym dla tej metody.

W tym miejscu muszę także dodać jedną ważną rzecz dotyczącą tej metody. Jest to technika wymagająca od wędkarza naprawdę ogromnej koncentracji. Ani na moment nie możemy sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji. Takie zachowanie może nas kosztować bardzo wiele. Możemy być nad wspaniałym sandaczowym łowiskiem i nie złowić ani jednej ryby. Możemy przegapić nawet kilka brań w ciągu jednej godziny. A sandacze nie żerują przez całą dobę… Mówiąc krótko – każda chwila roztargnienia podczas łowienia sandaczy z opadu może nam zmarnować cały dzień nad wodą.

Sprzęt

Łowić z opadu można dosłownie KAŻDYM wędziskiem i KAŻDYM kołowrotkiem. Bajki o „wędkach do łowienia z opadu”, czy „kołowrotkach do opadu na sandacza” które wciskają w reklamach i w artykułach (sponsorowanych najczęściej) pisanych przez pseudoekspertów, wsadźmy pomiędzy baśnie braci Grimm. Sam się za eksperta bynajmniej nie uważam, ale łowiłem z opadu praktycznie każdym kijem jaki mam i miałem. A że łowię już dość długo, to do moich sprzętów mogę zaliczyć nawet szklaka Germiny – którym wyjmowałem ryby w taki właśnie sposób. Z czystego obowiązku podam jedynie kilka parametrów osprzętu, które powinien wziąć pod uwagę każdy „opadowiec”.

Najważniejsza jest linka! Plecionka jest nieodzowna. Łowienie sandaczy na żyłkę z perspektywy czasu uważam za fuks, szczęście, przypadek (nazwijcie sobie jak chcecie). Owszem – łowiłem dawno temu, jak na plecionki nie było mnie stać sandacze za pomocą żyłki. Ale analizując swoje ówczesne poczynania i porównując wyniki swoich połowów do tego co mogę robić dzisiaj uważam, że 100% tamtych sandaczy to był fuks! Żadnego nie zaciąłem świadomie, a jedynie, kiedy podbijałem przynętę z dna i akurat wziął. Ile miałem brań na zestawach z żyłką, o których nawet nie wiedziałem – to tylko Bóg jeden wie. Plecionka nie pozwala na przypadkowość. Jej dwie nieodzowne zalety, które stawiają ją w takim łowieniu zdecydowanie przed żyłką to: praktyczny brak rozciągliwości, który informuje nas dokładnie o tym co dzieje się z przynętą, oraz możliwość zacięcia ryby o twardym pysku – jaką niewątpliwie jest sandacz. Kolejna zaleta jest to, ze dobrze ją widać, a to właśnie ona jest głównym (obok szczytówki) wskaźnikiem brań. Najlepsze moim zdaniem do łowienia z opadu (na większych głębokościach) jest plecionka fluo (najlepiej widoczna nawet wieczorem). Końcówkę linki (ostatnie 2 metry) malujemy flamastrem na czerwono – zapewni jej to maksimum „niewidoczności” na dużych głębokościach. Wytrzymałość plecionki dobieramy do spodziewanej wielkości poławianych ryb. Jeżeli łowisko jest pełne „twardych” zaczepów, to warto mieć mocną plecionkę. Jeśli chodzi o moc linki, to przedział od 10 do 20 LB jest absolutnie wystarczający.

Co do kijów – przede wszystkim muszą one mieć ciężar wyrzutu dobrany do ciężaru przynęt, którymi łowimy. Mowa o precyzyjnym doborze. Waga przynęty powinna oscylować w granicach górnych nominalnego c.w. kija. Tzn. że jeśli łowimy główkami o masie 18-20g, to kij nie powinien być albo do 20g, albo maksymalnie do 25 (im mniej, tym lepiej). Jeśli stosujemy „ciężki opad” i orzemy głębokie miejsca jigami 35-40g, to lepiej mieć kij o wyrzucie do 40g. Kolejną cechą kija jest jego sztywność. Zacięcia muszą być mocne. Idealne do takiego łowienia są sztywne wklejanki. Są idealnym kompromisem pozwalającym wykryć super delikatne branie (jakie często są dziełem sandacza), a odpowiednim efektem zacięcia i wbicia haka w jego kościsty pysk. Długość kija dobieramy w zależności od tego, czy łowimy z łodzi, czy z brzegu. Na łodzi stosowanie długiego kija jest nieporęczne i bez sensu. Z brzegu – łówmy tak długim, aby było wygodnie.

