14 kwietnia 2020, 15:40
Początek sezonu sumowego
W końcu się doczekałem. Nadszedł czas zarwanych nocek, w poszukiwaniu wąsatego monstrum z głębi. Miejscówki przed rokiem namierzone powinny nadal być aktualne. Dno „wysądowałem” na początku czerwca jak goniłem sandacze. Niewiele się zmieniło od tamtego sezonu. Wszystkie niuanse podłoża, takie jak: głębokość, twardość, niespodzianki, typu zaczepy notuję skrzętnie w pamięci. Wiem w które miejsce podać przynętę i jak ją poprowadzić, by uniknąć zawad, ale by w miarę możliwości penetrowały przestrzeń, w której mogę spodziewać się brania. Wiadomo, że w lipcowe i sierpniowe noce praktycznie w każdym miejscu i czasie można się spodziewać wielkiej przygody z wąsaczem w roli głównej. Niespodziewane brania z diabelnie szybkim odjazdem zdarzają się każdemu: spinningiście uzbrojonemu w toporny i mocny sprzęt, spławikowcowi z odległościówką i żyłką 0,14mm i grunciarzom z żyłkami grubości „baranich jelit”. Ustrzec się od tego nie można w dużej rzece. Już wiele razy zmieniałem sprzęt na coraz mocniejszy i już niejeden raz okazało się, że i tym razem był za słaby. Odjazd dużego suma nie ma końca. Wyjątkiem są sytuacje, gdy zatniemy wąsacza w jego „domu”. Czyli w dołku w którym mieszka. Jak głoszą badania naukowców, sum w rzece potrafi w nocy żerować na obszarze o długości 15 km. Bywa także, że podnosi się z dna w pobliżu swojej kryjówki i tam wyżera wszystko co się nawinie, bo i po co się męczyć i patrolować odległe miejsca? Szansa na wyjęcie okazu jest właśnie największa w okolicach jego kryjówki. Sum zacięty w dołku, w którym „mieszka” często nie ucieka panicznie w dół rzeki, ani pod prąd, lecz rozrabia w obrębie dołka. To właśnie szansa na wymęczenie go. Zapas nawet 100 metrów linki (oczywiście o odpowiedniej mocy) może w takiej sytuacji wystarczyć. Mówiąc o lince nie sposób wspomnieć o kiju i kołowrotku. Młynek – chociażby monstrualnej wielkości nic nie pomoże, jeśli będzie miał słabą przekładnię i lipny hamulec. W ubiegłym roku widziałem hol suma na ogromnym karpiowym sprzęcie z tylnym hamulcem. Młynek mimo iż nie był bazarową zabawką zaczął dymić z tarcz hamulcowych i po chwili całkowicie „puścił” – tarcze nie wytrzymały wysokiej temperatury jaka powstała podczas tarcia z ogromną prędkością. A podobno był przeznaczony na wielkie karpie – tani również nie był… Dla niewtajemniczonych – ot co znaczy sum przez duże „S” na kiju. Ja sam nie doświadczyłem nigdy wątpliwej przyjemności bardzo poważnego uszkodzenia kołowrotka w czasie holu suma. Ale to raczej dzięki metodom a’la „McGyver”. Czyli chłodzenia kołowrotka wodą (albo polewa go kolega, z którym łowimy, albo przy odrobinie gimnastyki robię to sam). Z młynków wszelkiej maści zrezygnowałem na rzecz dwóch wynalazków historycznych. Jeden to RR 64, a drugi to „Delfin” do połowów morskich, który udało mi się niedawno kupić w stanie nieużywanym (lata 70-te). Wielkie, metalowe konstrukcje zdolne są do przenoszenia znacznie większych obciążeń niż plastikowe, drogie zabawki, które stoją w sklepach na półkach i kosztują majątek. Poza tym, zawsze je można wsadzić do wody (chłodzenie hamulca), gdy to jest konieczne. Nie ma się co martwić – nic im się nie stanie poważnego, czego o nowych młynkach powiedzieć nie można. W tym roku na sumach przetestuję multiplikatory, ale w zapasie wyżej wymienione snujące zabawki, będą rzecz jasna – tak na wszelki wypadek, jak mówi przysłowie „lepiej dmuchać na zimne”.
