Archiwum kwiecień 2020, strona 16


Rapala – historia legendy
17 kwietnia 2020, 11:40

Zachęcony filmem „Jak łowić na coblery rapala”, który ukazał się jakieś dwa lata temu na DVD postanowiłem napisać coś niecoś na temat tego, jak łowić nimi w naszych rodzimych warunkach. Dlaczego właśnie o rapali? Myślę, że dlatego, że jest to woblerowy klasyk. Bez wątpienia jedne z najlepszych seryjnie robionych przynęt na świecie. Któż ich nie zna? Jest o nich pełno w sieci, prasie wędkarskiej, a nawet literaturze. Rapala produkuje mnóstwo modeli w ogromnej ilości barw. Naprawdę, jest to jedna z niewielu firm, u której spinningista może w każdej chwili znaleźć to czego szuka. A po urwaniu swojej przynęty nie musi się obawiać, że stracił killera. W przeciwieństwie do rękodzieł, udane produkty seryjne są lepsze. Bo każdego można zastąpić nowym – identycznym.

rapala, woblery rapala

Nazwa Rapala wzięła się od nazwiska Lauriego Rapali – Finlandczyka, urodzonego w 1905 r.

Lauri pracował w gospodarstwie i lubił łowić ryby. Był bardzo pomysłowym człowiekiem. Kiedy inni łowili drapieżniki na żywca i blachy, on wpadł na pomysł wykonania woblera. Łowił na swą przynętę, mając zdecydowanie lepsze wyniki od reszty wędkarzy. Z czasem udoskonalał ją coraz bardziej, co przekładało się na coraz lepsze wyniki połowów. W roku 1936 dopracował się woblera, którego praca stała się wzorem dla woblerów wytwarzanych do dziś. Można przyjąć, że właśnie wtedy rozpoczęła się legenda tej marki. Dopiero po drugiej wojnie światowej, Lauri stwierdził, że warto założyć swój biznes i żyć z produkcji oraz sprzedaży swoich przynęt. Lauri początkowo produkował przynęty sam. Z czasem zaczęli mu pomagać członkowie rodziny. Chętnych na jego wabie nie brakowało, dlatego zaczął coraz bardziej rozwijać i udoskonalać techniki produkcji. Jak głosi legenda, pan Rapala był do tego stopnia perfekcjonistą, że wszystkie wyprodukowane wobki sprawdzał początkowo osobiście. Te które nie zadowalały go swą pracą w wodzie – ustawiał własnoręcznie, dopóki nie stwierdził, że działają poprawnie. Prawdziwy sukces firma odniosła w latach 1955 – 1965. To właśnie wtedy przynęty rozpoczęły ekspansję poza granicę Finlandii. Pierwsze partie woblerów poszły do Norwegii i Szwecji, gdzie zdobyły spore uznanie. Kolejnym państwem było USA. Od roku 1959 zaczęła się w Ameryce północnej ich dystrybucja na całego. Ron Weber i Ray Ostrom założyli firmę Normark – oficjalnego dystrybutora Rapali. Trzy lata później, w magazynie „Life” opublikowano długi artykuł o firmie Rapala. Czasopismo poczytne, a na dodatek wydarzenie to splotło się ze śmiercią Marylin Monroe – co zwiększyło liczbę jego czytelników. Konsekwencją tego niecodziennego zbiegu okoliczności, był maksymalny skok w inny wymiar, z marketingowego punktu widzenia. Zapotrzebowanie na ich wyroby stało się przytłaczające. Oczywistym stał się fakt, że produkcję trzeba drastycznie zwiększyć. Rapala jako producent rosła w siłę. Na rynku po jakimś czasie szybko zaczęły pojawiać się podróbki. Od tamtej pory zaczęła się nieustająca walka rapali z oszustami kopiującymi ich wyroby. Walka ta nie polegała tylko na ściganiu prawnym podrabiających