Kołowrotek powinien umożliwiać łowiącemu sprawne kasowanie luzów na lince. Powinien równo układać plecionkę w walec na całej długości szpuli. Jako że kij i plecionka stanowią o sporej sztywności zestawu, to hamulec powinien być precyzyjny i dobrze wyregulowany – to na nim będzie spoczywać zadanie amortyzowania ewentualnych zrywów ryby.

Przynęty

Przynętą może być wszystko co pracuje podczas: opadania, zatrzymania na dnie (kogut, puchowiec), podciągania. Czyli do dyspozycji oprócz standardowych gum i kogutów mamy: wahadłówki, woblery tonące, obrotówki z przednim obciążeniem. Skupiłbym się jednak przede wszystkim na gumach i kogutach. To przynęty, których używam w ponad 90% moich opadowych łowów.

Technika

Ciężki opad. Czyli bombardowanie dna jigami na główkach dochodzących nawet do 40g. Tutaj jig po wpadnięciu do wody spada bardzo szybko i szybko osiąga dno. Z racji wagi nie da się go ściągać dłuższymi, płynnymi skokami. Nim się po prostu „ryje dno”. Jego zadaniem jest sunięcie po dnie i wzburzanie na nim mułu, co czasem bardzo prowokuje sandacze. Przynętę można prowadzić w ten sposób szybko, albo nawet bardzo szybko. Jednostajnie i z przerwami.

Opad klasyczny polega na zamknięciu kabłąka kołowrotka zaraz kiedy przynęta wpadnie do wody i wykasowaniu luzu linki za pomocą kołowrotka. Unosimy wędkę do góry… szczytóweczka delikatnie się przygina. Prostuje się dopiero w momencie gdy przynęta spadnie na dno. Albo wtedy kiedy mamy branie. No właśnie – branie. Cała sztuka w tej metodzie na tym polega – żeby obserwować szczytówkę i linkę podczas opadania przynęty. Pozycja wyjściowa to lekko przygięta szczytówka. Branie może oznaczać:

- wyprostowanie szczytówki

- przygięcie szczytówki, tzw.. „pyknięcie”

- poluzowanie linki

- „odjazd” linki w którakolwiek ze stron.

Po każdym spadnięciu przynęty na dno podciągamy ją kijem i kołowrotkiem do góry, mając na uwadze by linka była cały czas napięta (kasowanie luzów młynkiem). Po takim podbiciu przynęty w górę, znów pozwalamy jej opadać przy zachowaniu czujności i bacznej obserwacji szczytówki oraz linki. Istnieje wiele teorii co do tego z jaką szybkością powinna opadać przynęta. Niektórzy twierdzą, że jak najwolniej, inni, ze ma spadać jak kamień. Moim zdaniem wszystkie techniki są skuteczne – ale w zależności od łowiska, warunków na nim występujących oraz od „humoru” ryb. Sam przyjmuję następującą taktykę: im zimniejsza woda, tym łowię lżej i pozwalam przynęcie długo opadać. Obciążenie jakie stosuję wówczas waha się w zakresie 12-18g. W środku lata w dobrze nagrzanej wodzie ryby mają szybszą przemianę materii i bardziej im się chce gonić za zdobyczą. Potrzebują także więcej pokarmu przez owy – wzmożony metabolizm, zatem ich żerowanie trwa dłużej, jest częstsze i bardziej agresywne. Po prostu musza więcej zjeść. Dlatego „szybsze łowienie” ma wówczas jeszcze jedną zaletę – w krótszym czasie można spenetrować większy obszar łowiska. Do takiego „ciężkiego łowienia” stosuję główki w granicach 22-26g.

Jak już wcześniej wspominałem, musimy być cały czas maksymalnie skoncentrowani. Zacinać musimy natychmiast! Sandacz rzadko połyka przynętę głęboko i zdecydowanie. Najczęściej wypluwa wabik po krótkiej chwili. I tylko tą właśnie krótką chwilę mamy na zacięcie. Warto jest zaciąć nawet dwa razy. Jeżeli nauczymy się dobrze wykrywać brania i odpowiednio na nie reagować, rzadko będziemy wracać z łowiska „o tarczy”. Technika ta jednak wymaga nieco czasu by ją opanować i początkowo może przysparzać nieco problemów początkującym. Stosowanie jej polecam przede wszystkim podczas jesiennych i wczesno zimowych polowań.

