Kategoria

Techniki wędkarskie, strona 2


Wakacje z wędką
21 kwietnia 2020, 12:18

Lato, to dla większości z nas czas urlopów. Każdy miłośnik spinningu myśli tylko o jednym. Wykorzystać maksymalnie wolny czas z wędką. Spróbować zapolować na jakiś okaz. Albo przetestować przynęty, których nadmiar się nazbierał w pudełku na nieznanych jeszcze łowiskach. W końcu można połowić regularnie od wczesnego poranku do późnej nocy. Pracując, ucząc się niekiedy nie ma szans na takie zabawy. Albo nad wodę daleko, albo w weekend trzeba odespać wczesne wstawanie, albo nocne wyprawy kolidują z „zegarem biologicznym”. A przecież trzeba być w formie i w pracy i w szkole. Wybierając się na wczasy z wędką trzeba zaplanować od A do Z. Po co jechać w ciemno i pluć sobie w brodę, na zmarnowanie czasu i pieniędzy. Od czego mamy Internet? Dzięki niemu można ustalić taktykę w 100 %. Google maps, programy ze zdjęć satelitarnych. Można znaleźć miejscowość, gdzie będziemy mieli w zasięgu kilka obiecujących łowisk. Pozostaje przeszukanie internetowych for i już wiemy, czy ścigać będziemy szczupaka, pstrąga, czy coś jeszcze innego. Nie zapominajmy tylko o naszych bliskich, którzy jadą z nami! Żona, dzieci, narzeczona, dziewczyna – oni niekoniecznie muszą mieć ochotę na wielkie łowy. Porozmawiajmy z nimi na temat ich potrzeb. Czego oczekują, czy chcieliby coś zwiedzić, czy pochodzić po górach, czy popływać w morzu, czy poimprezować. Nasze hobby nie musi oznaczać kolizji z ich potrzebami. Sam, jako dziecko miałem taką sytuację. Wędkarzem byłem jedynym w domu. Ojciec lubił chodzić na grzyby, matka lubiła przyrodę i spokój. Moje siostry lubiały wyjść na imprezę, lubiły popływać, pograć w siatkę i tenisa. „Konflikt interesów” – zdawałoby się. A jednak nie. Udało nam się to wszystko pogodzić w jednym miejscu. Były góry (niewielkie, ale pochodzić można było), lasy z grzybami, boiska, festyny i kluby z imprezami oraz (ku mojej wielkiej radości) – woda pełna ryb. Na dodatek miałem do dyspozycji rzekę i jezioro – w odległości 150 metrów od domku. Każdy był zadowolony. Miejsce tak wszystkim przypadło do gustu, że przyjeżdżaliśmy tam co roku.

wędkarstwo spinningowe

Nie popadajmy w skrajności. Być może ktoś ma sytuację, że jego kobieta albo lubi łowić, albo chce spróbować. Tego samego może chcieć spróbować mały synek lub córka. Zabierzmy jakiś stary kołowrotek z wędką z piwnicy – byleby były sprawne. Do nauki wystarczy. Do tego pudełeczko z „uniwersalnymi” przynętami – parę gumek, blaszek i jakiś woblerek. Nauczenie kobiety łowienia ryb i zafascynowanie jej tym sportem, może mieć wiele pozytywów także po zakończeniu urlopu. Wiem coś o tym, bo swoją dziewczynę zabrałem kiedyś na łowisko specjalne, gdzie było mnóstwo wielkich tęczaków i tysiące okoni. Z początku kręciła nosem. Wzięła jakieś krzyżówki i książkę do czytania. Myślałem, że będzie marudzić. Zabrałem starego, szklanego „ultralighta” i pokazałem jej co i jak. Już pierwsze okonki przyniosły jej masę emocji i radości. A pod koniec łowienia wytargał ponad dwukilogramowego tęczaka. Od tamtej pory nie suszy mi głowy o żadne wypady na ryby, a czasem sama prosi bym ją zabrał ze sobą. Idzie jej coraz lepiej.