ich produkty, ale na zwiększaniu jakości oryginalnych wyrobów, w taki sposób, by kopie nie były w stanie im dorównać. Po wzmożonej ekspansji na rynki w USA i Kanadzie, Rapala podpisała swe pierwsze kontrakty z francuskimi firmami Ragot i VMC. W latach 60-tych pojawiło się na rynku wiele nowych modeli Rapali. W roku 1967 firma wypuściła do sprzedaży także noże. W połowie lat 70-tych Normark stworzył kolejne siedziby dystrybucji w USA, Kanadzie i Szwecji. W tym samym czasie Rapala podpisała porozumienie dotyczące dystrybucji ich produktów w Danii i Francji. W roku 1973 powstała też nowa fabryka w Vääksy. Z kolei rok później (1974) zmarł twórca firmy – Lauri Rapala. Po tej tragedii firma przybrała nazwę na „Rapala Oy”. Dyrektorem głównym całego przedsiębiorstwa został najstarszy z synów Lauriego – Risto. Technologia produkcji były stale unowocześniane, a popyt na towar stale się zwiększał. W roku 1975 został wyprodukowany 25 milionowy egzemplarz przynęty jaka powstałą od założenia firmy. W roku 1988 fabrykę opuścił jubileuszowy, 100 milionowy wobler. Na dodatek oferta stale rosła. Projektanci przynęt wciąż opracowywali kolejne wzory, które później były testowane przez wędkarzy, a następnie, po przejściu testów odrzucane lub wdrażane do produkcji. W ten sposób Rapala weszła we współpracę z Blue foxem. W Irlandii powstała kolejna fabryka. W roku 1989 szefem Rapali został Jarmo Rapala – wnuk Lauriego, a syn Esko Rapala (młodszy brat Risto), a posadę jego zastępcy objął Jorma Kasslin. W konsekwencji nastąpiła pewna restrukturyzacja firmy. Sprzedano oddział zajmujący się transportem, a nabyto firmę Normark, odpowiedzialną do tej pory za dystrybucję w: USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Danii, Norwegii, Holandii i Finlandii. Wykupiono też francuski Ragot. W roku 1991 podjęto decyzję o współpracy z Shimano w ramach dystrybucji produktów. Zmiany te zapoczątkowały udział Rapali w Helsińskiej Giełdzie papierów wartościowych, gdzie pojawili się w 1998 r. Pod koniec lat 90-tych Rapala wykupiła też producenta przynęt Storm” z USA i norweskie przedsiębiorstwo dystrybucyjne „Elbe”. Rozpoczęto też ekspansję na rynek japoński. Z kolei na terenie Europy otwarto nową fabrykę, mieszczącą się w Estonii. W roku 2000 Rapala przejęła VMC i zakupiła kolejną fabrykę, tym razem w Chinach. Wszelkie te inwestycje i zmiany, przyczyniły się do tego, że Rapala jako firma, stała się rozpoznawalna wśród wędkarzy na całym niemal świecie. Dystrybucję poszerzono także o kraje Europy wschodniej, państwa byłego Związku Radzieckiego, Szwajcarię i Brazylię. Jednocześnie, oferta Rapali poszerzona została o inne produkty. Nie wyrabiano już tylko woblerów i noży. W ofercie pojawiły się wszelkiego rodzaju akcesoria wędkarskie. Na rynku pojawiła się także gra komputerowa. Po roku 2005 Rapala opanowała niemal cały świat. W sumie to nie wiem, czy na świecie jest jeszcze jakiś spinningista, któremu nazwa „rapala” nic nie mówi? Obecnie Rapala ma swoje placówki w: Australi, Malezji, Chinach, Tajlandi, Szwajcarii, USA, Finlandi, Francji, Korei, Estonii i Rosji.

To tyle z historii, a teraz panowie woblery do pudełek i nad wodę!

