Kategoria

Techniki wędkarskie, strona 4


Jigowanie dużymi przynętami
19 kwietnia 2020, 11:49

Wbrew pozorom, metoda jigowa z użyciem sporych przynęt nie jest zarezerwowana wyłącznie na sandacze. W bieżącym sezonie to właśnie jigi były moimi podstawowymi przynętami i to na większości łowisk. Łowiłem na nie – chyba wszystkie drapieżniki. Na wiosnę przynęty żabopodobne biły rekordy w łowności na szczupakowych łowiskach, w lecie – okonie, klenie, jazie, świnki, bolenie.... brzany! Zaznaczam, że najmniejsze przynęty (za wyjątkiem łowienia okoni na paprochy), jakie stosowałem, miały 7-8 cm. Największe – wormy i jaszczurki po 20-22 cm. Łowiłem także na krótsze, ale dość duże – z racji szerokości – rippery. Miały on standardowo 10 do 15 cm. Główki – od 12 do 25 gramów. Cięższych raczej nie stosuję, bo waga 25 g wystarcza na najgłębsze wiślane dołki na moich miejscówkach. Co tu dużo mówić – lubię łowić dużymi gumami. Po trosze dlatego, że łowię często na casting i poszukuję ryb w przydennych strefach największej naszej rzeki nizinnej.

Jigowanie na ciężko to zupełnie inna bajka niż zabawa paprochami. Na finezję nie ma tu zbyt wiele miejsca. Oranie dna sporą gumą na ciężkim łbie, to częste zaczepy. Wabik wbija się z impetem pomiędzy kamienie i grzęźnie na amen. Ciężki zestaw zaopatrzony w grubą plecionkę pozwala na wygraną walkę z niektórymi zawadami – siłowe targanie, rozgina hak i przynętę udaje się uratować. Zdarza się, że między głazy wbije się cała główka – wtedy nawet najgrubsza plecionka nie pomoże.

Jigowanie dużymi przynętami

Jak prowadzić większe przynęty jigowe

Technik jest kilka, wiele zależy od samej gumy, jak i od tego co i gdzie chcemy łowić.

Technika I

Łowienie boleni pod powierzchnią. Tutaj masa główki jigowej może oscylować w granicach 12-20g. Skrajnie ciężka masa nie przeszkadza w prowadzeniu przynęty płytko - nawet pół metra pod powierzchnią, jeśli robimy to odpowiednio szybko, przy wysoko uniesionej szczytówce. Jako przynęta służy coś podobnego do uklejki, płotki, klonka. Czyli jasny (biały, perłowy, jasno szary, przezroczysty z brokatem) ripperek, twisterek, banjo albo kogutek. Skrajnie ciężka główka jest konieczna w przypadkach, gdy chcemy cisnąć naszą przynętę na największą, możliwą odległość. Po wykonaniu rzutu, szybko kasujemy korbką luz na lince, szczytówkę unosimy do góry i rozpoczynamy zwijanie. Nigdy nie zwijam jednostajnie, nawet przy szybkim i bardzo szybkim kręceniu, staram się urozmaicić prowadzenie podciągnięciami przynęty kijem, albo chwilowym zatrzymaniem przynęty. Łowiąc w ten sposób prowadzę przynętę z nurtem (zarzucam pod prąd lub pod prąd nieco na ukos – prostopadle do nurtu). Tego typu prowadzenie jest świetną techniką na bolenie, które żerują pod powierzchnią wody.

Technika II

Turlanie przynęty po dnie w rzece. Wabik obciążony w stosunkowo ciężką główkę zarzucamy nieco pod prąd, czekamy aż spadnie na napiętej lince na dno i kontrolujemy jego spływ. Główka podskakuje i odbija się o kamienie. Doskonała technika do łowienia jigami imitującymi raka i wormami. Przynęta przypomina płynącego z prądem skorupiaka, który albo został porwany przez nurt (sztuczny raczek) albo pijawkę, która szuka schronienia pod kamieniami i „ryje dno” (worm). Wadą tej techniki jest słaba możliwość wykrywania brań. Odbijająca się od dna główka nieustannie powoduje drgania i spazmy szczytówki. Jestem pewny, że nawet po opanowaniu w tej technice wykrywania brań, wszystkich nigdy nie będziemy w stanie wykryć. Delikatne przytrzymania sandaczowe są często delikatniejsze niż opór, który spowodował niewielki kamyk, znajdujący się na „trasie” jiga. Moim zdaniem warto jednak się w ten sposób czasami pobawić, zwłaszcza w miejscach gdzie nurt jest wyjątkowo szybki, a głębokość przekracza trzy metry.

Technika III

Zwana też „ciężkim opadem” albo „oraniem dna”. Wabik prowadzimy po dnie klasycznymi skokami z mocnym zaznaczeniem uderzenia o dno. Czyli – przynęta musi być wręcz przeciążona i musi uderzać o podłoże z wyraźnym impetem. Zarzucamy przynętę i w momencie jej pierwszego kontaktu z wodą, kasujemy luz na lince. Pierwszy opad powinien odbywać się na względnie maksymalnym naprężeniu linki. Jest to o tyle istotne, że często właśnie w tej fazie następują brania. Złowienie sandacza, bolenia, klenia, czy jazia na „suche kopyto” to też zjawisko spotykane dosyć często. Dlatego warto też hamować linkę w ostatniej fazie lotu naszego jiga. Gdy przynęta osiągnie dno, podbijamy przynętę do góry, prowadząc ją skokami. Pamiętać należy, że po każdorazowym poderwaniu wabika do góry, z racji sporego obciążenia, opada on z dużą prędkością. Należy więc podbijać naszego jiga najlepiej jednocześnie przy użyciu wędki i kołowrotka, stosując tzw. „podwójne podbicie”. Tylko wtedy mocno obciążona przynęta wzniesie się na odpowiedni poziom ponad dnem, z którego pikować będzie w dół. Kasowanie luzów linki przy tak szybko opadającej przynęcie wymaga albo większego przełożenia w kołowrotku, albo bardzo szybkiego kręcenia korbką. Moim zdaniem idealny do tego typu łowienia jest multiplikator, który znacznie lepiej znosi spore przeciążenia, niż klasyczne kołowrotki spinningowe. W tej technice skuteczne mogą być wszystkie przynęty jigowe, czyli możemy zastosować zarówno rippery, twistery, wormy, koguty i wszelkie inne wynalazki.