Posiadanie rodziny to nieco inna, bardziej skomplikowana sprawa. Przecież naszym bliskim nie chodzi tylko o wspólny wyjazd, a dalej „każdy sobie rzepę skrobie”. Wszyscy chcą pobyć blisko ze sobą. Wspólnie wyjść do lasu, zwiedzić średniowieczny zamek, wystawę. Przeżywać razem wszelkie atrakcje. Robić zbiorowe zdjęcia, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z grilla, przespacerować się brzegiem morza. A dzieciaki? Przecież ktoś musi nauczyć je pływać, zapalać ognisko i kilku innych rzeczy, które nas uczono na koloniach. Bo kto ma to zrobić, jak nie ojciec?

Mając na uwadze powyższe zabierzmy się za obmyślanie planu działania „wakacje 2009”.

Nasz sprzęt wędkarski nie powinien stanowić 90% pojemności bagażnika samochodu! Zamiast 10 wędzisk i 20 pudeł z przynętami weźmy lepiej jeden „uniwersalny” kij i dwa pudełka równie „uniwersalnych” przynęt. Przecież wiemy z internetu co będziemy łowić i jak. Jeżeli jedziemy w góry, gdzie mamy w zasięgu rzeczki z pstrągami, to wystarczy nam jeden pstrągowy kijek i zestawik przynęt na niego. Jak jedziemy nad wielkie jezioro, gdzie są szczupaki – weźmy to co konieczne do jego połowu. W bagażniku będzie więcej miejsca – np. na rowerek dla synka. Sam dzieci nie mam, ale wydaje mi się, że to one zasługują na największą uwagę. W końcu to ich dzieciństwo. Myśmy swoje już mieli. No i… połamania!

ULTRALIGHT - ultralekki spinning
21 kwietnia 2020, 12:15

Spinning na ultralekko? Dlaczego nie? Większość spinningistów, którzy nie posmakowali jeszcze tej metody nawet nie zdaje sobie sprawy z tego co tracą. Spinningowanie przy użyciu ultralekkiego sprzętu otwiera bowiem przed wędkarzem całkiem nowy – rybny –świat.

Atakowanie przynętami wielkości powyżej 9 cm kończy się często fiaskiem. Zwłaszcza w nieodpowiednim łowisku i nieodpowiedniej porze. Wszystko to spowodowane jest ubogim rybostanem naszych wód. Typowych drapieżników jak: szczupak, sandacz, czy sum jest coraz mniej. Występuje też tzw. „efekt przebłyszczenia”, który nie odnosi się już tylko do wahadłówek i obrotówek – ryby drapieżne mające już w swoim życiu kontakt z wędkarzem nie reagują na sztuczne przynęty. Stad także ciągłe wymyślanie nowych technik i przynęt. Jednak jest jeszcze jedna odpowiedź na taki stan, która zapewni nam wyśmienitą zabawę.

ULTRALIGHT - ultralekki spinning

Ultralekki spinning też był jakoby odpowiedzią rynku na sytuację nad wodami – nie tylko w Polsce. Finezyjne łowienie jest zawsze skuteczniejsze niż ciężkie „bylejactwo”.

Co się zatem kryje pod hasłem „ultralight”?

Mianowicie sprzęt, nastawienie wędkarza oraz poławiane ryby.

Zacznijmy od sprzętu. Nie wystarczy lekki kijek. Lekki musi być cały zestaw!

Poczynając od kija, którego c.w. powinien graniczyć maksymalnie do 7-8 gramów. Kijów ultralekkich jest dziś na rynku już dość sporo. Ta konkurencja wygenerowała na producentach stosunkowo niskie ceny takiego sprzętu. Przyzwoity kijek do ultralekkiego łowienia możemy już kupić w kwocie do 150 zł. Uzupełniamy go o lekki i niewielki kołowrotek, ważne jednak by nie był on „bazarowej” jakości. Ważne by równo układał linkę i miał precyzyjny hamulczyk. W zestawie z wędziskiem powinien tworzyć spójną – dobrze wyważoną całość. Uzupełnieniem zestawu powinna być – rzecz jasna – linka. Kołowrotki sprzedawane dzisiaj mają w standardzie dwie, lub nawet trzy szpule. Dwie w zupełności wystarczą. Unikniemy dylematu „żyłka, czy plecionka”? Na jednej szpulce nawińmy plecioneczkę, a na drugiej monofil. Co do tej pierwszej, to wskazana jest jak najmniejsza grubość. W sprzedaży są już cieniusieńkie włoski o wytrzymałości 5 Lb. I taka grubość powinna być optymalna jeśli chodzi o pletkę. Żyłka powinna maksymalnie mieć średnicę 0,16mm. Takie parametry linki będą działać synergicznie wraz z całym zestawem. Zapewnią precyzyjne podanie lekkiej i małej przynęty na każdą, pożądaną odległość.