Niecodzienne przynęty wirujące
17 kwietnia 2020, 11:39

Błystkę obrotową zna każdy spinningista. Młody i stary. Często na rynku pojawiają się jednak przynęty, będace "mutacjami" obrotówki. Niekoniecznie maja skrzydełka, ale zawsze coś w nich wiruje dając pod woda silną falę hydroakustyczną. Sposób na przebłyszczenie? Czy może kolejny wymysł handlowców, który ma łowić wędkarzy, a nie ryby? Większość tego typu przynęt pochodzi zza oceanu, gdzie z kolei nasza - standardowa obrotówka jest rzadko używana. Amerykanie wolą spinnerbaity, devony, błystki Frittza i tym podobne wynalazki. Być może ich ryby też je wolą? A może to po prostu kwestia ich filozofii w spinningu. zauważcie, że to nie jedyna rzecz, którą robią inaczej od nas - multiplikatory (na prawą rękę na dodatek), jerki, wormy itp. itd.

Przedstawiam zatem przynęty, które możemy nazwać "kuzynami wirówek".

błystki obrotowe, spinnerbaity

Spinnerbaity

Wynalazek kolegów wędkarzy zza oceanu. Stosowane głównie do połowu ich odmian szczupaków i sandaczy, czyli odpowiednio: muskiech i valleyów. Charakteryzują się banalnie prostą budową. Przynęta jest jakby "dwusegmentowa". Na jednym stelażu są dwa ramiona, dolne i górne. Na górnym znajduje się paletka obrotowa (lub dwie, a w naprawdę wielkich spinnerbaitach czasem trzy), na dolnym ramieniu znajduje się przynęta gumowa, albo coś a'la kogut. Często są to zwykłe twistery i rippery, czasami gumowe ośmiorniczki. W naszych wodach sprawdzają się w miejscach gdzie występuje spora presja wędkarska i rybom już "opatrzyły sie" klasyczne wabiki. Spinnerbaitem można jigować w toni, skrzydełko będzie wirować zawsze - także podczas opadu. Mniejsze modele można stosować przy połowie okoni w każdym rodzaju wody. Większe bywają chętnie atakowane przez szczupaki i sandacze. Przynęty o rozmiarze XXL są świetnym pomysłem w trollingu. Można je sprowadzić na naprawdę spore głębokości, wytwarzają falę hydroakustyczną jak cała ławica rybek, co często prowokuje wielkie drapieżniki. Spinnerbaity można prowadzić ściągając je jednostajnie, można też nimi jigować.

Tutaj filmiki demonstrujące ten wabik:

https://www.youtube.com/watch?v=UgcqtCVD_0o&feature=related

https://www.youtube.com/watch?v=rgIiIRjpYRc

https://www.youtube.com/watch?v=lCUtoX7_Nsw

 

Devon

Kolejna wariacja przynęty "turbinkowej" z wirówką. Devon ma na stelażu zamontowane podwójne skrzydełko-wirnik. Jest doskonały do połowu łososiowatych, a przy tym nieznany rybom. Daje się daleko posłać i jego praca jest dobrze wyczuwalna na kiju.

Błystka Frittza

Przynęta - jig uzbrojony z dołu kotwiczką. Z tyłu zaś, na krętliku znajduje się paletka - jak z wirówki. Wiruje ona w czasie prowadzenia przynęty w toni, a sama przynęta służy głównie do jigowania, także na sporych głębokościach - co spowodowane jest bardzo ciężkim korpusikiem. W naszych warunkach świetnie się sprawdza do śródjeziornego łowienia okoni. Dzięki niewielkiej objętości i sporej masie można ją posyłać na znaczne odległości.

Spin-n-glow

Spin-n-glow to również wynalazek prawdopodobnie z Ameryki. Mówiac najprościej spin-n-glow jest to przynęta turbinowa. Turbinka z dwoma bocznymi skrzydełkami wiruje wokół drutu montażowego, na którym znajdują się także koraliki "łożyskujace". Turbinka bywa wykonywana z lekkich materiałów (pianka itp.), bądź z metalu lub nawet ołowiu.

Wirówko-wobler

Czyli wirówka, która zamiast klasycznego korpusu posiada za skrzydełkiem woblerek - oczywiście bez steru. albo inaczej - wobler, bez steru idący w linii prostej (nie mający pracy własnej) poprzedzony skrzydełkiem wirówki.