Technika IV

„Pełzanie” - technika, która w Polsce rzadko kto stosuje, ponieważ nie jest ona zbyt szeroko znana i propagowana. W ten sposób łowią wędkarze z USA, bassy mało i wielkogębowe. U nas jest to doskonałe rozwiązanie na dno, które wyłożone jest głazami i sporymi kamieniami. Można w tn sposób łowić sandacze, okonie i sumy. Świetnie w tej technice spisują się przynęty amerykańskie: raki, krewetki, jaszczury, pijawki, gumowe larwy i inne wormopodobne, bliżej niezidentyfikowane ustrojstwa. Przynętę pozostawiamy na dnie i przesuwamy ją jedynie powolnymi, bardzo krótkimi podciągnięciami. Tak by w zasadzie nie traciła ona kontaktu z dnem. Naszym celem jest takie zaprezentowanie naszego jiga, by imitował właśnie pełzającego po dnie raka, pijawkę, czy minoga. Gdy dno jest usłane dużymi głazami, to pozwalamy, by nasz jig spadał z nich do samego dna, pomiędzy głazy, a następnie „wspinamy” się nim z powrotem do góry. Nie jest to łatwe i bardzo zaczepogenne, ale warto niektóre miejsca obłowić, bo duży i cwany sandacz, okoń, czy sum siedzący pomiędzy głazami nam to wynagrodzi. Pamiętajmy że ryby przyzwyczajają się nie tylko do przynęt, ale i do sposobu ich prowadzenia. Oprócz wielu zaczepów i strat, z którymi się musimy liczyć łowiąc w ten sposób, jest także jeszcze jedna wada – podobna do tej w technice „turlania” - brania są naprawdę ciężko wykrywalne, a ostatnie dwa metry plecionki przecierają się niemiłosiernie. Dlatego - bez przyponu z fluorocarbonu ani rusz.

 

Prowadzenie lekkich jigów
19 kwietnia 2020, 11:48

Jigowanie małymi i lekkimi jigami, to nic innego, jak ultralight i zabawa paprochami z okoniem, jaziem, pstrągiem. Ktoś powie, ze to dokładnie to samo, co typowe ciężki bombardowanie dna, tylko w wydaniu „mikro” - cieńsza linka, delikatniejszy kijek itd. Wszystko odchudzone z rozmiaru XXL do L. Ja się z tym stwierdzeniem kategorycznie nie zgadzam. Owszem – kicać małą, jednocalową gumką po dnie też możemy i być może dzięki temu uda nam się złapać kilka okoni, wzdręgę, płoć... ? Moim zdaniem ultralekkie mikro jigowanie, to jednak coś zupełnie innego. Tutaj łowimy przeważnie w innych warunkach, na innym dnie i inne ryby niż na ciężkie jigi. Oczywiście łowiąc ciężko też zdarzy się okoń, a przy paproszeniu przynętę może połknąć duży sandacz albo szczupak, ale samo jigowanie na lekko, to nie to samo.

Prowadzenie lekkich jigów

Żeby zauważyć występujące różnice, zdefiniujmy najpierw zestaw. Najdelikatniejszy kijek jaki posiadam, ma ciężar wyrzutu do 5g. Szczytówka jest tak delikatna, ze nawet podczas korzystania z bocznego troka i żyłki, można wyczuć branie małego pasiaka z bardzo dużej odległości. Na cienkiej żyłce – 0,14mm bardzo dobrze można wyczuć co dzieje się z jednocalowym paproszkiem na 2 gramowej główce. Dawniej łowiłem okonie na takie przynęty, z równie cienką linką, to jednak nie było to. Nawet na kiju do 7 g wszystko jest nieco bardziej toporne, czucie jest mniejsze i kontrolowanie przynęty wygląda inaczej – jest mniej precyzyjne. Kij do 10 g – to już „ciężka pała” na której dwucalowy twister nie jest tak do końca w pełni kontrolowany. Przesiadka z kija do 10 g na kij do 5 g dała mi zupełnie nowy obraz tego czym jest prawdziwy „ultralight” albo wręcz nie „ultralight” lecz „mikrolight”. Pełna paleta przynęt może zmieścić się w małym pudełeczku, niewiele większym od pudełka papierosów. Jeśli nie zamierzam korzystać z obrotówek, woblerów i innych przynęt poza gumkami, to świadomie rezygnuję z agrafki już po kilku rzutach, w czasie których ustalam jaki ciężar jiga będzie właściwy na łowisko w którym się bawię. Główkę jigową wiążę bezpośrednio do żyłki. Jeśli chcę zmienić przynętę, to po prostu ściągam ją z główki i nawlekam nań kolejną. Zresztą co jakiś czas przynęty na delikatnej żyłce się urywa – wówczas w razie potrzeby zwiększam albo zmniejszam ciężar główki, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Używanie bardzo lekkich główek skraca zasięg rzutu, gdyż nawet najlżejszym spinningiem nie da się daleko posłać jednocalowego paprocha. Nie jest to jednak wielki problem, ponieważ najczęściej 10-15 metrów zasięgu rzutu wystarcza w zupełności. Łowimy bowiem w strefie przybrzeżnej, zachować należy wielką ostrożność w podchodzeniu do stanowisk, jeśli poruszamy się po brzegu w nieodpowiedni sposób, to bankowo spłoszymy ryby. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do techniki.