 

Ryby

Tutaj adepta "ultralighta" czeka najmilsza niespodzianka. Na „ultralighta” można łowić nie tylko drapieżniki, ale też paradrapieżniki oraz… białoryb. Do łowionych w ten sposób ryb można zaliczyć przede wszystkim: okonie, brzany, klenie, jazie, wzdręgi, płocie, leszcze, a nawet ukleje! Zdarzają się karpie i karasie.

Przynęty

Same miniaturki!

Dziś na rynku jest wiele małych, lub wręcz „mikro” woblerków! Ich długość niekiedy nie przekracza nawet 1 cm. Maksymalna wielkość do ultralekkiego spina to 4-5 cm. Ale średnie optimum to 3 cm. Można używać typowych, „rybich” woblerków, jak i wobków „owadzich”, raczków, żabek, czy innych stworków. Sklepy są nimi przepełnione i jest w czym wybierać. Takie wobki są często atakowane właśnie przez ryby, których nie spodziewalibyśmy się złowić na spina. Idealnie imitują narybek. Poprowadzone precyzyjnie w miejscach bytowania ryb są atakowane z prawdziwą furią. Jak uderzy medalowy leszcz, to zabawa może być naprawdę świetna (w ub. roku na kiju do 7g zaciąłem leszcza o dł. 71 cm, hol trwał 25 minut). A prawda jest taka, że nawet niewielka ryba odjeżdżając na hamulcu daje emocje porównywalne z holowaniem sporego drapieżcy na ciężkim sprzęcie. Z „rybkopodobnych” najlepsze są dla mnie małe uklejki, małe pstrążki, małe okonki i płotki. Genialne są też małe raczki i owady (te ostatnie zwłaszcza przy letnich połowach kleni i jazi w rzekach). Na klenie są także w sprzedaży woblerki imitujące ich „owocowy przysmak” – wiśnię. Klenie z Raby je uwielbiają!

Wirówki

Przede wszystkim „kiblóweczki” – czyli rozmiar 00, „zerówki” i „jedynki” również mają wzięcie u ryb. Tak małe wirówki nadają się tylko do ultralighta! Na cięższym kiju można w ogóle nie wyczuć ich pracy. Ponadto świetnie imitują nie tylko narybek, ale i niesione z prądem owady.

Gumki

Ripperki i twisterki są już także o długościach 2-3 cm. Można je obciążyć lekką (1-2g) główką i ciskać nimi naprawdę daleko. „Całoroczne” ryby, typu: okoń, kleń i jaź nie pogardzą na pewno. Gumki są produkowane w całej palecie barw. Nie obawiajmy się więc eksperymentów i „dostrajania” przynęty do warunków łowiska i upodobań ryb. Często to właśnie barwa jest czynnikiem determinującym w najważniejszym stopniu brania. Czarny twisterek w przejrzystej wodzie będzie znakomicie imitował pijawkę. Ale nie jest to regułą. Ryby czasem lubią być zaskakiwane szokującymi barwami. Nie obawiajmy się więc w przypadku braku brań zastosować coś zupełnie innego, na przykład fluo.

Cykadki

Kolejna super broń! Mikrocykadki są nawet zabronione w niektórych stanach w USA. Potrafią wręcz „mordować” – ukleje na przykład. Ich wielkość nie przekracza 1 cm, a fala hydroakustyczna jaką generują jest naprawdę duża i wabi ryby z dużej odległości. Ich „lotność” jest chyba największa z wszystkich przynęt. Są to przynęty dalekiego zasięgu. Dzięki nim możemy dostać praktycznie każdą, upatrzoną rybę.