Przynęty na sandacza za "stówę"...
17 kwietnia 2020, 11:37

Tutaj będzie można rozwinąć nieco swój ogólny arsenał wabików. Przy założeniu, że już wydaliśmy jedną „stówę” na przynęty szczupakowe, to wiele z nich będzie przydatna na sandacza. Głównie chodzi o gumy i wahadłówki. Przydać się może wobler. Mimo wszystko żeby być rzetelnym, to podam dwa warianty przynęt sandaczowych. Dla wędkarzy kompletujących pudełko „od zera”, jak i dla takich, którzy zdążyli się już zaopatrzyć w przynęty „pod kątem” szczupaka.

Przynęty na sandacza

 

Wariant I – dla tych, którzy się już obkupili w gumy i wahadła, podam te propozycję wabików, które warto mieć w swoim arsenale, a które nie są drogie.

Twistery – długość 7 cm. – klasyki, należy pamiętać, że na wodach o dużej presji wędkarskiej lepiej z nich zrezygnować, na korzyść innych wabików. Z twisterów proponuję po jednej sztuce dla każdego z kolorów:

- fluo seledynowe;

- fluo pomarańczowe;

- biały;

- perłowy;

- fioletowy;

- brązowy;

- czarny;

- szary.

Razem 8 gumek po 80 gr/szt to daje razem 6,4 zł

Do tego dochodzą główki o gramaturach:

2 szt – 8 gr

2 szt – 10 gr

2 szt – 12 gr

2 szt – 16 gr

Koszt główki to 1,5 zł, zatem mamy 12 zł + 6,4 = 18,4 zł

 

Jako, że sandacze z niewiadomych przyczyn czasem wolą skaczącego po dnie koguta, od ładniej wyglądającej główki, to proponuję zakupienie 3 kogutków o gramaturach: 15, 20 i 25 gr. Koszt to 4 zł/szt, a więc razem mamy 12 zł

W tej chwili wydaliśmy już z naszego budżetu 30,4 zł

Idziemy dalej. Woblery, proponuję 4 sztuki. Nie jakieś salmo, Ania handmade’y, tylko coś tańszego. Z seryjnej produkcji mogą to być jaxony robinsony, albo lovec rapy. Smukłe, o srebrzystych bokach. Długości jakie proponuję to: 6, 8, 10 cm. Srebrne z czarnym albo błękitnym grzbietem. Do tego jeden wariat fluo o długości pomiędzy 7 a 9 cm. Koszt jednego wobka to 12 zł. Zatem łączny ich koszt to 48 zł.

Podsumowując – wydaliśmy już 70,4 zł.

Pozostało „zaszaleć” i kupić kilka gumek nietuzinkowych. Proponuję 3 wormy, dwie jaszczurki i dwie żaby, oraz jakiegoś tubowca. Razem 8 przynęt po 2 zł/szt. Co daje 16 zł.

Pozostało 13,6 zł – na główki do naszych fantazyjnych gumek.

 

Wariant II – dla tych, którzy nie zaopatrywali się w przynęty szczupakowi, bo np. u nich nie ma szczupaków, albo mają już wypracowane własne „łowne killery”.

 

Twistery – długość 7 cm. – klasyki, należy pamiętać, że na wodach o dużej presji wędkarskiej lepiej z nich zrezygnować, na korzyść innych wabików. Z twisterów proponuję po jednej sztuce dla każdego z kolorów:

- fluo seledynowe;

- fluo pomarańczowe;

- biały;

- perłowy;

- fioletowy;

- brązowy;

- czarny;

- szary.

Razem 8 gumek po 80 gr/szt to daje razem 6,4 zł

Do tego dochodzą główki o gramaturach:

2 szt – 8 gr

2 szt – 10 gr

2 szt – 12 gr

2 szt – 16 gr

Koszt główki to 1,5 zł, zatem mamy 12 zł + 6,4 = 18,4 zł

 

Do tego kopyta, op 1 sztuce z każdego rodzaju barwy:

- biały/perłowy z czarnym grzbietem;

- biały/perłowy z błękitnym grzbietem;

- fluo

- złocisty

Każde kopyto w dwóch wersjach wielkościowych: 6 i 8 cm. Razem 8 kopyt po 1,5 zł/szt + główki w takich samych gramaturach jak przy twisterach. Wychodzi łącznie 24 zł.