Jeśli chodzi o wędki, to moim ideałem są cormorany i balzery z lat 90 – tych. Tych pał nie połamie żadna moc. Jeśli chodzi o casting, to wybór jest wbrew pozorom gigantyczny, na naszym – wydawałoby się niezbyt rozwiniętym rynku.
Na końcu zestawu ląduje morski krętlik z agrafką, który można poprzedzić przyponem stalowym. Nie chodzi tutaj o zapobieganie odgryzieniem przez wszędobylskie szczupaki, ale o to, że linka podczas sumowych połowów często się przeciera o kamienie znajdujące się na dnie. Ponadto – sum po zacięciu często „ryje pyskiem o dno” i najzwyczajniej w świecie przeciera plecionkę. Z przyponem nie pójdzie tak łatwo.
Przynętami podczas podpowierzchniowych połowów w pierwszej kolejności są klasyki – płytko schodzące woblery o okrągłym kształcie, które nurkują nie głębiej niż na 1,5 m. Latają na konkretne odległości, pomimo niewielkiej długości. Są ciężkie poprzez sporą masę skupioną w tej właśnie „baryłkowatości”. Dobrze jest wymienić kółka łącznikowe na mocniejsze i kotwice na „ownery” albo „gamakatsu”. Strzeżonego, pan Bóg strzeże! Podobnie ma się rzecz w przypadku stosowania gum. Haki – tylko firmowe, lepiej mieć 10 dobrych niż 100 byle jakich. Łamanie, rozginanie i miażdżenie haków oraz kotwic to sumowa specjalność. Jeśli mowa o łowieniu na gumy, to uwaga! Moje ubiegłoroczne eksperymenty z wormami, jaszczurkami i innymi dziwolągami przyniosły efekty nadzwyczaj zadziwiające – w pozytywym sensie. Nadają się też do drop shota i ciężkiego bocznego troka.
Jakąkolwiek techniką byśmy nie łowili ważne jest prowadzenie przynęty. Powolne, powolne i jeszcze raz powolne. Można często zatrzymywać (każdy rodzaj przynęty), w przypadku drop shota można pozostawić ciężarek w miejscu nawet na minutę, by po jej upływie podciągnąć kawałek dalej, po czym kolejna minuta pauzy. W tym czasie, aby gumka tańczyła, można popstrykać palcem w dolnik wędki, albo trącać lekko samą linkę. Jako że sam jestem zwolennikiem prowadzenia przynęt gumowych na jigowych główkach, to jak zwykle będę stosował przede wszystkim taką właśnie technikę. Nie chodzi o rzucanie i zwijanie. Jigowanie! Bynajmniej nie takie jak w przypadku połowu okonia, sandacza, czy innych ryb. Na suma stosuję następującą metodę: Po zarzuceniu przynęty do wody napinam linkę i czekam powoli jak przynęta opada na dno. Klasyczny opad! Prowadzenie rozpoczynam po osiągnięciu przynęty dna. Pozwalam jej tam pozostać przez kilka sekund. W przypadku długich przynęt gumowych, takich jak np. wormy przynęta pracuje gdy ją pozostawimy na dnie. Zwłaszcza w rzecznej toni. Ogonek „wachluje” delikatnie i gumka wówczas do złudzenia przypomina robala, lub pijawkę grzebiącą pod kamieniem, albo chcącą się pod niego dostać. Po chwili podrywam szczytówką przynętę i powoli przesuwam o około metr. Po wykasowaniu luzu (jak najszybszego, ale z wyczuciem – zbyt szybkie kasowanie luzu może spowodować że przynęta poruszy się gwałtownie, co może wzbudzić nieufność wąsacza), znów pozostawiam ją na dnie na jakieś 5-10 sekund. Dalej następny skok i kolejny, aż dotrę do brzegu. Często na jeden rzut poświęcam