Walka z rybą

Esencja mojej miłości do ultralighta. Hol każdej ryby na delikatnym sprzęcie jest niezwykle emocjonujący. Moim zdaniem to właśnie ta metoda jest idealną do nauki dla początkujących. To tutaj można opanować podstawowe błędy przy zacinaniu i holu, bo ryby łowi się na to zawsze i wszędzie, a złowienie jednego szczupaka na kilka miesięcy podczas nauki na zestawie 10-40g może nas możliwości tej nauki zwyczajnie pozbawić. Praktyka czyni mistrza, więc praktykujmy na rybach mniejszych, których jest więcej! Im więcej zdobędziemy umiejętności praktycznych na mniejszych rybach, tym później podczas holowania ryby życia nasze szanse będą większe. Po prostu nabierzemy pewnych odruchów i nawyków (o ile nauka przebiegnie pod okiem doświadczonego wędkarza, jeśli nie, to wkrótce na www znajdą się wskazówki).

Ultralight jest też receptą na przymusowe przerwy w łowieniu dla wędkarzy bazujących na wodach nizinnych. Początek roku (do maja) nie musi być oczekiwaniem na szczupaki. Można wyskoczyć na klenie, jazie i okonie. Nie wyjdziemy z wprawy przed „świętem pracy”.

Lądowanie ryby

Tutaj trzeba uważać. Co prawda małe rybki można podnieść nad wodę nawet na kiju, ale co jeśli weźmie coś powyżej 2 kg? Wtedy trzeba mieć chwytak, lub podbierak, ewentualnie umiejętności manulane pozwalające na podebranie gołą ręką. Do uwalniania ryb nie ma sensu stosowania typowych „szczypiec” jak przy „szczupakowaniu”. Wystarczy mała penseta, którą żona, dziewczyna, siostra używa do regulowania brwi – tylko nie bierzcie bez pytania, jeśli wam życie miłe. Najlepiej poproście o namiar na sklep z takim sprzętem. Ja kupiłem zestaw pensetek za 6 zł. i specjalnie nie przejąłem się dziwnymi spojrzeniami pań tam sprzedających.

Wiosna na rzece
21 kwietnia 2020, 12:11

Od początku lutego nie mogę się doczekać zainaugurowania sezonu 2010. Wyjazdy pstrągowe nie wchodzą w grę – za daleko, trzeba poświęcić cały dzień. Tyle czasu niestety nie mam. Wisła jest nadal nieczynna. Koledzy po kiju meldują mi już o efektach swoich połowów – całkowite zero. Wszędzie, w porcie, w miejscach gdzie wpadają mniejsze dopływy. Ani okonia, ani kleni i jazi. Co roku, gdy zaczynam Wiślane łowy mam dylemat gdzie się wybrać. Bywa że dopiero którąś z wypraw przynosi efekt w postaci upragnionej ryby na kiju. Dawniej korzystałem z bocznego troka. Wyszukiwałem miejsca o leniwym nurcie i sporej głębokości. Mały paproch, który po naświetleniu latarką świecił w ciemności, skutecznie dawał sobie radę w wodzie o barwie kawy z mlekiem. Ba! Bywał skuteczny nawet w styczniu, gdy nie mogłem usiedzieć w domu i wybierałem się z lekkim kijem na swoje miejscówki. Jeśli tylko trafiałem na żerowanie, to trafiał się kleń albo leszcz – zapięty za pysk. Z czasem coraz bardziej przestawałem lubić trok, aż w końcu zaniechałem tej metody niemal całkowicie, ograniczając ją do sporadycznych dni w lecie, kiedy okoni nie było przy brzegu i trzeba było znaleźć na nie sposób. Wracając do poszukiwań ryb na przedwiośniu – mogą być wszędzie i nigdzie. Na podstawie swoich doświadczeń udało mi się jednak wytypować kilka miejsc gdzie ryba pojawia się najwcześniej i nie trzeba stosować do jej połowu bocznego troka.