Razem wydaliśmy: 42,4 zł

 

Pora na wahadła. Dwa srebrne gnomy o rozmiarach 1 i 2 w barwie srebrnej – 4zł/szt = 8 zł

 

Trzy kogutki o gramaturach: 15, 20 i 25 gr. Koszt to 4 zł/szt, a więc razem mamy 12 zł (jak w wariancie I).

 

Uzbierało się 62,4 zł

 

Cykada (przeznaczona tylko na doskonale znane miejsca, bo łatwo ją urwać, zwłaszcza jak ktoś dopiero stawia pierwsze kroki z nią). Proponuję klasyczną, srebrną cykadę o wadze 10-12 gr. Koszt 12 zł/szt (wiem, ze to chore, ale takie są ceny cykad).

 

Dwa wobki 7-8 cm, fluo i srebrny klasyk, niezbyt głęboko nurkujące (na 1-1,5 m). Koszt 12 zł/szt, czyli razem 24 zł.

 

I tym sposobem wydaliśmy 98,4 zł.

Poppery
17 kwietnia 2020, 11:36

Popper, czyli chlapacz, wobler powierzchniowy. Przynęty te mają bardzo prostą budowę. Przednia część jest ścięta pod dość ostrym kątem i znajduje się w niej okrągłe zagłębienie, w którym jest oczko do mocowania zestawu. Poppery pracują tylko na powierzchni i są przeznaczone tylko do łowienia powierzchniowego. W Polsce nie cieszą się wielką popularnością, bowiem brania na nie zdarzają się raczej rzadko - tylko w ściśle określonych warunkach. Na filmach wędkarskich, czy na youtube przynęta sprawia naprawdę ogromne wrażenie. Prowadzimy wabik po powierzchni wody cały czas go widząc. Atak na przynętę odbywa się na naszych oczach. Wygląda to niesamowicie. Często drapieżnik atakując od dołu wyskakuje w powietrze robiąc "świecę" i pokazując nam swoje cielsko w pełnej krasie. Problem jest tylko w tym, że na poppery łowi sięzdecydowanie mało ryb. Nie ufajmy filmom. "Życie to nie film" ;-) Wrzucanie poppera wszędzie do wody może się skończyć tylko wędkarskim fiaskiem. Ja sam stosowałem i stosuję te przynęty niezmiernie rzadko. Dawno temu, gdy byłem na etapie odkrywania tegoż wabika łowiłem na niego bardzo często - oczywiście jak na młokosa przystało, bez pomyślunku i logiki. Wrzucałem go w nurt i ściągałem różnym tempem. Wrzucałem pod zarośla, ciskałem tam gdzie oczkowały ryby, wreszczcie podawałem przynętę tam, gdzie spławiał się drapieżnik... Efektów zero. W końcu po długim czasie doczekałem się pierwszej ryby na poppera. Był to okoń. Wziął na płyciźnie gdzie głębokość nie przekraczała 10-15 cm. Przez godzinę czasu złowiłem tam około 20 pasiaków w ten sposób. Nie wiem dlaczego atakowały tylko wtedy w tak podaną przynętę. Żerowały pod powierzchnią i widać było ich spławy i cmokanie dłuższą chwilę, prawdopodobnie goniły drobnicę. Ataki na poppera były rzeczywiście niesamowite. Chlapanie, wyskoki, gdy okoń się zbliżał przecinając powierzchnię wody nastroszoną płetwą grzbietową wyglądało to jak parodia filmu "Szczęki" w miniaturowym wydaniu. ;-)

