Kategoria

Sztuczne przynęty, strona 3


Klasyczne twistery


21 kwietnia 2020, 12:25

Któż go nie zna? Mają go w pudełkach chyba wszyscy spinningiści bez wyjątku. U mnie ta przynęta schodzi z roku na rok, na coraz to dalsze miejsce. Obecnie już ich niemal nie używam. Są w zasadzie tylko sporadyczne przypadki gdy to robię: pstrągi, okonki i sprawdzanie, czy w łowisku nie ma zaczepów ;-)

twister, twistery

Dlaczego zepchnąłem tą przynętę tak daleko w swoim rankingu? Kiedyś - owszem - była bardzo skuteczna. Ale to właśnie ona jest odpowiedzialna za "przegumienie" wody. Ryby na twistery już w zasadzie nie reagują, za wyjątkiem przypadków powyżej (pstrągi, okonie). Może przesadziłem – reagują słabo! Kiedyś kombinowałem z rodzajami ogonków, sztywnością samej gumy, rodzajem korpusu, kombinacjami kolorystycznymi itp. Przez jakiś czas przynosiło to efekty, ale nie na długo. Zamiast stać z białym twisterem uwieszonym na agrafce nad wodą i narzekać że "sandaczy nie ma" - postanowiłem kombinować i szukać innych sposobów. Dotarło do mnie bowiem, że tylko w taki sposób można skutecznie i regularnie łowić ryby. W miejscach gdzie łowiłem twisterami zacząłem łowić kogutami, wormami, ripperami i innymi rybkopodobnymi gumkami. Po dopracowaniu sposobów prowadzenia poszczególnych wabików, ich wielkości i kolorystyki efekty przyszły niespodziewanie dobre. Nie tylko łowiłem sandacze, ale łowiłem ich naprawdę sporo - tzn. znacznie powyżej przeciętnej na danym łowisku. A bywało, ze obok mnie stał inny wędkarz (czasami kolega) i nie mógł zahaczyć nic przez całe tygodnie. Patrzył się z politowaniem na moje wynalazki i eksperymenty. Podkreślał, że "biała guma...", że to czy tamto, a po jakimś czasie prosił mnie bym mu powiedzieć, gdzie te cuda kupić, jak poprowadzić. Nie uważam się za odkrywcę Ameryki. Po prostu logicznym wyjaśnieniem braku brań na twistery było "przegumienie", czyli zjawisko, które kiedyś nazywało się "przebłyszczeniem" (czasy kiedy używało się tylko blach obrotowych i wahadłowych), tylko, że w nowym wydaniu. Aktualnym. A twistery są tak powszechnie używane, że są chyba najczęściej stosowaną przynętą na wszelkie ryby drapieżne. Zwróćcie uwagę jak jesteście nad wodą na co łowi większość ludzi. Moim zdaniem wynika to z obiegowych teorii dotyczących tej przynęty. Oczywiście nie bez znaczenia są też takie czynniki jak: niska cena i w miarę duża wszechstronność oraz szerokie spektrum zastosowań na różnych łowiskach. W miejscówkach o niskiej presji wędkarskiej warto nadal stosować klasyczne twisterki. Tam nadal mogą szokować swą skutecznością. Ale umówmy się - ile takich miejsc jeszcze jest? ;-)

Są też inne wyjątki, gdzie stosuję twisterki. Znam dwa łowiska, na których z niewiadomych przyczyn twistery fluo upodobały sobie szczupaki i bolenie. Jadąc tam, zawsze zabieram ze sobą kilka sztuk. Ale to raczej jedno z tych nieprzewidywalnych upodobań ryb, których się nie da wytłumaczyć. Odkrytych przez przypadek. Jak to mówią: "wyjątek potwierdza regułę".

Czy całkowicie je skreślam jako przynętę? Nie! I chyba nigdy tego nie zrobię, ponieważ zdarza się, że przy "badaniu dna" łowię na nie piękne ryby. Wbrew regułom. Jakbym wrzucił tam inną przynętę - droższą i teoretycznie lepszą, skończyłaby zapewne na zaczepie, a ryb by nie było. I właśnie twister spełnia u mnie takie zadanie "sondy podwodnej", która ma określać rodzaj podłoża i jego niuanse.