Wiosna na rzece

Dawniej, w pierwszej kolejności przeczesywałem starorzecza. Schodzące roztopy często podnosiły poziom rzeki do tego stopnia, że w momencie gdy rozlewała się ona po łąkach i polach, sięgając wałów, wraz z nią do brzegów zbliżały się ryby. Czasem zapuszczały się tak daleko poza naturalne koryto, że nie zdążały wrócić gdy woda opadała i pozostawały w starorzeczu. Pojedyncze osobniki okoni, a nawet szczupaków łowiłem w takich miejscach już w lutym albo marcu. Zanim ktoś mnie weźmie za barbarzyńcę, łowiącego zębacze w okresie ochronnym – zaznaczam : szczupak (jak każda inna ryba będąca w okresie ochronnym) nigdy nie był celem moich wypraw. Złowione szczupaki w starorzeczach najczęściej były wychudzone (brak pokarmu gdy starorzecze było małe) i zawsze wypuszczałem je z powrotem do rzeki. Do kwietnia miały szansę zregenerować siły i odbudować kondycję, co z kolei umożliwiało im odbycie tarła. Drugim moim bankowym miejscem (a od jakiegoś czasu nawet pierwszym) są miejsca gdzie uchodz ą mniejsze rzeczki. Tam z czystym sumieniem mogę polować na ultralekko. Są to bowiem miejsca, gdzie w pierwszej kolejności spodziewać się można kleni. Pierwsze słoneczne dni są dla tych ryb sygnałem, że warto znaleźć miejsce gdzie płynie czystsza woda, a o pokarm łatwiej. Wiele małych rybek migruje właśnie z dużej rzeki do małych ciurków na wiosnę, stając się łatwą zdobyczą dla kleni, jazi i okoni. Wraz z wodą z roztopów podmywane są także brzegi rzek i rzeczółek. Wymywane z nich larwy, robaki i inne żyjątka w różnych fazach swojego rozwoju spływają bezwładnie z nurtem i także często stanowią menu drapieżników i paradrapieżników. Mając na uwadze powyższe staram się zaplanować swe pierwsze wyprawy tak, by za jednym zamachem móc spenetrować i starorzecze, jak i miejsce w którym do rzeki wpada mała rzeczka. Zarówno na jednym, jak i drugim łowisku łowię zestawie typu „ultralight”. W starorzeczu, które najczęściej nie jest głębokim łowiskiem, moją podstawową bronią będą woblerki i wirówki, którym usunąłem korpus. Woblereki małe, nie nurkujące głębiej niż na 0,5 metra. Wiróweczki, w zależności od łowiska mogą mieć różne kształty palaetek i ich kolory. Skuteczne są aglie „jedynki” w kolorze srebrnym, złotym i czarnym. Lubię również łowić longami. Ale nie „sklepowymi”, a stuningowanymi poprzez zdjęcie korpusu i zastąpienie go kawałkiem wentyla, albo owijką z nici. Dają się prowadzić bardzo powoli w płytkim łowisku, nie zahaczając o liście zalegające na dnie. A właśnie powolne prowadzenie odpowiednio wirującej blaszki jest kluczem do sukcesu na starorzeczu. Inaczej jest zaś w rzeczkach. Tutaj prym wiodą woblerki, które nurkują nawet do 1,5 metra. Dobre są klasyczne wzory ze srebrnymi boczkami, imitujące narybek. Doskonałe są też niektóre modele „owadów”, ale nie „smużaki” któe chlapią się po powierzchni i dobrze prowokują w środku lata, a tonące robactwo, które pracuje na 1-1,5m. Moim niekwestionowanym killerem jest imitacja pływaka żółtobrzeżka i chrząszczy wodnych. Dociążenie wobka, który ma 2,5 – 3,5 cm długości i wyważenie go tak by zanurzał się na taką głębokość nie jest łatwe. Sam staram się wykonywać takie woblerki, ale gdy nie uda mi się osiągnąć odpowiedniej ich pracy (wykładają się poprzez zbyt poziome ułożenie steru), to po prostu dociążam kotwiczkę małą tasiemką ołowianą. Takie woblerki staram się posyłać pod prąd i powoli ściągać z nurtem. Podobnie postępuje z małymi twisterkami, które zakładam na stosunkowo ciężkie (3 gramy) główki. Kolor twisterka w żadnym razie nie może być jasny. Najlepsze są czarne, brązowe i fioletowe, mogą być ozdobione dodatkowym brokatem wewnątrz (kolor nieistotny – można poeksperymentować). Staram się rzucać pod wszelkie przeszkody znajduące się w wodzie. Pod krzak, zatopione drzewo, konar itp. Inaczej rzecz sięma, gdy łowię w poprzek nurtu i pod prąd. Tutaj wybieram małe blaszki obrotowe. Najlepiej „zerówki” i „kiblówki”. Wirują bardzo prędko już przy wolniusienkim prowadzeniu pod prąd. Żeby je sprowadzic na większą głębokośc, czekam po rzucie aż zatoną i dopiero rozpoczynam zwijanie. Aby w najmniejszych blaszkach skrzydełko sprawnie wirowało, konieczna jest żyłka o przekroju 0,14 – 0,16mm. Takiej własnie używam, albo plecionki 4 LB. Zastosowanie grubszych linek spowoduje, że najmniejsze blaszki nie będą w stanie wystartować, trudne będzie także zatopienie ich na większą głębokość. W poprzek nurty warto też zaryzykować łowienei małą cykadą. Na rynku są nawet modele o masie 1,5 grama – dla mnie za małe (chyba nawet ich twórcy wytwarzają je z myślą o łowieniu pod lodem), optymalne moim zdaniem są 2,5 – 3,5 gramówki, szybko toną i agresywnie pracują pod wodą.