Tymczasem przynęty płytko pracujące, podpowierzchniowe wręcz - okoniom się nie podobało zupełnie. Do tej pory łowiąc w tym miejscu stosuję tą przynętę, letnimi wieczorami bywa tam naprawdę skuteczna. Drugim przypadkiem, kiedy mój popper święcił triumfy na łowisku było, gdy próbowałem dopaść szczupaka ze starorzecza. Złowiłem cztery sztuki w ciągu godziny. O tym, że nie był to ten sam - jeden osobnik świadczyły różne wymiary wszystkich ryb (wypuszczałem każdego zaraz po złowieniu). W tym przypadku zarzucałem przynętę pod liście grążeli, czekałem aż znikną oczka po wpadnięciu wabika do wody. Następnie podciągałem powolnymi ruchami. Po 40-60cm każde szarpnięcie i znów czekanie aż kółka znikną. Podręcznikowa technika zgapiona z filmów ;-) Szczupaki brały w przynęte nieruchomą, kilka sekund po jej zatrzymaniu.

Kolejne popperowe odkrycie to bolenie. Pokazał mi to wędkarz łowiący młynkiem o przełożeniu aż 1:8. W miejscówce gdzie lowił złapałem bolenia raz tylko w życiu i uznałem, że są zbyt tresowane żeby sobie nimi tam głowę zawracać. Polowałem wówczas na klenie i okonie, kiedy facet łowiący kilkadziesiąt metrów ode mnie zaczął mnie wołać o pomoc z wygiętym w pałąk kijem. Wytargał bolka na 82 cm swoją techniką. Zmierzyliśmy rybę, zrobiłem mu zdjęcie i wypuściliśmy go. Wtedy spytałem go czy założenie popera to był eksperyment? Odpowiedzial twierdząco, że owszem - eksperyment, ale sprzed kilku lat. Że teraz w ten sposób łowi tutaj bolenie, bo inaczej się nie da. Jego sposób także mnie później przyniósł kilka srebrnych torped.

Poppery, przynęty powierzchniowe

Jak prowadzić poppera

Z popperem - podobnie jak z większością przynęt spinningowych należy odpowiednio postępować. Sposób podania i prezentacji wabika jest kluczem do sukcesu. W zależności od ryby, którą chcemy złowić i wody w której łowimy można poppera poprowadzić na różne sposoby.

Sposób 1

Stosowany podczas połowów boleni w nurcie. Czyli rzut lekko pod prąd i jazda na maxa młynkiem. Prowadzony tak popper, który jest dobrze wyważony robi mnóstwo zamieszania na powierzchni. Bąbelkuje, miesza, odjeżdża na boki, jak mała motorówka mająca problemy ze sterownością. Pozostawia na wodzie smugę - ślad po rozbryzgach, które generuje. Zaznaczam, że nie wszystkie bolenie i nie wszędzie dają się nabrać na ten trik. W miejscach gdzie tak łowiłem najlepiej się sprawdzał 5,5 cm popek nieznanego producenta z grzechotką. Brzuszek biały, boki srebrne i grzbiecik oliwkowy. "Czoło" w barwie czerwonej.

Sposób 2

Szczupaki i okonie w wodach stojących. Czyli powolne podciągnięcia i kilkunastosekundowe zatrzymanie w miejscu. Wczesnym rankiem, wieczorem i w nocy to bardzo dobra technika na letnie drapieżniki. Lubią wychodzić za drobnicą na płyciznę i nie pogardzą zdechlakiem, który na powierzchni wody wykonuje rzadkie i nieskoordynowane ruchy. Imituje w ten sposób ciężko ranną rybkę z uszkodzonym pęcherzem pławnym, która dogorywa na powierzchni. Tutaj dobry może być popper o długości 7-12 cm. Swojego przerobiłem na wersję "bloody" - malując markerem kilka smużek krwi w okolicach głowy. W nocy to co prawda nie ma wielkiego znaczenia, ale gdy robi się widno...

Sposób 3

Jednostajne, niezbyt szybkie zwijanie z podciągnięciami szczytówką w jedną i druga stronę na przemian. Tutaj wolę poppera żabopodobnego. Właśnie żabę ma imitować, taką pokraczną, płynąca nieco chaotycznie. Chorą, poturbowaną. Takim kąskiem nie pogardzi ani rzeczny szczupak, ani kleń, a złapać można nawet pstrąga (mnie ta sztuka się jeszcze nie udała, ale byłem świadkiem takiej sytuacji i będę na pewno próbował). Technika ta jest dobra na pstrągi zwłaszcza na początku sezonu pstrągowego, gdzie imitacje żabek święcą największe tryumfy. W rzekach nizinnych i wodach stojących sprawdza się przez cały sezon. Warunek - poper w barwach żabki, czyli zielony albo brązowy w kropki, w mętnej wodzie fluo.