Koguty


21 kwietnia 2020, 12:07

„Koguty” - przynęty, które przeszły już do klasyki spinningu w Polsce. Stało się tak głównie za sprawą połowów sandaczy. Zbiorniki zaporowe, jeziora, twarde dno i bombardowanie onego jigowymi łbami, zaopatrzonymi w kryzę i ogonek z piór. Opracowań na temat kogutów, technik i sposobów łowienia nimi, wzorów, materiałów użytych do ich produkcji jest już w sieci całe mnóstwo. Koguty sprzedawane są w sklepach internetowych, naziemnych i na allegro. Mimo, ze chyba żaden większy producent przynęt ich nie wytwarza. Większość z oferowanych kogutów to rzemiosło. W mediach związanych z wędkarstwem naczytałem się naprawdę sporo na ten temat. Chociaż sam koguty zacząłem „kręcić” już dawno temu, zanim przynęty te zyskały sławę i rozgłos. Moje pierwsze kogutki były przeznaczone na niewielkie ryby: okonie, klenie, pstrągi. Były zrobione w prosty sposób, na zwykłym jigowym haku, za pomocą najprostszych komponentów. Wyglądały ohydnie, ale ryby łowiły. Zacząłem je produkować z „braku laku.” Na początku lat 90-tych nie było zbyt dużego wyboru gumek. W sklepach były 2-3 wielkości twisterów w gamie do 5 kolorów każdy. Ja miałem kilkanaście lat i nie dysponowałem zbyt wielkimi możliwościami finansowymi. Pierwszego w życiu koguta ujrzałem u pewnego spinningisty – muszkarza. To on mi je pokazał. Kręcił dla siebie muchy, a także robił inne przynętowe wynalazki. Pokazał mi jak prostą przynętą jest kogutek i jak łatwo i szybko można go wykonać. Chociaż ów wędkarz dysponował sporym zasobem piórek, sierści i innych materiałów muszkarskich, to zapewnił mnie, że to wszystko jest zbędne. Uzbierałem więc piórka, które znalazłem na ziemi w różnych miejscach. Należały do zwykłego ptactwa: kaczek, gołębi i innych. Do tego wystarczyła główka jigowa, wiskoza lub kawałek gąbki na kryzę i nić – byle jaka, zabrana mamie z szafy. Zrobiłem kilka sztuk i zaczęło się łowienie. Kogutki w niczym nie ustępowały gumkom na jigach w skuteczności. Bywały dni, że były nawet lepsze. Łowiłem i łowiłem, ciesząc się, że mam przynęty za pół darmo, a po jakimś czasie ujrzałem w prasie wędkarskiej artykuły o kogutach. Wiele z owych opracowań były w ten sam deseń, który można przybliżyć jednym zdaniem: „Zbiorniki zaporowe i rasowi sandaczowcy, którzy trzaskali mętnookie ryby na swoje tajne sierściuchy.” ;-) W jednym z opracowań jakie widziałem było sporo na temat główki jigowej użytej w produkcji. Sprawa dotyczyła także kotwiczki na drucie montażowym oraz kącie zamontowania oczka w stosunku do stelażu, na którym jest kotwica. Koguty w swoich opisach opisywane były jako „przynęty sandaczowe”, do łowienia z łodzi na zbiornikach zaporowych. Duże głębokości, na których przebywały sandacze oraz niecodzienna technika „orania dna” ciężkim kogutem i spore straty na zaczepach, determinowały stosowanie właśnie takich przynęt, uzbrojonych w tenże sposób. Kąt nachylenia kotwiczki tłumaczony był mniejszą podatnością na łapanie zaczepów oraz skuteczniejszą chwytnością podczas zacięcia ryby, która wleczoną po dnie przynęty atakowała z reguły od góry. Do tego dorabiane były całe ideologie o wędziskach, kołowrotkach i tym podobne... Trochę zgłupiałem. Na koguty o masie łba 35-45 g nigdy nie łowiłem. Ja sam takich przynęt nawet nie widziałem na oczy. Ba! Szczerze mówiąc nie przyszło mi go głowy wykonać samemu taką przynętę i łowić w taki sposób. Ale cóż – uczyć się trzeba od najlepszych. Oczywiście odlewanie główek na stelażach i zakładanie nań potrójnych kotwiczek nie wchodziło w grę. Pozostałem przy zwykłej, klasycznej główce jigowej. Zrobiłem kilka sztuk kogutów na jigach o masie 30-40 g. O łowieniu z łódki mogłem wówczas pomarzyć. Zatem pozostało bombardowanie z brzegu. Ryb zero! Na swoje lżejsze koguty łowiłem w inny sposób. Zwyczajnie nimi jigowałem na większości rodzajów dna, a czasem też wpół wody i pod powierzchnią. Sandacze na tak prowadzoną przynętę brały. Oprócz nich, głównie w rzekach zdarzały się inne ryby, z boleniami włącznie. Ciężkie „oranie dna” przestałem stosować na swoich łowiskach z postanowieniem, że pobawię się tą techniką, jak dosiądę łódki na jakimś zbiorniku o sporej głębokości, gdzie sandaczy nie brak. Po jakimś czasie w prasie wędkarskiej ukazywały się kolejne artykuły. Pisane były przez redaktorów owych gazet lub przez wędkarzy, którzy sami koguty produkują i nimi łowią. Wywnioskowałem z nich jedno: co kraj to obyczaj. Inaczej konstruowali swoje koguty wędkarze z każdej części polski. Każdy oczywiście zachwalał że jego są najlepsze i najłowniejsze. W późniejszym okresie na forach internetowych doszukałem się nawet kilku dyskusji o wyższości jednego rodzaju koguta nad drugim. „Kogutowcy” przekonywali, jaka kryza jest lepsza, jaki kąt nachylenia oczka do stelaża, z jakich piór ma być ogon, jaka kolorystyka, gramatura itd. itp. Próbowałem dociec skąd się wogóle wzięły te przynęty. Po przekopaniu połowy sieci nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji na ten temat. Powstały więc prawdopodobnie w kilku miejscach naraz, a z owych pierwotnych wynalazków teraz wyodrębniło się kilka „kogutowych szkół.” W sprzedaży napotkałem już parę razy rozmaite rodzajów kogutów. Ogólnie ze względu na konstrukcję można je podzielić na kilka rodzajów.