Jesień z drop shotem
21 kwietnia 2020, 12:05

Spadek temperatury wody w chłodniejszych miesiącach (i zimie) powoduje, że ryby przenoszą się na głębokie partie łowisk. Niskie temperatury powodują spowolnienie ich przemiany materii. Stają się anemiczne i mało ruchliwe. Mistrzowie spinningu wraz ze zbliżaniem się zimy, polecają coraz to większe „odchudzanie” swoich zestawów i przynęt. Drapieżniki, jeśli biorą, to właśnie na małe przynęty, podane głęboko na cieniutkiej lince. Kolejnym warunkiem złowienia jakiegoś jest konieczność bardzo powolnego prowadzenia przynęty. Wielu spinningistów przestawia się na boczny trok. Jako przynęt używają twisterowych paprochów, albo muszek i innych imitacji owadów. Pomysł z „trokiem” rzeczywiście wydaje się niezły. Ale czy nie lepiej jest spróbować drop shota? Linka o wytrzymałości 6-8 LB wystarczy, Jak ktoś łowi okonie trokiem z użyciem plecionki 5LB, to też może być. Proponuję używanie tego samego sprzętu, którym w dołkach łowiliśmy na trok. Do tego niewielki haczy, zawiązany na fluorocarbonie. Ciekawym patentem, jaki w tym roku zaobserowowałem nad wodą, jest użycie zamiast klasycznego – ołowianego ciężarka w kształcie łezki, czy kulki, kilku kulek z mosiądzu. Zamontowane na przyponie – jeden nad drugim – zderzają się i wydają wabiące kliknięcia pod wodą. Pomimo tego, że łowić będziemy czasem na dużej głębokości, to radzę używać jak najmniejszego obciążenia. Wpłynie to na zachowanie przynęty i całego zestawu. Warunek: Ciężar musi umożliwiać ciągły kontakt wędkarza z zestawem i dnem. Na haczyk zakładamy niedużą gumkę. Jeśli polujemy na okonie, to możemy zastosować nawet 1 calowego paprocha. Nadziać na niego może się też coś z białorybu. Jeśli celem naszych łowów jest sandacz albo szczupak, można założyć gumkę długości 2 cali, która imituje larwę albo pijawkę. Można też łowić naprawdę „ciężko” i założyć gumę 2,5 – 3 cale. Tutaj może być jakiś shad, typowy dla metody drop shot.

