15 kwietnia 2020, 15:36
Ryby – jak wiadomo – nie znają okresów ochronnych. Nie wiedzą kiedy jest 1 maja i kiedy powinny odbywać tarło według włodarzy PZW. Dzięki temu, nie muszę ciepłych kwietniowych weekendów spędzać przed telewizorami, ani kombinować jakim cudem dostać się nad pstrągową rzeczkę, kiedy nie mam całego wolnego dnia. Słońce świeci, ale do upałów daleko. Taka pogoda strasznie zachęca spinningistę. Jest przyjemnie, nic tylko wziąć wędkę i nad wodę. Ja osobiście w takich chwilach uwielbiam wyskoczyć nad Wisełkę. Z końcem kwietnia, jeśli nie ma żadnych anomalii pogodowych, „królowa” jest już rzeką tętniącą życiem, niczym w środku sezonu. Również szukanie kleni jest podobne, jak w miesiącach letnich. Kamienne opaski, ostrogi, pogranicza nurtu i spokojnej wody. Rzekę można czytać jak książkę. Dlatego, jak ognia, unikam miejsc gdzie niektóre drapieżniki odbywają tarło, albo takich w których możliwe są ataki szczupaka. Z tych samych powodów nie zabieram ze sobą przynęt większych niż 5-6 cm. Klenie żreją na potęgę owady, robaki, skorupiaki, żaby, a także wylęg i wcale nie trzeba używać bocznego troka i paprochów – przesadzając z miniaturyzacją.
Po zmontowaniu zestawu, obserwuję chwilę wodę i wszystko co dzieje się nad nią. Staram się zwrócić uwagę na owady łażące po trawskach oraz te, które latają w powietrzu. Zajrzę pod kamień, zarówno ten nadbrzeżny, jak i ten który spoczywa przy brzegu – pod wodą. Takie małe „śledztwo” może już na wstępie dać wiele odpowiedzi, które skrócą poszukiwanie właściwej przynęty. Polaroidy na nosie też pomogą. Kijanki, które śmigają całymi ławicami przy samiutkim brzegu, gwarantują brania na czarne i brązowe gumki, albo niewielkie ciemne woblerki. Jednak gumka to u mnie przynęta, która w takich warunkach rzadko ląduje na agrafce.
Przynęty kleniowe na wiosnę dzielę w zasadzie na cztery grupy:
Obrotówki;
Woblery;
Wahadłówki;
Cykady.
Każda z powyższych przynęt może okazać się łowna, pod warunkiem, jeśli użyje się jej prawidłowo. Główną zasadą jest bardzo wolne prowadzenie przynęty. Jeśli przecinać ona będzie łowisko na właściwej głębokości (czyli takiej, która odpowiada kleniom), to można się spodziewać wielu brań. Dlatego ważne jest mieć po kilka przynęt z każdego rodzaju.
Woblery kleniowe
Woblerki o podobnej wielkości mogą chodzić na głębokościach różniących się o 15-20 cm i to już może decydować o tym, czy będą łowne, czy nie. Jeśli o nich mowa, to mnie najlepiej sprawdzały się zawsze modele, które przy bardzo wolnym prowadzeniu utrzymują się na głębokości 30-60 cm pod powierzchnią. Zawsze preferowałem kolory jasne, złote i fluo, ale ostatnio coraz bardziej przekonuję się do tego, że kolor w lekko trąconej – wiosennej wodzie, nawet w płytkich miejscach nie robi kleniom aż tak wielkich różnic, jak mi się zawsze wydawało. W jednej miejscówce notowałem uderzenia na przynęty w barwach: fluo, srebrnych, żółtych, czarnych, brązowych i motor-oil. Dlatego wybierając przynętę – w tym wypadku – dopiero na samym końcu kieruję się jej barwą.
Ważniejsze jest: zanurzenie, wielkość i akcja.