Technika I

Powolny opad. Leciutki jig, bardzo wolno opadający w kierunku dna. Możliwe jest nawet skakanie po liściach podwodnych roślin i pozostawianie na nich swojego jiga na jakiś czas. To chyba najbardziej finezyjna metoda spinningowania jaką znam. W ten sposób udało mi się złowić kilka wzdręg, pomimo że w zasadzie, to nigdy celowo i świadomie na tą rybę nie polowałem. Po zarzuceniu przynęty, zamykam od razu kabłąk i napinam linkę, kasując luz kołowrotkiem. „Mikrolajcik” ugina się nieznacznie na szczytówce gdy przynęta opada w kierunku dna. W tej fazie „pierwszego opadu” lubię czasem lekko poruszyć szczytówką, by przynęta opadając zdążyła jeszcze „zagrać” zanim osiągnie dno. Mały ciężarek główki powoduje, że nasz wabik będzie się poruszał bardzo powoli i dno osiąga dopiero w kilka sekund po wpadnięciu do wody. Jeśli okonie są na naszym stanowisku, to już wówczas zainteresują się przynęta. Zawsze odczekuję do momentu, aż jig jest na dnie. Podrywam go za pomocą samej wędki do góry bardzo powolnym i płynnym ruchem – tak by przynęta przeskoczyła jakieś 30-50 cm i znów spadła na dno. Często przy drugim podbiciu wabika wisi już na nim okonek. Pozostawianie przynęty na dnie, to często jedyny klucz do sukcesu w jigowaniu, czasami drapieżniki pobierają pokarm tylko taki, który znajduje się na dnie i lekko faluje. Przystanki mogą trwać niedługo: 1-2 sekundy. Jeśli nie ma pobić, można wabik pozostawić nawet na 10 sekund. Jeśli okonie zainteresują się nim, to może się wokół niego zgromadzić kilka osobników, które będą go najzwyczajniej w świecie oglądać. Gdy rzeczywiście będzie ich kilka, to po ponownym starcie przynęty branie jest murowane. Nie trafi jeden, to trafi inny. Kluczowe w tej metodzie są początkowe 2-3 skoki. Jeśli nie zarejestrujemy brania na naszej szczytówce, to możemy od razu przynętę wyciągnąć z wody.

Technika II

Bliźniacza do powyższej. O ile w pierwszej chodzi o to by wabik poruszał się bardzo powoli, to teraz możemy pozwolić sobie na nieco większe tempo. Gdy okonie żerują, to będą goniły przynętę całą gromadką. Z racji większego tempa możemy użyć nieco większej wagi i rozmiaru przynęt. Zrezygnować też możemy z wabików jednocalowych, na rzecz większych o jedno „oczko” - czyli dwucalówek. 3-4 g będzie odpowiednim obciążeniem dla naszego jiga. Skakać w toni możemy w strefie przydennej, zanim przynęta osiągnie dno, lub chwile po tym jak o nie pacnie. Zwijając linkę kołowrotkiem, lekko podszarpujemy szczytówką. Co jakiś czas można przerwać zwijanie i zaczekać aż przynęta spadnie na samo dno. Następnie – hop w górę i jazda dalej – do samego brzegu możemy ją tak prowadzić. Podrażnione okonie, dadzą się w ten sposób wodzić za nos nawet na dystansie 20 metrów i więcej, więc jeśli przynęta zostaje atakowana pod naszymi nogami – nie jest to nic dziwnego. Widocznie przez całą jej trasę, pasiak nie mógł sobie dobrze w nią trafić.

Technika III

Jeszcze jedna kuzynka. Większy ciężar 5-6g główki. Rozmiar przynęt ten sam (2 cale). Większa głębokość łowiska, większe odległości od naszego stanowiska. Połączenie obydwu technik powyższych. Łowiąc na zestawie z żyłką na większych odległościach, ciężko nam będzie wyczuć branie, nawet na superdelikatnym kijku. Po prostu podatność żyłki nie pozwoli nam stwierdzić co dzieje się na drugim końcu zestawu. Może przynęta otarła się o podwodną przeszkodę, może wiatr przesunął nad powierzchnią wody żyłkę? Ponadto – im dalej od brzegu, tym głębiej. Ciężarek 6 g pozwoli nam dotrzeć twisterem względnie szybko w okolice dna, jeśli głębokość łowiska nie przekracza 3 m. Oczywiście przy założeniu, że wciąż używamy bardzo cienkiej linki. Poi zarzuceniu, kasujemy luz kołowrotkiem. Gdy szczytówka poinformuje nas o tym, ze wabik leży już na dnie. Podbijamy go wysoko kijem do góry (prędkość umiarkowana – nie szarpiemy, ale flegmatykami też nie jesteśmy). Dobrze, gdy nasz paproch wykonywał będzie skoki na wysokość nawet 1 metra nad dno. Gdy będzie opadał można lekko potrząsnąć szczytówką – żeby dostał spazmów. Operowanie na większych różnicach głębokości pozwala nam także w czasie opadu, wykonać czasami serię krótkich podciągnięć – zróbmy to jeśli nie ma brań. Może zdarzyć się niespodzianka i naszego paprocha zaatakuje coś większego i niekoniecznie drapieżnego (leszcz?)