Koguty na okonia, koguty

Koguty na główkach jigowych

Wśród nich można znaleźć całą masę podrodzajów i podgrup. Na stosunkowo niewielkich hakach, na długich. Poza tym do ich montażu używane są różne rodzaje główek jigowych: okrągłe, stand'upy, erie itd. Sam też kombinuję z rodzajami główek, jak „coś kręcę” na potrzeby własne.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się blisko ciężarka

Są najczęściej spotykane. Sprzedawane są w sklepach internetowych.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się nieco dalej od ciężarka

To chyba jakieś Małopolskie wynalazki. W sieci ich raczej nie widziałem do kupienia. Są jednak do nabycia w kilku krakowskich sklepach.

Wracając do meritum tematu kogutów. Oprócz „orania dna” na ciężko, można tymi przynętami łowić na zupełnie inne sposoby, a zdobyczami będą nie tylko sandacze. Ja na swoje brzydale zrobione z byle czego, łowię: okonie, wzdręgi, ukleje (ultralight, gdzie główka nie przekracza 2,5g), pstrągi, klenie, jazie, a także bolenie, szczupaki i oczywiście sandacze. Znam jednego wędkarza, dla którego kogut jest przynętą numer 1 podczas połowów suma w Wiśle. I jest to całkiem uzasadnione. Koguta można w łatwy sposób nasączyć substancją zapachową, a dla sumów węch to jeden z podstawowych zmysłów (obok smaku i linii bocznej) podczas poszukiwania pokarmu. Jaki jest sens stosowania dzisiaj kogutów? Mamy gigantyczną liczbę wzorów gumek, którymi możemy zbroić jigi. Po co stosować koguty? Te „kupne” są drogie i kosztują od 9 do 14 zł... Wiem, wiem, pióra marabuta lepiej falują lepiej niż piórko gołębia z którego zrobi się ogonek samemu. Stosunek powierzchni i materiału z którego wykonana jest kryza, do ciężaru główki jest bardzo ważny... ;-) To dlatego sandacze pływają zawsze z kątomierzem do sprawdzenia kąta oczka do stelażu i inną aparaturą pomiarową do badania materiałów produkcyjnych i tym podobnych. Siłą koguta jest w rzeczywistości głównie wędkarz, który nim łowi. To właśnie technika prowadzenia i dobrze dobrany zestaw, w głównej mierze odpowiadają za skuteczność połowów kogutami.

Łowimy wahadłówkami


19 kwietnia 2020, 15:04

Już kiedyś pisałem, o tym jak jigować wahadłówką i w jakich warunkach warto łowić w ten sposób. Chciałem rozwinąć temat, bo zagadnienie łowienia błystkami wahadłowymi jest szerokie i dostałem w tej sprawie już kilka maili z pytaniami, na przestrzeni ostatniego roku. Szczerze mówiąc, to nie wiem od czego zacząć. O woblerach, ich typach i sposobach prowadzenia napisano już bardzo wiele, w literaturze, prasie wędkarskiej i internecie. Mało kto jednak wie, że podobnie jak woblery, wahadłówki można (a nawet trzeba!) prowadzić na różne sposoby, a każdy rodzaj blaszki wahadłowej ma swoje ściśle określone cechy, które predysponują je do skutecznego łowienia w rozmaitych warunkach.

błystki wahadłowe, wahadłówki

Warto przypomnieć jakie są zalety dobrej błystki wahadłowej jako przynęty:

metaliczny kolor imitujący rybkę (złoty, srebrny, miedziany);

powolna, lusterkująca praca w opadzie;

wszechstronność;

ryby rzadko kiedy znają tą przynętę, fakt, ze łowiło się nimi 20 lat temu (i więcej!) o niczym nie świadczy, na większości łowisk wszyscy łowią na gumy i woblery, ponieważ nie rozumieją czym jest zjawisko „przebłyszczenia” i bezmyślnie kojarzą je tylko z wahadłówkami, na dodatek seryjnie robionymi, które z łownością rzadko kiedy mają coś wspólnego;

niesamowita lotność niektórych, ciężkich modeli.