Drop shot

Metoda ta, bywa skuteczna w momentach, kiedy klasyczne jigowanie zawodzi. Łowienie z powolnym opadem jest techniką skuteczną, zwłaszcza na sandacza. Bywają jednak dni, że ryby preferować będą przynętą podaną dłużej w jednym miejscu i jednej głębokości. Wtedy właśnie dobrze jest sięgnąć po drop shota. Naszą przynętę możemy wzbogacić substancją zapachową. Wierzę, że dzięki niej ryba trzyma gumkę w pysku dłużej, co umożliwia lepsze zacięcie. Sam korzystam ze śledzi w słoiku. Wylewam wodę, w której one pływają i wkładam dzień przed wyjazdem garść gumek, którymi będę łowił. Nasiąkają one zapachem śledzia, który jest bardzo intensywny. Kiedyś kupowałem firmowe atraktory, ale zaniechałem tych praktyk, bo nigdy nie zauważyłem by przynosiły jakieś efekty oprócz okropnego smrodu w pudełku.

Wędkarski wywiad, czyli czy warto stosować...
19 kwietnia 2020, 15:09

Pewnie każdy z was niejednokrotnie lądował na nieznanym sobie łowisku. Nie wiadomo było od jakiej przynęty zacząć, ani w którym miejscu poszukiwać ryb. Informacji mamy mało lub wręcz nie mamy ich wcale. Nie wiemy nawet jakich ryb się spodziewać. Stajemy więc przed dylematem, czy używać swoich ulubionych „killerów” i „metodą prób i błędów”, idąc wzdłuż brzegu spenetrować jak największy obszar łowiska, czy może lepiej łowić stacjonarnie i dokładnie przeczesać obiecująco wyglądające miejscówki wszystkimi wabikami. A może by zapytać miejscowych? Nie powiedzą nam na co i gdzie łowią? A może jednak? Niektórzy wędkarze (w tym i ja ;-) ) spławiają obcych i zawsze mówią, że nic nie bierze i nie brało, ale są też tacy mistrzowie „własnego podwórka”, którzy lubią się pochwalić swoimi zdobyczami. Zdradzą swoje miejscówki, przynęty i jak się ich umiejętnie podpyta, to będziemy mogli w krótkim czasie, wysnuć sporo wskazówek i danych, które umożliwią nam skuteczny połów. Nas – Polaków cechuje próżność, która jest jeszcze większa niż zazdrość. Taka nasza cecha narodowa ;-) Od czego więc zaczynam rozmowę z takimi osobami? Wczujmy się teraz w rolę osoby, która znalazła się z wędką i jednym pudełkiem, w miarę „uniwersalnych” przynęt, na nieznanym łowisku. Idę wzdłuż brzegu. Z daleka widzę „grunciarza”.Facet w kufajce, niemłody, dwie zarzucone gruntówki z dzwoneczkiem, pet w kąciku ust, otwarte piwo obok składanego krzesełka i siatka z rybami w wodzie. Podchodzę i zagaduję (zawsze miło i uprzejmie). „Dzień dobry” (albo na wsi: „Szczęść Boże”) ;-)

socjotechnika wędkarska

Facet odburknął „dobry” i nawet się nie odwrócił. Zaczynam więc gadkę o pogodzie, że ładnie dzisiaj, że świetna pora na ryby itp. Facet przytakuje, zatem nawijam dalej „Jak tam u pana z rybami? Są jakieś wyniki?” Facet odpowiada, że coś tam jest – leszcz i płotka na robaka. Gratuluję mu tonem, który świadczy o tym, że jestem pełen podziwu dla jego umiejętności wędkarskich. To łechce jego ego i sprawia, że zaczynają się przechwałki. „Panie, a tydzień temu to nałopałem w ch.. takich, dwa razy większe niż te co mam w siotce”. Pytam więc o białą rybę z zaciekawieniem, czy są płotki, krąpie, karasie i wzdręgi. Facet opowiada mi co i jak. W tym momencie zaczynam pytać o drapieżniki. Oczywiście skromnie – o okonie. Czy widać że drapieżnik chodzi przy brzegu, czy zdarza się szczupak itp. Facet znów opowiada, o zeszłorocznym szczupaku na żywca i tym podobne historie. Czasem wskaże miejsce gdzie go złowił, albo gdzie wie, że drapieżniki są regularnie łowione. I już wiem co chciałem wiedzieć. :-) Idę na wskazane przez grunciarza miejsce i czeszę wodę przynętami, które według wszelkich znaków na ziemi i niebie mogą być skuteczne. Czasami w pobliżu spotykam jakiegoś spinningistę. Tutaj również zagaduję. Podchodzę, podaję rękę, witam się uprzejmie z tekstem „Chyba tylko my dwaj tutaj spinningujemy? Jak wyniki u pana?” :-)