Technika IV

Znowu umiarkowane obciążenie 2-4 g. Jigowanie w okolicach przypowierzchniowych. W rzece świetne w połowach kleni i jazi. Nasz paproszek spływa z prądem lub w poprzek nurtu. Porusza się w górnych warstwach wody i imituje robala/larwę, której głodny paradrapieżnik nie przepuści. W większych rzekach – bardzo dobra metoda na pstrąga. Zarzucamy przynętę lekko pod prąd, napinamy linkę i podciągamy krótkimi, płynnymi ruchami szczytówką, co jakiś czas robiąc przerwę , pozwalając na kontrolowany opad. Polecam tą technikę zwłaszcza gdy obławiamy miejsca, gdzie na brzegu rośnie wiele drzew. W takich przypadkach można rzucać całkowicie pod prąd wzdłuż brzegu – pod same gałęzie. Nie obawiajmy się powiesić przynęty na drzewie – zdarza się.

Pogoda a brania ryb
19 kwietnia 2020, 11:27

Warunki pogodowe mogą, ale nie muszą świadczyć o tym, czy ryby będą brały, czy też nie. W prasie wędkarskiej, a nawet w książkach przeczytałem ogromną ilość opinii i hipotez na temat wpływu warunków meteorologicznych na żerowanie ryb. Wydaje mi się, że prędzej multiplikator wyrośnie mi na ręce, niż ciśnienie, kierunek wiatru, opady, czy też jakikolwiek inny czynnik atmosferyczny wpływa bezpośrednio na brania. Owszem – powyższe czynniki wpływają na ryby i ich zachowania, ale jedynie pośrednio. Determinują bowiem w jakimś stopniu ich zachowanie. Dzięki czemu, jeśli znamy dane łowisko i jego ekosystem, możemy czasem z góry założyć czy warto w ogóle iść na ryby, lub jaką techniką będziemy łowić, i w których dokładnie miejscach.

wpływ pogody na brania

Ciśnienie atmosferyczne

Jest jednym z najciekawszych czynników, na temat którego powstało wiele, wiele mitów i teorii, które przeważnie są wyssane z palca ich autorów. Podstawowa teoria brzmi tak, że wzrost ciśnienia powoduje wędrówkę ryb na płytszą wodę. I odwrotnie – spadek ciśnienia – ryby płyną na głębię. W tym miejscu przypomnę co to jest ciśnienie i jak się je mierzy. Otóż ciśnienie barometryczne stanowi miernik wagi atmosfery znajdującej się ponad nami. 1016 milibarów uważa się za normalne ciśnienie atmosferyczne. Przede wszystkim ciśnienie atmosferyczne to wielkość mierzona na poziomie morza. Wyższy poziom pomiarów, powodowałby mniejszą ilość atmosfery ponad urządzeniem pomiarowym. Uważa się, że skutek działania ciśnienia barometrycznego jest bardziej znaczący w płytkiej wodzie niż głębokiej, ponieważ z powodu nacisku masy wody w głębokiej wodzie, ma ono zupełnie inne oddziaływanie niż w płytkiej. Woda jest po prostu cięższa od powietrza (i to znacznie), a wpływ ciśnienia na zachowanie ryb jest determinowany zmianami ciśnienia na ich organy (głównie pęcherz pławny). Nie jest to zatem ciśnienie atmosferyczne, ale ciśnienie atmosferyczne + masa wody znajdująca się ponad rybą. Idąc tym tropem, łatwo jest wywnioskować, że ryby zawsze będą starały się przebywać w pobliżu jak najbardziej optymalnych dla nich warstw wody. Czyli gdy ciśnienie będzie spadać, one będą przenosić się głębiej i na odwrót. Oczywiście to swego rodzaju „łopatologia” bo przecież wiadomo, że ryby różnych gatunków mają swoje ulubione strefy wody w których przebywają. Sum lubi głębię, bolenie wolą pływać płytko itd. Wracając do rozważań dotyczących odczuwania zmian ciśnienia przez ryby, to musimy pamiętać, że wszelkie teorie, które dotyczą samego ciśnienia atmosferycznego, w kontekście zachowań ryb, należy brać pod uwagę zakładając jedynie, że niezmieniony pozostanie poziom wody w zbiorniku wodnym. Zmiana ciśnienia atmosferycznego (nawet spora) jest niczym w porównaniu ze zmianą poziomu wody nawet o kilka centymetrów. Dlatego warto pamiętać że zmiany pogodowe typu obfite opady, czy kilkudniowe upały wywołają w zachowaniach ryb znacznie większe zmiany niż wielkie skoki ciśnienia. Podobnie zresztą jest podczas łowienia w rzekach i zbiornikach zaporowych, gdzie poziom wody może się zmieniać w krótkim czasie znacznie (otwarcie i zamknięcie śluz na zaporach). Sumując powyższe, to wydaje mi się, że na większości łowisk w Polsce nie ma sensu brać pod uwagę zmian ciśnienia barometrycznego, bo pośród mnogości czynników atmosferycznych, samo ciśnienie ma wpływ wręcz znikomy w porównaniu właśnie do opadów, susz itp. Baczna i systematyczna obserwacja przyrody, umożliwia dostosowywanie swej techniki połowu do warunków zastanych na łowisku. Stąd musimy pamiętać, że wszelkie zmiany poziomu wody wpłyną na przemieszczanie się ryb i na ich żerowanie. Dzięki temu można wykombinować, jaką przynętą i na jakiej głębokości będziemy łowić. Jeśli mamy do dyspozycji łódkę albo ponton, to nasze szanse zwiększy także fakt, czy nasze przynęty będziemy mieli możliwość ciągać z głębokiej wody na płyciznę, czy z płycizny na głęboką wodę. Jest to niezmiernie istotne! Wytłumaczę to w taki sposób:

Płytsza woda jest z reguły przy brzegu. Zatem stojąc na brzegu mamy praktycznie tylko jedną możliwość – ciskać na głębokość i ściągać w kierunku wypłycenia (brzegu). W przypadku spadku ciśnienia pod wodą (spadek poziomu wody, bądź znaczny spadek ciśnienia atmosferycznego przy ustabilizowanym poziomie wody) sytuacja może wyglądać w sposób następujący: Ryby znajdujące się w przybrzeżnych wypłyceniach, zaczną się od brzegu oddalać, schodząc przy tym na większe głębokości. Biorąc pod uwagę, że będziemy prowadzili przynętę w kierunku przeciwnym (z głębokiej wody, do płytkich partii przybrzeżnych, to nasz wabik, wobec naturalnego zachowania większości rybek, które ma imitować, będzie zachowywał się nienaturalnie. Z pewnością może to wzbudzić podejrzenia u niejednego drapieżnika, który żerując, zamiast gonić naszego wobka, czy rippera, będzie ścigał całe stado, które porusza się w kierunku przeciwnym niż nasza przynęta.

Zakładając, że nie dysponujemy żadnym pływadełkiem, to rozwiązaniem może być wówczas dalekie zarzucanie zestawu z bocznym trokiem i powolne ściąganie do brzegu – by jak najdłużej przebywał on w tej strefie, w której są ryby. Być może żerujący drapieżnik wybierze akurat naszego paprocha? Można też założyć na ciężkiego jiga, przynętę imitującą coś innego niż rybka – worm, raczek itd. Chęć urozmaicenia rybnego menu dla np. sandacza właśnie o coś niestandardowego, może być jedynym bodźcem do połknięcia przynęty. Jak sami widzicie możliwości jest całe mnóstwo, trzeba tylko kombinować, kombinować i jeszcze raz kombinować. A w razie porażek – wyciągać wnioski i dalej próbować innych rozwiązań. W końcu może nadejść upragnione branie, którego byśmy nie mieli, łowiąc tak jak inni, którzy swe niepowodzenie wytłumaczą „złym ciśnieniem” ;-)

Przebłyszczenie
18 kwietnia 2020, 16:30

Termin „przebłyszczenie” powstał wśród wędkarskiej braci już dość dawno temu. Pierwotnie oznaczał brak reakcji ryb drapieżnych na błystki (stąd prawdopodobnie nazwa „przebłyszczenie”). Wiązano to z instynktem samozachowawczym ryb. Osobnik, który już raz boleśnie został potraktowany przez błystkę, zapamiętywał ją jako zagrożenie i unikał kolejnych kontaktów w przyszłości podobnymi przedmiotami (czyt: „błystkami”). Czasem drapieżnik z „blaszaną traumą” traktował przynęty bardzo ostrożnie, często ich nie atakując, a jedynie płynąc na nimi, przyglądając się. Początkowo z przebłyszczeniem radzono sobie w prosty sposób. Zamiast klasycznych blach używano woblerów albo innych własnoręcznie wykonanych przynęt, które nie były produkowane seryjnie. Jeżeli ktoś miał dostęp do gum – korzystał z nich. Zaznaczam, że mowa o czasach, gdzie w sklepach można było dostać tylko wahadłówki polspingu, a meppsy, rapale, czy wobki ABU były tylko w pewexach za grubą walutę. Kupowanie wówczas za grosze gum – tak jak dziś, nie wchodziło w rachubę. Trzeba było mieć za granicą krewnych, najlepiej w USA. Za to woblera mógł wystrugać każdy i jeśli udało się skonstruować model, odpowiadający rybom, to następowała (na jakiś czas) pełnia szczęścia – znów można było regularnie łowić ryby w „przebłyszczonej” wodzie.