kilka ładnych minut. Na gumy robalopodobne, żaby, raki, jaszczurki łowię przede wszystkim po opadach, burzach lub w ich czasie. To właśnie wtedy są wypłukiwane przez wodę, nad brzegiem ze swoich kryjówek (kojarzycie może dżdżownice na chodniku w lecie po deszczu? Albo ślimaki bez skorupek?). Dla suma to rarytas! O tym jak wąsacze kochają robactwo przekonują się nawet Ci, którzy na robale je łowią w zestawach gruntowych i spławikowych. Inna sprawa jest, gdy widzę żerowanie przy powierzchni. Oczywiście ryby biorą wówczas nie tylko pod lustrem wody, bo do tej się zbliżają jedynie atakując stadko drobnicy. Atakują również konkretne kąski, które znajdują się nawet kilka metrów pod powierzchnią – zwłaszcza wtedy, gdy znajdą się one w ich bezpośrednim polu rażenia. To właśnie na tą okazję mam przygotowane kilka sporych wobków. Imitację ryb najczęściej występujących w środowisku. Jak to jest ze wzrokiem suma – ciężko stwierdzić, opinii słyszałem i czytałem mnóstwo i sam nie wiem co uznać za prawdę. Moja praktyka wskazuje, że sum wybiera przynęty naturalnie wyglądające, chociaż zdarzało mi się łowić go także na fluo. Ciężkie, duże woblery mają jeszcze jedną zaletę. Pozwalają się posłać na sporą odległość z zestawu castingowego. Ale darujmy sobie, podczas korzystania z multiplikatorów, agresywne jerkowanie znane z filmów z Rexem Huntem. Z sumem to raczej nie przejdzie. Przynajmniej mnie się to nigdy nie przytrafiło. Wracając do rybnych posiłków, w których gustuje sum, to powiem krótko: sum je wszystko! Nie pogardzi żadną rybą. Nie pogardzi nawet woblerem imitującym szczupaka. Ale ze względu na charakterystykę łowiska możemy spróbować namierzyć jego typowe ofiary w naszym miejscu. Mogą to być leszcze, płotki, okonie, klenie, jazgarze, ukleje i kiełbie. Rozpoznanie rozpoczynam zawsze od rozmów z łowcami białej ryby, Ew. z lekko łowiącymi spinningistami (którzy umieją określić wielkość pogłowia okonia względem ilości sumów) i z tymi, którzy o sumach wiedzieć będą najwięcej – czyli z tymi, którzy je łowią! Tutaj przydatna staje się znajomość socjotechniki i negocjacji. Sumiarze często się kryją ze swoimi sposobami (jak pstrągarze), ale niektórzy dadzą się podejść, jak samemu się im poopowiada o swoich sukcesach, o wypuszczaniu ryb, a jak się podaruje kilka przynęt, to nawet najbardziej zatwardziały „skrytołowca” zmięknie i zdradzi: co? I jak? Coblery i wahadła, którymi próbuję naśladować ryby również prowadzę flegmatycznie. Z reguły tempem jednostajnym, gdy nie ma pobić, to stosuję chwilowe zatrzymania.
Być może w tym sezonie będę miał możliwość połowienia z łódki. Poświęcę wówczas kilka nocek w pierwszej połowie sierpnia. Jeżeli we wrześniu strona nie będzie aktualizowana, to znaczy, że mnie utopiły ;-) Póki co „moje” sumy mają na sumieniu dwie złamane wędki, kilka kołowrotków, które po holowaniu (najczęściej nie zakończonym sukcesem) przestały pracować w 100% poprawnie i niezliczoną ilość porozginanych haków i kotwic. Liczę na to, że w tym roku jestem przygotowany na każdą okoliczność. Chociaż już kilka razy mi się tak wydawało…