Czy warto inwestować w poppery? Moim zdaniem kilka sztuk warto mieć na wybrane okazje. Przynęta jest raczej "długowieczna" - cięzko ją urwać na dnie, z racji tego, że pływa po powierzchni. Stratę można odnotować jedynie na drzewach i krzakach po niesfornym rzucie. No i jeśli nie założymy przyponu, a trafi się szczupak... Zatem jedna inwestycja w kilka egzemplarzy nikomu nie zaszkodzi. W przypadku złowienia nań ryby nie bdziemy żałować. Ataki ryby na powierzchni są niesamowite! Zwłaszcza dużych okazów. To jak łowienie na suchą muchę dla muszkarza. Rozbryzi wody, chlapanie, hałas - jednym słowem HARDCORE! ;-)

 

Zobaczcie sami:

https://www.youtube.com/watch?v=NOFtt0243XQ - skitter pop rapali

https://www.youtube.com/watch?v=9UxcRziF6ns - bass wyciągany z zielska

https://www.youtube.com/watch?v=hTAOo84VJp0

 

Początek mojej przygody z castingiem
17 kwietnia 2020, 11:35

Chciałem podzielić się z wami swoimi doświadczeniami z multiplikatorem. Wędkarstwo spinningowe uprawiałem już od jakiegoś czasu (kilka sezonów). Łowiłem ryby rozmaitych gatunków. Od okonia poczynając, na sumach kończąc. Po tych kilku latach spinningowania dorobiłem się już całkiem ładnego arsenału sprzętu do połowu wszystkich gatunków. O multiplikatorach słyszałem od dawna, ale jakoś wcześniej nie byłem do nich przekonany. Coś mnie jednak ciągnęło żeby kupić sobie taki kołowrotek. Słyszałem, że linka się plącze, że spinningiści mają problem z nauką rzucania, spowodowaną spinningowymi nawykami w technice rzutu itp. itd. Ja oczywiście myślałem, że sprawa będzie prosta. Przykręcę do rękojeści którejś z wędek, odwrócę ją przelotkami do góry i spróbuję nauczyć się rzucać. Z błędu wyprowadził mnie znajomy, właściciel sklepu wędkarskiego. Wytłumaczył wszelkie różnice pomiędzy wędką castingową a spinningiem. Po czym stanowczo zaczął odradzać zakup tego typu sprzętu. Opowiadał jak to on i jego koledzy próbowali i nic z tego nie wychodziło. Ja jednak pozostałem nie ugięty. Z drugiej jednak strony, miałem pewne obawy. Koniec, końcem, postanowiłem zakupić zestaw castingowy za najmniejsze pieniądze z możliwych. Odpaliłem allegro i rozpocząłem poszukiwania sprzętu. Wybór padł na kołowrotek Jaxon casting express i kijek dragon mystery XT o długości 1,95m. Na samym początku, nawinąłem nań żyłkę, która pałętała mi się na jakichś starych szpulach. Miałem jej dość sporo i nie była mi do niczego potrzebna. Zatem żywot mogła zakończyć na multiku. Poczytałem co nieco w sieci na temat techniki rzucania i pojechałem nad wodę z kilkoma starymi, ciężkimi wahadłami. Wszystko robiłem zgodnie z instrukcjami, które wyczytałem. Z początku krótsze rzuty, na mocno dokręconym docisku i hamulcu rzutowym. Zwracałem też baczną uwagę, by przyblokować szpulkę, zanim blacha wpadnie do wody. Nie było tak źle. Po około pół godzinnym treningu, rzucałem już jako tako. Odkręciłem hamulec bardziej i ustawiłem dokładniej docisk. Przynęty latały coraz dalej, a osławionych brud nie było widać. Pod koniec odkręciłem docisk i hamulec na full i stało się. Broda jak wata cukrowa z dobrego odpustu! Nie dało się jej rozsupłać i musiałem odcinać poszczególne zwoje nożem, tracąc około 30 