Przebłyszczenie

Dzisiaj mianem „przebłyszczenia” określa się brak reakcji na jakiekolwiek sztuczne przynęty, a przynajmniej te, które są bardzo popularne. Mowa oczywiście nie tylko o wahadłach i wirówkach, ale też o klasycznych ripperach, twisterach, czy kopytach – czyli przynętach, które są używane przez praktycznie każdego spinningistę. Zjawisko „przebłyszczenia” dotyczy głównie miejsc, gdzie jest spora presja wędkarska. Ale nie zawsze i niekoniecznie. Często nadzwyczajna ostrożność w stosunku do sztucznych przynęt dotyczy pojedynczych ryb – najczęściej już nie młodych. Takich, które w swoim życiu niejeden raz uniknęły kary śmierci z rąk wędkarza. Potargały zestaw, odgryzły przynętę, wytrzepały z pyska hak, albo po prostu zostały wypuszczone przez łowiącego. Jeden gatunek ryby nierówny jest sprytem drugiemu. Dlatego „przebłyszczenie” nadal pozostaje zagadką nie do końca udowodnioną w stu procentach. Dla niektórych jest oczywistym faktem, dla innych mydleniem oczu przez producentów, chcących na siłę sprzedawać wędkarzom kolejne wzory świeżo wypuszczonych na rynek nowości. Zatem moim zdaniem do problematyki przebłyszczenia nie można podchodzić w sposób jednoznaczny. Moim zdaniem nie można w jednym szeregu postawić pstrąga czy bolenia razem ze szczupakiem, który jak wiadomo ostrożnością nie grzeszy. Właśnie na „zębatego” chciałem zwrócić szczególną uwagę w swoich rozważaniach. Sporo rekordowych osobników tego gatunku łowiona jest od dziesięcioleci na błystki wahadłowe. I to nie na żadne unikaty wychodzące z pracowni doskonałych rzemieślników, ale na najzwyklejsze klasyki polspingu. Znam kilku wędkarzy starszej daty, którzy myślą następującymi schematami: „Na szczupaka najlepsza blacha.” – gdy polują na ten gatunek, to używają wyłącznie wahadłówek. Na dodatek nie urozmaicają ich pracy w żaden sposób samodzielnie. Po prostu rzut i zwijanie. O dziwo – mają wyniki! Natomiast złowienie bolenia to już dla nich problem nie do przeskoczenia. W moim mieście żyje jeden z autorytetów – rzemieślników od wytwarzania wahadłówek. Człowiek doświadczony i doskonały wędkarz. Kilka razy miałem z nim okazję porozmawiać, a że jest on dosyć otwarty na przekazywanie swych doświadczeń, to chcąc skorzystać z jego wiedzy, zapytałem go o te jego wahadłówki. Dlaczego jeden model jest bardziej łowny, a inny mniej? Pytałem jakie szczegóły przynęty odpowiadają za „łowność”. Odpowiedział mi, że najważniejszy jest kształt blachy i jej wykrępowanie. Dobrze zaprojektowana i wykonana blaszka, porusza się w wodzie w taki sposób, że wytwarza fale hydroakustyczną niemal identyczną jak żywa rybka. Na drugim miejscu postawił kolor przynęty. Szczegóły typu faktura łuski i inne ciapki – pozostawił na miejscu ostatnim. Zaznaczam, że w naszej rozmowie chodziło jedynie o połów szczupaka. Dlatego jego odpowiedź wydała mi się logiczna. Szczupak w pierwszej kolejności odbiera sygnał linią boczną, zatem sygnały hydroakustyczne mogły w pierwszym etapie skłonić go do ataku. Gdy nie zdążył powstrzymać odruchu (kto nie widział „hamującego” szczupaka przed samą przynętą, ręka w górę!) i zaatakował blachę w pełnym przekonaniu, że to np. płotka. Po celnym ataku, było już dla niego za późno i zostawał zacięty. A teraz druga sytuacja z życia wzięta. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje obecnie na rynku sprzętu wędkarskiego – dość komiczna i nieco potwierdzająca teorię skuteczności niektórych modeli wahadłówek. Od jakiegoś czasu media przekonują o skuteczności jerków na szczupaki – zwłaszcza do połowu ich okazowych egzemplarzy. Reklamy wielkich szczupaków z jerkami w pyskach zapełniały i nadal zapełniają niemal każdą powierzchnię reklamową w gazetach branżowych. To samo na portalach wędkarskich. Tutaj co prawda zdjęć jakby mniej, a większość szczupaków – „metrówek” – bohaterów owych zdjęć, pochodziła z łowisk znajdujących się po drugiej stronie Bałtyku. Szwecja zawsze darzyła spinningistę tymi rybami. Szwedzkie zębacze nie znały jednak polskich najstarszych broni „szczupakowych”, czyli „Gnoma”, „Algi”, „Kalewy” i „Morsa”. A oto moja krótka opowieść. Pewnego dnia zadzwonił do mnie „kolega po kiju” i zaproponował wyjazd do Szwecji na dziesięć dni. Niestety – obowiązki nie pozwoliły, ale ów kolega zebrał grupę kilku znajomych i pojechali. Ekipa liczyła cztery osoby. Każdy zaopatrzony w zestaw kijów, ogrom „szczupakowych” przynęt – w tym jerków i innych. Wśród chłopaków jedno miejsce zajął pan Jurek – wujek jednego z nich – będący już od jakiegoś czasu na emeryturze. Jak na emeryta przystało – nie miał pieniędzy na drogie zabawki. Wziął raptem dwa kije z leciwymi kołowrotkami. Ale skoro wyprawa pochłonęła trochę oszczędności, to postanowił dołożyć około 200 zł na same wahadłówki, których wziął całą skrzynkę – wyjazd miał być udany, „jak szaleć, to szaleć”. Pan Jurek, chociaż na naszych łowiskach nigdy nie wykazywał się kunsztem łowieckim odbiegającym od przeciętnej, w Szwecji swą skutecznością wręcz zdruzgotał pozostałych kolegów. Wszyscy już drugiego dnia zaczęli rozglądać się po sklepach za „blachami” i pożyczać je od pana Jurka. Polspingowskie produkty przez całą wyprawę okazywały się znacznie skuteczniejsze, od jekrów, które kosztowały nawet dziesięciokrotnie więcej od nich. Przypadek? A może właśnie to, że Szwedzkie szczupaki ich nie znały? A może nadmiar jerków w wodzie im się opatrzył i wolały „blachę”? Tak czy owak powyższa sytuacja dostarczyła więcej pytań niż odpowiedzi w kwestii zagadnienia jakim jest „przebłyszczenie”. Inaczej rzecz ma się z rybą jaką jest boleń. Niekiedy zdarzało mi się zaobserwować, że ryba ta ogląda dokładnie podawaną przynętę, a po kilku rzutach przestaje na nią całkowicie reagować. Woblerów boleniowych, z których korzystałem w swoim życiu było całe mnóstwo. Wiele rękodzieł wykonanych przez „mistrzów – wędkarzy – boleniarzy”. Swego czasu cierpiałem na „boleniozę” i niemal każdą wyprawę poświęcałem tej rybie, dlatego złowiłem ich stosunkowo sporo na owe „boleniowe killery”. A teraz najśmieszniejsze – mój największy złowiony w życiu boleń został złowiony na srebrną wahadłówkę „Gnom 2”, którą założyłem tylko w celu rozprostowania żyłki. W ostatnich latach moją miłością wędkarską zostały sandacze i sumy. Zatem chciałem się podzielić doświadczeniami związanymi z ich połowem. Mówi się, że sum jest niemal ślepy, że praktycznie nie korzysta ze zmysłu wzroku podczas polowania, a polega jedynie na węchu, smaku i linii bocznej. Wydawać by się mogło, że tylko wonne przynęty będą dla niego najlepsze, ale ja nie stosuję żadnych atraktorów. Udało mi się wypracować trzy skuteczne typy przynęt na moim łowisku, z czego jedna jest przynętą gumową, a w zasadzie jedną odmianą kolorystyczną gumki. Gdzie więc „ślepota suma”? Łowienie sandaczy mających 60 cm długości przestało być dla mnie wyzwaniem. Wiem że okazy tej ryby żyją w moich stronach w naprawdę sporej ilości. Zatem co roku czerwiec oraz okres od listopada do końca grudnia rezerwuję wyłącznie w poszukiwaniu wielkich egzemplarzy mętnookich. I tutaj pojawia się… „przegumienie”? Używając klasycznego kopyta złowić sandacza jest bardzo łatwo, ale są to ryby… no właśnie, ryby około 60 cm i rzadko kiedy większe. Dlatego swój arsenał przynęt sandaczowych zamieniłem z klasycznych przynęt „kopytopodobnych” o rozmiarach 5-9 cm, na wabiki od 15 do 25 cm. Zamiast klasycznej perły z czarnym grzbietem używam brązów, czerni oraz fluo. Okazało się w tym przypadku, że „duży może więcej”. Rzeczywiście większe przynęty okazują się bardziej selektywne i bierze na nie więcej większych ryb. Moje sandaczowe przynęty to głównie jigi. Albo naturalistyczne, rybkokształtne z trójwymiarowymi oczami, wtopionym obciążeniem i folią holograficzną, albo dziwolągi z USA, które wg. producentów mają służyć do metody „drop shot” (ja nimi zwyczajnie jiguje, w klasycznym zbrojeniu z główką i pojedynczym hakiem). Zdarza mi się samemu wykonać koguta, chociaż dla wielu byłby to kogut – mutant (ze względu na swoje rozmiary). Dzięki takim rozwiązaniom liczba łowionych przeze mnie sandaczy mających więcej niż 70 cm znacznie wzrosła. Od pewnego czasu staram się wybierać złoty środek. Dzięki temu można nauczyć się innego, wędkarskiego sposobu myślenia. Eksperymentowanie z przynętami i poznawanie rybich zwyczajów jest świetną zabawą samą w sobie. Dzięki temu nauczyłem się wykonywać samodzielnie niektóre typy przynęt, dostosowując je specjalnie „pod łowisko” w którym łowię. Teraz sam mogę sprawić, że przynęta dotrze na porządaną przeze mnie głębokość w odpowiednim tempie, przy konkretnym uciągu wody i wabić będzie ryby swym unikatowym kolorem, czy pracą.