Nocny spinning
18 kwietnia 2020, 16:13

Nocny spinning, spinning nocąŁowienie w nocy większości wedkarzom kojarzyło się zawsze przede wszystkim z dwudniowym wyjazdem na ryby, z kolegami. Pierwszego dnia łowienie, w nocy grillek (często zakrapiany), a potem zarzucenie żywca/trupka na sztywno w zestawie z dzwoneczkiem i zmiany warty do rana. Drugiego dnia ciąg dalszy łowienia. O spinningowaniu w nocy mówiło się mało. Ci którzy spróbowali niechętnie chwalili się innym efektami, z kolei Ci co słyszeli nie bardzo chcieli uwierzyć w możliwości dobrych efektów po zmroku. W bólach niemal porodowych zaczęła pojawiać się moda na nocne spinningowanie i stało się one coraz bardziej popularne. Do końca nie wiem dlaczego? Czy to przez modę, czy przez frustrację wędkarzy, którzy w dzień nie mogli złowić przyzwoitej ryby, mimo że ich łowiska w takie obfitowały. Potrzeba matką wynalazków!

Planujemy wyprawę z nocnym spinningiem

Nie do pomyślenia jest wybrać się na nocne łowienie samotnie. Najlepiej jest pojechać z przyjacielem, lub z kilkoma. Przyjeżdżamy za dnia na wybrane łowisko i szukamy dogodnych miejscówek do obławiania. W nocy nie mają sensu wędrówki wzdłuż brzzegu przez krzaki z czołówką na głowie. Lepiej jest wybrać po dwie - trzy miejscówki znajdujące się w niewielkiej odległości od siebie, z bezproblemowym dojściem (ścieżka, łatwy do przebycia brzeg). Mioejscówki przygotowujemy zgodnie z zasadami ergonomii jeszcze za dnia. Sprzątamy krzaki, żeby ich nie deptać w nocy (łamanie patyków strasznie płoszy ryby), to samo robimy z chybotającymi się kamieniami. Te ostatnie albo usuwamy, albo podkładamy coś pod nie. Na każdej miejscówce przygotowujemy także miejsce do "miękkiego lądowania" drapieżnika.

Co zabrać ze sobą

- latarka czołowa - nieodzowna podczas lądowania ryby, jak i podczas jej uwalniania i przewiązywania krętlików po felernych zaczepach. Konieczna także w przypadku zmieniania miejscówki z jednej na drugą oraz do doraźnych drobnych napraw/poprawek sprzętu;

- termos z kawą (nigdy nie wiadomo kiedy nas zetnie do snu);

- aparat fotograficzny z lampą błyskową;

- ubranie i buty na zmianę - w nocy łatwo wpaść do wody, a czekanie do rana, nawet w samochodzie w przemoczonym ubraniu nie jest przyjemne;

- zapasowy kij i kołowrotek - szkoda byłoby (odpukać w niemalowane) uszkodzić na początku łowienia swój zestaw i nie mieć co robić przez resztę nocy;

- ponadto cały sprzęt potrzebny do łowienia.

 

Ja osobiście w nocy łowię na ciężko i liczę na większą rybę. Okoniowanie i klenio-jaziowanie mnie wtedy nie interesuje. Chociaż zdarza się, że na 11 cm wobler uderzy naprawdę wielki kleń. Moim celem jest sum, szczupak i sandacz. Jeżdżę głównie na znane sobie miejscówki, gdzie wiem czego się spodziewać i kiedy. Od tego na jaką rybę będę polował zależy wybór sprzętu - od zestawu, na przynętach kończąc.

Ryb w nocy możemy poszukiwać zarówno na płyciźnie, jak i na sporej głębi. Ja stosuję prostą taktykę. Jeżeli słyszę spławiające się ryby - rzucam przynętami chodzącymi płytko - głównie woblerami. Jeżeli tego nie słysze, to w ruch idą głębiej schodzące woblery, cykady, wirówki i świecące w ciemności gumy. Gdy niebo jest bezchmurne i księżyc daje jasną poświatę łowię na wszelkie możliwe barwy przynęt. Chociaż w nocy najważniejsza jest ich praca przede wszystkim. Po zacięciu ryby staram się nie włączać latarki czołowej od razu, a dopiero wtedy, gdy rybę mam już przy brzegu. Po prostu lepiej unikać niepotrzebnego płoszenia ryb. Po wylądowaniu ryby i obowiązkowym wypuszczeniu z powrotem do wody zaprzestaję łowienia na jakieś 15-20 min. Czas na kawę, papierosa, posiłek. Ryby są spłoszone i tak czy siak ich nie będzie.

Jeszcze jedna ważna uwaga. Zauważcie, że w nocy cała przyroda idzie spać. Jest dużo ciszej niż w dzień, ptaki nie śpiewają, gdy jest bezwietrznie to jest zupełna głusza. Dlatego samemu też należy zachowywać się cicho. Można rozmawiać po cichu z kolegą, ale wołać go podczas holu małej ryby do podebrania to gruba przesada.