 

Poszczególne modele wahadłówek różnią się nie tylko kolorystyką, ale także kształtem, grubością blachy i kilkoma pomniejszymi szczegółami (do których należy zaliczyć nawet wielkość i wagę kotwicy i kółek łącznikowych). Na pierwszy ogień porównajmy dwie wąskie, srebrne, podłużne błystki wahadłowe. Na pierwszy rzut mogą się wydawać przynętą nie ma identyczną, ale wcale tak nie jest. Wąska blaszka, wąskiej blaszce nie równa. Jedna będzie z grubszej blachy, inna z cieńszej. Takie różnice także mają wpływ na zachowanie w wodzie, a co za tym idzie - łowność. Każdą bowiem blaszkę należy prowadzić w inny sposób. Jeśli o tym będziemy pamiętać, to każda błystka może stać się efektywna w naszych rękach. Oczywiście nie w każdych warunkach. Błystki wahadłowe i sposoby ich podawania i prowadzenia należy zawsze dostosowywać do wszelkich warunków na łowisku. Przykładowo: wahadłówki z cieńszej blachy można wykorzystywać w bardzo płytkich łowiskach i prowadzić je bardzo wolno. Najlżejsze modele można prowadzić w ekstremalnie wolnym tempie. Łowiąc w ten sposób pamiętać musimy, że widoczność w płytkiej wodzie (zwłaszcza prześwietlonej) jest bardzo dobra. Dlatego w takich warunkach zapominam o plecionce, a nawet kółku łącznikowym przed blaszką. Najlepsza jest żyłka albo długi przypon z fluorocarbonu. Inaczej jest z blaszkami z grubszej blachy. Często przy tej samej wielkości są o wiele cięższe niż bliźniacze modele o identycznej wielkości i kształcie. I tutaj rodzą się nowe możliwości. Zasięg rzutowy takiej błystki jest dużo większy niż większości przynęt. Podobnie prędkość z którą będzie ona opadać do dna. W łowiskach do 3 - 3,5 m są świetną przynętą do jigowania. W wielu przypadkach lepszą niż klasyczne gumy i włochacze na jigowych główkach. W przeciwieństwie do tych ostatnich, prowadzona nad dnem, skokami, wahadłówka prezentuje się o wiele lepiej. Przy umiejętnym prowadzeniu doskonale imituje mały rybi drobiazg poruszający się bezradnie w agonalnych podrygach. Jedno podciągnięcie blaszki – podnosi się ona, błyskając, czasem się obróci wokół własnej osi, a następnie opada cały czas lusterkując i błyskając. Dla gatunków, które pobierają pokarm z dna i jego okolic, takich jak brzana, czy sandacz, to nie lada gratka taki ledwo żywy trupek. Jeśli chodzi o wybitnie dalekie rzuty, to pomimo tego, że nie jestem ich zwolennikiem, to jednak na łowisku możemy napotkać taką konieczność. Oczkujące na środku Wisły klenie, które atakują rybi drobiazg. Bombardowanie boleni, których nie jest w stanie sięgnąć klasyczny, nawet ciężki wobler boleniowy... Wtedy podłużna blaszka z grubej blachy może być ostatnią deską ratunku. Podłużny kształt, słabe krępowanie, które nadaje ledwo zauważalną akcję może skusić niejednego bolenia. Zresztą „boleniowe ołowianki” to wynalazek stary jak świat, stosowany nadal z powodzeniem przez wielu spinningistów.

Skupmy się na podstawach

Tych możemy się nauczyć sami wg kilku prostych wskazówek które podam poniżej. Nie trzeba do tego mieć specjalnie wyszukanych błystek. Wystarczy garść „polspingów” o różnych kształtach i wielkościach. Moim zdaniem to właśnie one posłużą najlepiej jako „nauczyciele”. Każdy kształt i rozmiar produktów polspingu jest na swój sposób „standardowy”, czyli nie są one ani przeciążone, ani niedociążone (a takie właśnie wahadłówki, to wyższa szkoła jazdy w łowieniu wahadłówkami).