Dlatego właśnie wybrałem i zawsze będę obierał własną drogę. Drogę samodzielnego testowania i selekcji przynęt, opartą o kilka logicznych zasad, których nauczyło mnie wędkarstwo. Zawsze staram się łowić inaczej niż inni. Tam gdzie widzę pozakładane białe i żółte gumy, ja założę czarną wirówkę, Zamiast srebrnego woblerka, zapnę na agrafkę złote wahadło. Ryby w każdym łowisku zachowują się nieco inaczej. Chcąc łowić je skutecznie należy zawsze być o „krok przed” innymi wędkarzami. Takie podejście zapewni nam łowienie ryb nietuzinkowych i ponadprzeciętnych. Chociaż znalezienie skutecznych sposobów na dane łowisko, to nieco żmudny temat, ale zapewniam, że czasem się warto pomęczyć, niż iść po raz kolejny na łatwiznę i utonąć w morzu przeciętności. Bo owa wędkarska przeciętność to w moim rozumieniu właśnie „przebłyszczenie” – czyli zjawisko powodujące, że „ryby nie biorą”

Prowadzenie woblera
18 kwietnia 2020, 16:28

Wobler - to przynęta, którą spinningiści traktują ze szczególnym pietyzmem. Wynika to głównie z jej budowy, urody i niekiedy super zachowania w wodzie. A być może wierzymy w woblery dlatego, że są najdroższymi ze wszystkich przynęt? W każdym razie, nad żadną przynęta człowiek nie rozpływa sie tak, jak właśnie nad wobkami. Szczęśliwe i łowne modele, które nieraz wyciągaliśmy z zaczepów włażąc do zimnej wody, mają dla nas niekiedy znaczenie wręcz uczuciowe. A urwać takiego "killerka" to już wogóle niepowetowana strata. Jakoś gumy, czy koguta tak nie żal - nawet gdy także był łowny. Ileż rodzajów woblera istnieje? Całe multum! Są tonące, pływające, powierzchniowe, bezsterowe, sterowe. Wśród każdego rodzaju można wyróżnić po kilka-kilkanaście podgrup. Ileż wzorów, wielkości i kolorów - tego nikt nie zliczy.

prowadzenie woblera, jak prowadzić wobler

Chciałem dziś opisać sposób prowadzenia woblerka. Ze względu na ograniczenia ("czasoprzestrzenne" ;-) ) postanowiłem zawężyć temat tylko i wyłącznie do pływających woblerków ze sterem. W dodatku o rozmiarach mieszczących się pomiędzy 3-8 cm.