m żyłki. Nie żeby było mi żal. Po prostu, jak mówi stare przysłowie „jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.” Wyciągnąłem natomiast z tego zdarzenia wnioski (nie starać się rzucać za daleko, zanim nie opanuję rzutów do perfekcji). Na następną wyprawę nawinąłem już plecionkę (niestety słabej jakości) oraz zabrałem większy zestaw przynęt. Teraz już nie miało być samego treningu rzutowego, ale także łowienie. Z pletką rzucało się cudownie. Odwijała się ze szpuli znacznie lepiej niż żyłka. W końcu, dzięki jej nikłej rozciągliwości poczułem esencję czułości zestawu castingowego. Problemem było jedynie to, że plecionka nasiąkała wodą i chlapała niemiłosiernie. Cóż – tak to jest, gdy się oszczędza na plecionce. „Głupi płaci dwa razy” – jak to mówią. Po kilkudziesięciu minutach łowienia miałem cały mokry uchwyt i rękę. Kołowrotek zaczął szumieć, gdyż woda z Wisły do czystych nie należy i brud dostał się na łożyska prawdopodobnie. Po powrocie do domu odpaliłem internet i znalazłem informację o konserwacji multiplikatora. Umyć pod ciepłą, bierzącą wodą i wysuszyć. Następnie podać oliwkę na łożyska. Tak też uczyniłem. O dziwo młynek na następnej wyprawie spisywał się już dobrze. Plecionkę oczywiście musiałem kupić nową. Ale nie był to finansowy problem, bo wiedziałem już, że na casting łowić chcę. Pozbyłem się więc części moich wędek i kołowrotków, więc pieniądze w budżecie na casting się znalazły. Przy najbliższej okazji wymieniłem też multik na dużo lepszy. Teraz rzucało się jeszcze lepiej. Kultura pracy o niebo lepsza. Pojawiły się pierwsze ryby złowione na ten sprzęt. Okazów co prawda nie było. Kilka sandaczy, jeden szczupak i przyzwoity boleń. Zakupiłem też znaczne ilości przynęt. Popadłem w małą paranoję. Jerki, swimbaity i inne cuda z ameryki, którymi nie bardzo da się łowić spinningiem. Nie wszystkie były łowne. Musiałem zrobić selekcję. Niektóre modele, zwłaszcza w łowiskach szczupakowych okazały się prawdziwymi killerami. Ryby ich nie znały i waliły bez zastanowienia, co nie miało miejsca podczas korzystania z klasycznych coblerów, gum i blaszek. Zakupiłem także zestaw dziwacznych, wielkich gumek, które imitowały – nie wiadomo co. Sandaczom się niekiedy podobało, a mnie – nie wiedzieć czemu – łowiło się tymi dziwolągami całkiem przyjemnie. Holowanie ryby na multiku to bajka nie do opisania. Z początku brakowało mi „terkotki” w hamulcu walki. Nie bardzo wiedziałem z jaką szybkością ryba mi odjeżdża. Ale problem rozwiązał się sam. Po prostu w czasie holu szarżującej ryby wszystko czułem pod kciukiem, którym dotykałem szpulę. Po prostu informację o odjazdach odbierałem teraz za pomocą nie słuchu, a innego zmysłu – dotyku. Jest to fantastyczne doświadczenie. Przejście ze spinningu na casting, to moim zdaniem przeskok w inny wymiar. Wbrew temu co piszą „autorytety” z prasy wędkarskiej, łowienie multikiem nie jest wcale trudne. A w przypadku połowów na większe przynęty jest wręcz łatwiejsze niż spinningowanie. Odczucia walki z rybą i kontaktu z przynętą to jak „niebo i ziemia” w porównaniu do klasycznego spinningu ze stałoszpulowcem. Każdemu spinningiście – tradycjonaliście gorąco polecam.