Zapinamy do agrafki np. gnoma i wrzucamy do wody tuż przy brzegu, tak byśmy go widzieli. Przeprowadzamy go przed sobą z taką prędkością, by się kolebał na boki, ale nie wpadał w ruch wirowy. Przy zatrzymaniu skręcania, obserwujemy z jaką szybkością tonie. Dzięki temu będziemy wiedzieli do jakiej wody go wrzucać, a prędkość prowadzenia blachy, nabyta doświadczalnie po kilku wyprawach wejdzie nam w krew. Po opanowaniu „morsa”, „algi” i „kalewy” oraz innych wahadłówek, które mamy w pudełku, zauważymy, które toną przy odpowiednim prowadzeniu na jaką głębokość i będziemy mogli zaopatrzyć się w bardziej wyszukane wahadłówki, którymi będzie można obławiać, płycizny, obstukiwać dno i naparzać za horyzont w celu dorwania bolka. Oczywiście błystki wahadłowe, które wykonamy sobie sami, albo kupimy od rękodzielnika, też należy przetestować na płytkiej wodzie. Doświadczalne ustalenie prędkości zwijania, podbić z kija przy jigowaniu itp. to podstawa. Każdy kto nabędzie umiejętność prowadzenia błystek wahadłowych, odkrywa, że na wielu łowiskach można sobie poradzić praktycznie bez innych przynęt! Ba! Są wędkarze, których znam osobiście, którzy naprawdę używają tylko wahadłówek i mają bardzo dobre efekty. Ja bym tak daleko idących teorii nie wysuwał, ale dla osób, które uważają wahadłówkę za przeżytek, polecam kilka wypraw bez woblerów, wirówek i gum. Zaufanie w przynętę to podstawa, a dzięki temu zaletom poczciwego wahadła, przełowione łowisko, gdzie ryby niespecjalnie reagują na woblery, gumy i wirówki, może stać się znów ciekawe.

Poruszanie się przynęty


19 kwietnia 2020, 15:03

Temat niby jak każdy inny. Są ludzie, którzy bezgranicznie ufają cudownej pracy swoich woblerów, wirówek, czy cykad. Twierdza, że są super łowne. Obserwując ich na łowisku, widziałem nieraz, że mieli problem ze złowieniem ryby. Opowiadali, że ryby nie biorą, że ciśnienie jest złe, że wiatr wieje nie w tą stronę co trzeba, że kłusownicy wszystko wybili itp. Bo jakim cudem – on, wielki łowca, nie może złowić ryby na swe cudowne przynęty? Przecież to niemożliwe! Ma nawet cudowny kij zrobiony na zamówienie, z super wytrzymałego włókna węglowego IM 15, przelotkami FUJI SiC i uchwytem rezonansowym, który przyspiesza samoczynnie zacięcie, ułamek sekundy po tym, kiedy samoczynnie wykryje branie zanim jeszcze ono nastąpi! Szkoda tylko, że większość z tych łowców okazów nie wie jak prowadzić w wodzie sztuczną przynętę. To właśnie prowadzenie wabika jest najbardziej niedocenianym elementem spinningowej sztuki, zaraz po czytaniu wody! Wyobraźmy sobie faceta, który obejrzał jeden z „mądrych” filmów o łowieniu sandaczy! Bohaterowie filmu jigują tak, że mi kopara opadła jak to zobaczyłem. Podbijają przynętę kijem o długości około 3 metrów bardzo gwałtownie i szybko wybierają luz kręcąc młynkiem z szybkością wręcz ponadświetlną. Myślałem, że spadnę ze śmiechu z fotela jak to zobaczyłem. Z miejsca zadzwoniłem po kolegę – wędkarza i oglądając wspólnie śmialiśmy się jak na dobrej komedii. „Łowienie z opadu” - czyli podbijanie przynęty w górę i oczekiwanie na branie w momencie, gdy ona opada. Technika mająca swoje zastosowanie podczas korzystania z naprawdę ciężkich jigów (ponad 35g). Nie do końca jest mądre takie prowadzenie przynęty, łowiąc lekkimi jigami, gdyż ryby biorą przynętę jigową również gdy porusza się ona do góry, a nie tylko opada. Ale nawet nie to jest istotą problemu. Kilka tygodni później spotkałem nad Wisłą faceta, który robił tak samo. Powiedział mi, że to „klucz do złowienia sandacza w naszych przełowionych łowiskach” - bo tak usłyszał od mądrych „zawodowców” w filmie... Ręce mi opadły. Oczywiście gość ryby nie złowił (szczerze wątpię, czy łowiąc w ten sposób złowi coś kiedykolwiek). Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że większość polskich wędkarzy ma problemy nie tyle z techniką łowienia, co z samodzielnym myśleniem.

Poruszanie się przynęty

Aby zobrazować bezsens całej sytuacji, proponuję każdemu, kto ma jakieś wątpliwości, przeprowadzenie prostego testu:

1. Weź 3 metrowy kij

2. Weź swoją ulubioną przynętę miękką, którą łowisz sandacze i zawiąż na końcu zestawu

3. Rzuć 15-20 metrów od siebie (nie do wody, test najlepiej przeprowadzić na trawniku, aby było widać to co dzieje się z naszą przynętą)

Zakładam, że wabik ma jakieś 6-10 cm długości.