Co trzeba uczynić by nasz wobler stał się killerem? Otóż wpływa na to całe mnóstwo czynników. Przede wszystkim dobór wobka. Imitujący wyglądem i zachowaniem rybki żyjące w naszym łowisku, które na dodatek mają w zwyczaju na nich żerować - ideał! Załóżmy więc, że już wybraliśmy takie cudo z naszego pudełka. Jak wydobyć z niego to co najlepsze w wodzie? Jak sprawić, by poruszał się prowokująco? By penetrował odpowiednie warstwy wody? Jakim tępem i jakim sposobem go prowadzić? Na jakiej głębokości? O tym właśnie chce napisać.

Często spinningista zakupuje woblerek, który polecił mu kolega, łowiąc na ten model komplet np. szczupaków. Czasem czytamy w internecie, w prasie wędkarskiej o nim pochlebne opinie i chcemy spróbowac. A tu nic! Ani dotknięcia przez rybę. Łowimy uparcie w przekonaniu, ze skoro nie ma brań, to znaczy, że "nie ma tu ryb". Zmieniamy miejscówki, rzucamy, ściągamy i tak w kółko. Aż do straty przynęty na zaczepie. Mówimy koledze co sądzimy o jego pomysłach, zarzekamy się, że już nigdy nie uwierzymy artykułom, kolegom z sieci itd. Strofujemy siebie za naiwność i wracamy na łowisko z "wypróbowanymi przynętami", zapewniającymi nam średnią 1 szczupaka na tydzień.

Oto moja propozycja jak z każdego modelu wykrzesać to w czym jest najlepszy.

Przede wszystkim przetestujmy go na płytkiej wodzie. Załóżmy polaroidy i prowadźmy sobie za pomoca samego kija wzdłuż brzegu w jedną i druga stronę. Zmnieniajmy tempo, zatrzymujmy, obliczajmy w pamieci ile sekund się wynurza z głębokosci np. 0,5 m i analizujmy.

Gdy już zaczniemy łowić, to po zarzuceniu przynęty odczekajmy chwilkę. Przypomnijmy sobie co widzieliśmy przy brzegu na płyciźnie. Czy wobler zaczynał pracować już przy bardzo wolnym, wręcz leniwym ściąganiu? Czy wykładał się na bok podczas szybkiego ściagania? Jeżeli tak, to poprowadźmy go tak wolno jak to jest możliwe. Zakładając, że chcemy spenetrować przypowierzchniową warstwę wody, przerywajmy co parę obrotów i pozwalajmy mu się bezwładnie wynurzać - by imitował rybkę, która "oczkuje". Czasem przyśpieszmy, nie za często. 2-3 obroty korbką. A nóż naszego wobka śledził drapieżnik i dopiero próba ucieczki ofiary skłoni go do ataku? Do czego zmierzam? Sumując powyższe chodzi o to, by wobek w wodzie zachowywał się właśnie jak ofiara drapieżnika, a nie rytmicznie migający kawałek drewna, pianki, plastiku umalowany w barwy rybki. A tak właśnie wygląda podczas typowego "spinningowania". Czyli rzut i jednostajne ściąganie za pomocą samej korby - najczęściej zbyt szybkie. Ryby owszem - dają się złowić nawet w taki sposób, ale taka metoda łowienia jest znacznie mniej skuteczna, zwłaszcza na te drapieżniki, które są już "tresowane" i wiedzą czym pachnie połkniecie dziwnej - szybko przemieszczającej się rybki. Moim zdaniem, to właśnie sposób poprowadzenia woblerka świadczy o jego łowności, albo jej braku.

Kolejnym ważnym elementem jest zestaw na który łowimy. Chodzi o to, że aby mały wobek (np. 3 cm) ładnie się prezentował w wodzie i poprawnie pracował, nie możemy go umocować do plecionki 20LB, albo żyły "trzydziestki" na dodatek z przyponem stalowym i potężną agrafką. Dopasujmy grubość linki do wielkości wobka. Cieńsza linka zawsze wpływa pozytywnie na jego pracę w wodzie! Delikatny zestaw zapewni nam także możliwośc dalszych wyrzutów, gdy zajdzie taka potrzeba. Zapinajmy nasz wabik zawsze o agrafkę, "półokragła" - te o kształcie "trójkąta" znacznie ograniczają zakres ruchu przynęty.

Jeżeli nie znamy jeszcze dobrze naszych wobków i nie wiemy czego się po nich spodziewać, to można się zasugerować przed łowieniem danymi producenta - odnośnie głębokości na której pracuje. Wielkość i kształt dopasumy do gatunku ryby, którą próbujemy złowić. Takie uproszczenia nie zastapią oczywiście w 100% dokładnego przetestowania naszych cudeniek, ale moga stać się początkową wypadkową do ich testów.

W czasie prowadzenia woblerka bawmy się nim. Cały czas skupiajmy sie na nim i wyobrazajmy sobie co on robi pod wodą. Jak muska o podwodne przeszkody sterem, jak nurkuje, gdy go mocniej podciągniemy, jak wynurza się przy przerwach w prowadzeniu. Sama taka koncentracja na prowadzeniu przynęty stanowi świetny trening dla spinningisty - nie tylko przy łowieniu woblerami, ale każda przynętą. Ułatwia pozostanie w koncentracji non-stop, a jak jesteśmy skoncentorwani, to nie przegapimy brania i nie spóźnimy zacięcia!

Zatem woblery do pudełka i nad wode! Do dzieła! I połamania kija!