Facet bardzo często otwiera się od razu jak książka. Znalazł kolegę po kiju - spinningistę i musi się pochwalić wszystkim. Pokazuje zdjęcia ryb zrobione telefonem, opowiada co gdzie i kiedy. Ale ja już nie zadaję tych samych pytań, co grunciarzowi. O przynęty pytam w inny sposób niż wszyscy. Pytam o linkę jakiej używa, o ciężar główek jigowych, o sposób prowadzenia, o głębokość na której ryby biorą. Wiem już, że okonia o tej porze roku najlepiej na boczny trok i fioletowy paproch, w takim i takim miejscu, a szczupaka na srebrną blachę tutaj. Pytam o głębokość łowiska i rodzaj dna. Staram si ę uzyskać informację o zaczepach, żeby nie stracić połowy przynęt w pół godziny i wszystko zaczyna się powoli układać. Ja zamiast bawić się w eksperymenty, będąc jedynie zdany na przypadek i łut szczęścia, mogę zacząć prawdziwe polowanie. Tego typu „podchody” do wędkarzy wielokrotnie pozwalały mi łowić ryby w nowych dla mnie miejscach. Spotykałem różnych ludzi. Po niektórych wiedziałem od razu że kłamią. Odsyłali w miejscówki gdzie siedzi większość wędkarzy i podniecają się, że ktoś złowił klenia, czy bolenia, albo 5 okonków. Najlepsze miejscówki zostawiali dla siebie. Ja też tak robię – bo o rybostan swoich łowisk trzeba dbać! Jestem egoistą – owszem i wcale się tego nie wstydzę! Nowo odkryte miejscówki zdradzam tylko kolegom, którzy wypuszczają ryby i nie rozpowiadają o nich swoim kolegom. W zamian – oni mi „udostępniają” swoje łowiska i zdradzają tajemnice łowienia w nich. Bezmyślne rozpowszechnianie informacji o miejscówkach i sposobach, może spowodować, że na naszym nowo odkrytym dołku pojawi się las gruntówek z trupami i żywcami, a nasze sandacze znikną stamtąd bezpowrotnie w przeciągu kilku dni. Mięsiarzy nie brakuje! Ciekawostką jest fakt, że odkąd założyłem extreme-fishing dostawałem maile od czytelników, którzy chcieli żebym im podał konkretne informacje na temat miejsc w których łowię. Niektórzy byli tak zdesperowani, że proponowali wspólne wypady nad wodę – oczywiście na miejsca wskazane przeze mnie (najlepiej „tam gdzie pan złowił tego sandacza, którego zdjęcie jest w artykule...”). Ostatnimi czasy zacząłem odsyłać tego typu osoby do ludzi, którzy zajmują się przewodnictwem wędkarskim (tymi samymi, którzy na swoich stronach www mają zdjęcia z metrowymi szczupakami – złowionymi w Szwecji, albo wręcz kupionymi od rybaków na potrzeby fotki z jerkiem w pysku ;-) ).

A teraz pointa tego mini artykułu – jeśli znajdziesz rybną miejscówkę i chcesz mieć dobrą zabawę z rybami, to nikomu o niej nie mów! Wieści szybko się rozchodzą! Wprost proporcjonalnie, a może i jeszcze szybciej spada ilość drapieżników w naszych wodach. Nie zapomnijcie wpajać do głów swoich kolegów zasady C&R. To że nasz kumpel jest fajnym towarzyszem na łowisku i sympatycznym chłopem, z którym można konie kraść, nie znaczy, że trzeba mu opowiadać o rybnych łowiskach, wiedząc że każdej złowionej rybie da w łeb i schowa ją do siatki. W końcu mu wolno – regulamin na to pozwala w ramach limitu. Czyż ktoś taki nie jest „wędkarzem etycznym”? A jak opisałem powyżej – do zwierzania się z tajemnic łowiska można nakłonić każdego – nawet starego grunciarza w kufajce, który ma cały świat głęboko gdzieś i łowi ryby tylko po to, żeby mieć czym gorzale zagryzać.