4. A teraz, gdy leży on już te kilkanaście metrów od Ciebie, szarpnij mocno wędką, przemieszczając szczytówkę z godziny 9 na 12 i zobacz co się stanie z przynętą!

Zadziwiające nieprawdaż? W ciągu ułamka sekundy nasza mała imitacja rybki, czy też pijawki, przemieściła się o kilka metrów! Oczywiście pod wodą jest opór, który ona stawia i przynęta po takim szarpnięciu kijem nie poleci w powietrze, ale mimo wszystko, w ciągu mgnienia okiem, przeskoczy o dobre dwa metry! Widzieliście kiedyś żeby jakiekolwiek stworzenie wodne, tak małej wielkości, poruszało się tak szybko? Jak widzę jeszcze w jak wielkie główki zbroją swoje gumki niektórzy wędkarze (najczęściej na płytkim łowisku, gdzie waga główki powyżej 7-8 gramów jest bezsensu także z 1000 innych powodów), to już w ogóle odpadam.

Wyobraźcie sobie jak to wszystko widzi ryba! Analogicznie, jakby po waszej kuchni latała kanapka, skacząc po kilka metrów, a wy, staralibyśmy się ją złapać zębami. Prawda że proste?

Rozwiązanie jest prostsze niż myślicie. Jigując, poruszajcie szczytówką kija, tak by przemieszczać ją o max 30 cm. Ruchy nie powinny być gwałtowne, ale powolne i płynne. Tak poruszająca się przynęta wygląda w wodzie o wiele naturalniej. Dłużej przebywa w strefie żerowania ryb i zapewniam, że o wiele częściej jest przez ryby atakowana. Powodów tego faktu jest kilka:

rybie łatwiej jest przynętę zauważyć;

ryba nie ma problemu z przeprowadzeniem celnego ataku na wabik;

przynęta znajduje się znacznie dłużej w „strefie rażenia” ryb;

 

Zasada powolnego prowadzenia jigów dotyczy nie tylko łowienia sandaczy, ale i innych ryb. Fakt, że ktoś agresywnie łowiąc z opadu złowił sandacza, najczęściej o niczym nie świadczy. Złowione w ten sposób ryby z reguły są małe i rzadko kiedy przekraczają swą długością 55 cm. Rzadko zapięte bywają od wewnątrz pyska. Najczęściej dostają hakiem w inną część głowy (na zewnątrz) albo bardziej pechowo – np. za skrzela.

Ktoś w tym momencie spyta, co z ciężkim bombardowaniem dna za pomocą główek po 35 gramów lub nawet cięższych? W końcu to niekiedy jedyny sposób na złowienie sandacza, ponieważ zdarzają się momenty, że ryby preferują przynęty tylko podawane w taki sposób. Owszem – zdarza się i trzeba być przygotowanym również na taką okoliczność. Ale agresywne walenie „głową w dno” powinno być robione przemyślanie. Czasami trzeba wręcz „orać dno”, czyli prowadzić ciężkiego jiga sunąć nim po dnie, by wzniecał nad sobą jak największe chmury mułu. Tutaj też trzeba być elastycznym i dostosowywać się do warunków łowiska i dnia.

Reasumując, celem niniejszego artykułu było bardziej zachęcenie do bardziej przemyślanego stosowania swoich przynęt, na łowisku. Zdroworozsądkowe podejście w tego typu sytuacjach, może sprawić, że nasze połowy staną się bardziej przemyślane, a złowione przez nas ryby będą większe niż dotychczas. Duża ryba rzadko kiedy ugania się za drobnicą i małymi kąskami. Najczęściej woli poczekać aż niczego nie spodziewający się intruz pojawi się powoli w okolicach jego pyska i wówczas go połyka.