Jeśli chodzi o wielkość, to w pierwszej kolejności zakładam swoje najbardziej wypróbowane wobki o długości około 5 cm. Po prostu wolę większe przynęty – lepiej mi się nimi rzuca i wyraźniej można wyczuć ich pracę na kiju. Gdy nie ma brań, to schodzę z rozmiarem przynęty coraz niżej, aż dojdę do owadów, które nurkują. Jeśli chodzi o akcję wobków – sami wiecie – nie wszystko można opisać słowami. Tym bardziej, że w przypadku małych, precyzyjnych wabików, różnice w ich akcji są naprawdę niewielkie – w wychyleniu tyłka względem głowy, odchyleń bocznych grzbietu (tzw. „lusterkowanie”), czy też trajektorii po jakim porusza się przynęta („wężyki”, „przecinaki” i tym podobne). Po prostu trzeba samemu pamiętać w jaki sposób pracuje który woblerek i indywidualnie kombinować w tym kierunku. Słownik polski (a nawet spinningowy ;-)), jest moim zdaniem zbyt ubogi by móc za jego pomocą opisać pracę drewnianych i piankowych stworków, którymi straszymy klenie.
Jeśli obławiam jedno miejsce, o którym mam pewność, że są w nim klenie, to nie rzucam jedną przynętą więcej niż 10 razy. To taka moja prywatna zasada. W czystych rzekach niejednokrotnie obserwowałem, że ryby te interesują się przynętą, ale nie zawsze ją atakują. Po kolejnych rzutach, przestają się nią interesować całkowicie. Zasadę tą stosuję nie tylko w przypadku woblerów, ale także innych przynęt.
Błystki obrotowe
Klasyki – czyli raczej niewielkie. Niektórzy wędkarze łowią nawet na „kiblówki”. Ja raczej staram się nie przesadzać z aż taką miniaturyzacją. Moimi wiosennymi ulubieńcami są „aglia” i „comet” o rozmiarze 1. Kolorystycznie – klasyka: srebro, mosiądz, miedź, black fury. Kiedyś popadłem w szał przerabiania wirówek (który pozostał mi do dziś), w taki sposób, by pracowały przy jak najmniejszej prędkości prowadzenia i nie gasły. Często manipulowałem przy korpusie i jego wadze, a także ilości i masie koralików, w taki sposób by przynęta szła płycej, wolniej, albo głębiej i dalej leciała. Jeśli chodzi o klenie to mam dobrą wiadomość dla tych, którzy nie lubią majstrować przy fabrycznych przynętach – standardowych „meppsów”, „effzetów” i „wirków” nie trzeba w zasadzie w ogóle przerabiać. Oczywiście jeśli ktoś się pobawi w mały tunning blachy i zrobi to umiejętnie, to będzie miał więcej brań, niż kolega, który łowi obok „filmówkami”.
Błystki wahadłowe
Tutaj modele jak najmniejsze – takie do 3 cm, z niezbyt cienkiej blachy. Korzystam z nich, gdy muszę sięgnąć dalej i nieco pod prąd. Pracują dobrze ściągane z nurtem i zasięg jest większy niż w przypadku wobków i wirówek. Bardzo dobre są modele, które nazywane są „pstrągowymi” – oczywiście nie wszystkie. Ja osobiście korzystam tylko z rękodzieł, do których mam dostęp. Małe „gnomiki” i „algi” się w takich połowach niespecjalnie sprawdzają.
Cykady
Świetne w wodzie o nieco większym uciągu, gdy klenie siedzą głębiej. Taką przynętę łatwiej zatopić rzucając w poprzek nurtu, niż wirówkę, czy woblera. Na jej korzyść przemawia także większy zasięg rzutu, który jest czasami wymagany.
W każdej z swoich przynęt radzę zaostrzyć haki. Zardzewiałe lepiej wymienić od razu – podobnie jak kółka łącznikowe. Przedwczoraj nie zdążyłem zrobić tego w jednym woblerku – kolega Bogdan był świadkiem tego ile mnie kosztowało zignorowanie wymiany kotwiczek… Nie do końca zapięty kaban, po kilkumetrowym odjeździe się zwyczajnie odczepił. A było by takie efektowne zdjęcie do artykułu.