Woblery owadzie


19 kwietnia 2020, 15:00

Z woblerkami imitującymi owady spotkałem się po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Nie były one wówczas tak popularne jak obecnie. Wtedy jeszcze łowiło się najczęściej na blaszki, które powoli zaczęły być wypierane przez gumki. Woblerów mało kto używał, bo były to czasy, kiedy używało się głównie żyłek, które jakościowo znacznie odbiegały od tych, które są produkowane teraz. A małe wobki wymuszały stosowanie cienkich żyłeczek, zatem pozostawały przynętą dla bardzo zamożnych spinningistów, albo służyły jedynie do połowu brodząc – w płytkiej wodzie, gdzie każdy zaczep można było wyciągnąć podchodząc i wydobywając przynętę ręką. Poza tyn nigdzie nie można było ich dostać. W sklepach, najmniejsze rapalki były (jak to rapalki ;)) bardzo drogie, mnie nie było na nie stać. Nurkowały dość żwawo i głęboko, co zwiększało ryzyko zaczepu i utraty przynęty. Wobki owadzie oglądałem tylko na zdjęciach w gazetach wędkarskich, gdzie pojawiały się zdjęcia produktów amerykańskiej firmy „Rebel”. Nie wszystkie były one podobne do owadów. Imitowały raczki, krewetki i tym podobne. Były wielkości od 3 do 5 cm. Maleństwa potrafiły nurkować jeszcze ostrzej niż Rapala o czym przekonałem się na własnej skórze, urywając w zimny, listopadowy dzień „krewetkę”, którą dostałem w prezencie. Pierwszego prawdziwego woblerowego owada pokazał mi dopiero znajomy muszkarz – spinningista. Był fanatykiem obydwu metod. Jako że był już emerytem, to na swoje hobby miał naprawdę wiele czasu. Kiedy nie łowił, to siedział i robił przynęty. Kręcił muszki, strugał woblerki, klepał wahadła. Fakt, że strasznie przykładał się do tego co robił. Małe wobki ciężko jest uzbroić w stelaż i do tego jeszcze ustawić w taki sposób by się nie wykładały. Dlatego wiele z woblerów, które robił, już na etapie montowania stelażu i gruntowania szły do śmieci. Udało mu się jednak zrobić ładną serię imitacji wielu owadów, które żyją u nas i są ich naturalnych rozmiarów (czyli mniejsze niż „ogromny szerszeń” Rebela na 5 cm ;) ). A wiecie jak to bywa z muszkarzami – najpierw łapią siatką małe muszki, by potem dobrać jedną z tysięcy ich imitacji, która najwierniej przypomina te latające nad wodą. Wędkarz ten opowiadał mi, że jego początki z owadzimi woblerami nie były łatwe. Napsuł wiele korpusów, zanim doszedł do tego jak i czym je malować, nie mówiąc już o o wprowadzaniu stelaża, wyważeniu itd. Korpusy strugał z kory drzewa. Woblerki były maleńkie. Od 1,5 do 3 cm. Przypominały biedronki, stonki i żuczki.

woblery owadzie

Sam próbowałem je robić, ale moje próby spełzły na niczym. Nie na moją – gówniarską kieszeń były farby, lakiery i narzędzia. A kleniojazie i pstrągi brały dobrze na wirówki. Temat woblerków owadzich powrócił do mnie dopiero po kilku latach. Pstrągi na Dunajcu były wybredne, nie pozwalały spinningistom połowić. Znacznie lepsze efekty mieli muszkarze. Próbowałem robić nawet suche muszki imitujące osy, ale za pomocą spinningu nie dało się nimi efektywnie operować. Wyrzut przynęty ukręconej na małym haczyku nie był możliwy nawet na ultralighcie. O prowadzeniu przynęty na napiętej lince mogłem jedynie pomarzyć. Brodząc, próbowałem spławiać przynętę z nurtem, ale nurt wody powodował efekt balonu nawet na cienkiej żyłce i tylko mogłem się domyślać co dzieje się z moją przynętą. O wykryciu ewentualnego brania nie było nawet mowy. Po bezrybnym weekendzie nazbierałem w lesie nieco fragmentów kory z drzew. Dokładnie je wysuszyłem i zacząłem struganie. Starałem się nie popełniać tych samych błędów co mój mentor z czasów dzieciństwa, ale i tak napsułem wiele korpusów. W końcu udało mi się stworzyć parę brzydali i po końcowym zagruntowaniu i pomalowaniu (z grubsza ;) ) na kilka popularnych u nas owadów, zamontowałem meleńkie stery, które powycinałem z plastykowych butelek. O dziwo, niektóre pracowały jak wobler – mordka w lewo, dupka w prawo. Mała korekta oczka mocującego dokonana już na łowisku, spowodowała że niektóre moje stworki ożyły. Znaczny odsetek moich wobków niestety nie pracował, a podginanie oczka to w lewo, to w prawo nie przynosiło efektów, podobnie jak manipulowanie sterem. Większość miała zbyt wysoko umieszczony stelaż względem poziomej osi symetrii wobka i zwyczajnie wirowały prowadzone w wodzie. Postanowiłem pousuwać z nich stery i dać im szansę wykonując po kilkanaście rzutów. Przynęty zmieniałem losowo, wiązałem do żyłki modele sprawne i „niepełnosprawne”. Kombinowałem z techniką prowadzenia. Rzucałem pod prąd, w poprzek nurtu, spławiałem kręcąc do tyłu korbką. Pierwsze branie zanotowałem na wobka, który nie posiadał akcji, a także był tonący. Prowadziłem go w następujący sposób: Po zarzuceniu czekałem aż opadnie na dno, podnosiłem kijem do góry na napiętej lince, po czym opuszczałem kij w dół i wykasowywałem luz, pozwalając przynęcie znów opadać. Na kotwiczce zameldował się kleń. Nie grzeszył rozmiarami, ale pozwolił nabrać zaufania do moich nowych przynęt. Przed kolejną wyprawą przestudiowałem książki o muszkarstwie, które kiedyś ktoś mi podarował i wysnułem z nich kilka wniosków dotyczących sposobu podania i prowadzenia owadów. Na kolejnej wyprawie swą wiedzę starałem się wprowadzić w życie. O dziwo pojawiły się pstrągi! Łowiło się je niełatwo, bo małe wobki wiązałem bezpośrednio do żyłki, która z racji rozmiaru i masy przynęty była bardzo cienka. Dlatego pierwszy kropkowaniec nie dał mi szans na 0,16-tce „Byrona” (pamięta ktoś jeszcze te żyłki? ;) ). Zwiał pod sam brzeg, gdzie w wodzie sporo było krzaków i chyba jakieś zatopione drzewo. Zmieniłem taktykę i zacząłem obrzucać okolice brzegu od strony otwartej wody – brodząc. Następnego pstrąga wyholowałem szczęśliwie. Tego dnia ryby brały właśnie pod samym brzegiem, wzdłuż którego, na całej długości rosły drzewa. Łowny model był koloru szaro – brunatno – czarnego. Jak się później okazało przypominał nieco chrabąszcza majowego, których było tam pełno. Eksperymentowanie z woblerami owadzimi wspierałem przez baczną obserwację przyrody i studiowanie atlasu z owadami. Wiedziałem już że pływak żółtobrzeżek pływa pod wodą, a szerszeń, który wpadnie do wody chlapie po powierzchni. Dzięki temu, gdy doszedłem do jako takiej wprawy w wyważaniu małych wobków, to wiedziałem jak je pomalować i jak nimi łowić w których warunkach. Obecnie mam już kilka wypracowanych technik, które na moich miejscówkach świetnie się sprawdzają, głównie podczas połowów kleni i jazi. Owadkami pracującymi na powierzchni wody cudownie się łowi w bardzo czystych rzekach. Podchody w „polaroidach” za rybą, brodząc i podając jej wobek pod sam nos, to świetna sprawa. Kiedyś łaziłem po całym myślenickim odcinku Raby przez kilka godzin za kleniami i prowokowałem poszczególne stadka, które napotkałem w rozmaity sposób. W krystalicznie czystej wodzie widziałem wyjścia ryb do moich przynęt. Niektóre kończyły się atakiem, a jeszcze inne obejrzeniem przynęty i ucieczką. Emocje były niesamowite.

Zarzucając swojego owada do wody, staram się prowadzić go w taki sposób, by jak najwierniej przypominał żywego robaka. Łowiąc w rzece, zawsze staram się by spływał z prądem, a co jakiś czas przytrzymuję go by zadrgał i nieznacznie się zanurzył. W naprawdę silnym nurcie, spuszczam przynętę daleko z prądem kręcąc korbką do tyłu. Mam kilka wobków, które tak prowadzone pracują, poruszane jedynie przez uciąg wody, który jest większy niż ich tempo spływania. Oczywiście w czasie takiego łowienia muszę działać w skupieniu i z wyczuciem. Owadek wygląda wówczas jak porwany przez prąd, starający się mimo wszystko walczyć z siłą wyższą, płynąc pod prąd. Inaczej łowię imitacjami owadów, które umieją nurkować i pod wodą wytrzymują naprawdę długo. Staram się je wykonywać w taki sposób by nurkowały na 20-30 cm, albo by były tonące.

Mini wobki w połączeniu z ultralightem i cienką żyłką to świetna sprawa. W miesiącach letnich nie ma to jak wejść do wody i pobawić się w podchody z kleniami. W „polaroidach” można wypatrzeć z daleka ryby i kombinować z podejściem, podaniem przynęty i samą przynęta. Branie pod powierzchnią albo z samej powierzchni, to w ogóle bajka. Nauka entomologii nie pójdzie na marne. Ja mam tylko jeden problem – w ostatnich latach znienawidziłem robienie małych wobków. Wolę strugać przynęty XXL z lipy, niż dłubać się z maleństwami, a potem montować w nich stelaż. Z tego powodu pozostało mi już tylko kilka owadzich woblerów w moich pudełkach. Nie dlatego że urywam, bo tak jak wspominałem – większość chodzi płytko i o zaczepy trudno, ale każda przynęta z czasem zostaje zniszczona, albo zgubiona (zwłaszcza jak się odcina jednego owada z żyłki, a przewiązuje drugiego, stojąc po pas w płynącej wodzie z wędką pod pachą ;)).

Dlaczego warto popróbować na owady?

Drapieżniki i paradrapieżniki odżywiają się nimi, często stanowią one uzupełnienie ich diety. Jeśli ryby nie chcą brać na tradycyjne wobki i gumki, to warto popróbować, zwłaszcza gdy widzimy mnóstwo tej gadziny latającej, pełzającej, skaczącej i szeleszczącej wokoło.