Kategoria

Sztuczne przynęty, strona 3


Poruszanie się przynęty
19 kwietnia 2020, 15:03

Temat niby jak każdy inny. Są ludzie, którzy bezgranicznie ufają cudownej pracy swoich woblerów, wirówek, czy cykad. Twierdza, że są super łowne. Obserwując ich na łowisku, widziałem nieraz, że mieli problem ze złowieniem ryby. Opowiadali, że ryby nie biorą, że ciśnienie jest złe, że wiatr wieje nie w tą stronę co trzeba, że kłusownicy wszystko wybili itp. Bo jakim cudem – on, wielki łowca, nie może złowić ryby na swe cudowne przynęty? Przecież to niemożliwe! Ma nawet cudowny kij zrobiony na zamówienie, z super wytrzymałego włókna węglowego IM 15, przelotkami FUJI SiC i uchwytem rezonansowym, który przyspiesza samoczynnie zacięcie, ułamek sekundy po tym, kiedy samoczynnie wykryje branie zanim jeszcze ono nastąpi! Szkoda tylko, że większość z tych łowców okazów nie wie jak prowadzić w wodzie sztuczną przynętę. To właśnie prowadzenie wabika jest najbardziej niedocenianym elementem spinningowej sztuki, zaraz po czytaniu wody! Wyobraźmy sobie faceta, który obejrzał jeden z „mądrych” filmów o łowieniu sandaczy! Bohaterowie filmu jigują tak, że mi kopara opadła jak to zobaczyłem. Podbijają przynętę kijem o długości około 3 metrów bardzo gwałtownie i szybko wybierają luz kręcąc młynkiem z szybkością wręcz ponadświetlną. Myślałem, że spadnę ze śmiechu z fotela jak to zobaczyłem. Z miejsca zadzwoniłem po kolegę – wędkarza i oglądając wspólnie śmialiśmy się jak na dobrej komedii. „Łowienie z opadu” - czyli podbijanie przynęty w górę i oczekiwanie na branie w momencie, gdy ona opada. Technika mająca swoje zastosowanie podczas korzystania z naprawdę ciężkich jigów (ponad 35g). Nie do końca jest mądre takie prowadzenie przynęty, łowiąc lekkimi jigami, gdyż ryby biorą przynętę jigową również gdy porusza się ona do góry, a nie tylko opada. Ale nawet nie to jest istotą problemu. Kilka tygodni później spotkałem nad Wisłą faceta, który robił tak samo. Powiedział mi, że to „klucz do złowienia sandacza w naszych przełowionych łowiskach” - bo tak usłyszał od mądrych „zawodowców” w filmie... Ręce mi opadły. Oczywiście gość ryby nie złowił (szczerze wątpię, czy łowiąc w ten sposób złowi coś kiedykolwiek). Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że większość polskich wędkarzy ma problemy nie tyle z techniką łowienia, co z samodzielnym myśleniem.

Poruszanie się przynęty

Aby zobrazować bezsens całej sytuacji, proponuję każdemu, kto ma jakieś wątpliwości, przeprowadzenie prostego testu:

1. Weź 3 metrowy kij

2. Weź swoją ulubioną przynętę miękką, którą łowisz sandacze i zawiąż na końcu zestawu

3. Rzuć 15-20 metrów od siebie (nie do wody, test najlepiej przeprowadzić na trawniku, aby było widać to co dzieje się z naszą przynętą)

Zakładam, że wabik ma jakieś 6-10 cm długości.

4. A teraz, gdy leży on już te kilkanaście metrów od Ciebie, szarpnij mocno wędką, przemieszczając szczytówkę z godziny 9 na 12 i zobacz co się stanie z przynętą!

Zadziwiające nieprawdaż? W ciągu ułamka sekundy nasza mała imitacja rybki, czy też pijawki, przemieściła się o kilka metrów! Oczywiście pod wodą jest opór, który ona stawia i przynęta po takim szarpnięciu kijem nie poleci w powietrze, ale mimo wszystko, w ciągu mgnienia okiem, przeskoczy o dobre dwa metry! Widzieliście kiedyś żeby jakiekolwiek stworzenie wodne, tak małej wielkości, poruszało się tak szybko? Jak widzę jeszcze w jak wielkie główki zbroją swoje gumki niektórzy wędkarze (najczęściej na płytkim łowisku, gdzie waga główki powyżej 7-8 gramów jest bezsensu także z 1000 innych powodów), to już w ogóle odpadam.

Wyobraźcie sobie jak to wszystko widzi ryba! Analogicznie, jakby po waszej kuchni latała kanapka, skacząc po kilka metrów, a wy, staralibyśmy się ją złapać zębami. Prawda że proste?

Rozwiązanie jest prostsze niż myślicie. Jigując, poruszajcie szczytówką kija, tak by przemieszczać ją o max 30 cm. Ruchy nie powinny być gwałtowne, ale powolne i płynne. Tak poruszająca się przynęta wygląda w wodzie o wiele naturalniej. Dłużej przebywa w strefie żerowania ryb i zapewniam, że o wiele częściej jest przez ryby atakowana. Powodów tego faktu jest kilka:

rybie łatwiej jest przynętę zauważyć;

ryba nie ma problemu z przeprowadzeniem celnego ataku na wabik;

przynęta znajduje się znacznie dłużej w „strefie rażenia” ryb;

 

Zasada powolnego prowadzenia jigów dotyczy nie tylko łowienia sandaczy, ale i innych ryb. Fakt, że ktoś agresywnie łowiąc z opadu złowił sandacza, najczęściej o niczym nie świadczy. Złowione w ten sposób ryby z reguły są małe i rzadko kiedy przekraczają swą długością 55 cm. Rzadko zapięte bywają od wewnątrz pyska. Najczęściej dostają hakiem w inną część głowy (na zewnątrz) albo bardziej pechowo – np. za skrzela.

Ktoś w tym momencie spyta, co z ciężkim bombardowaniem dna za pomocą główek po 35 gramów lub nawet cięższych? W końcu to niekiedy jedyny sposób na złowienie sandacza, ponieważ zdarzają się momenty, że ryby preferują przynęty tylko podawane w taki sposób. Owszem – zdarza się i trzeba być przygotowanym również na taką okoliczność. Ale agresywne walenie „głową w dno” powinno być robione przemyślanie. Czasami trzeba wręcz „orać dno”, czyli prowadzić ciężkiego jiga sunąć nim po dnie, by wzniecał nad sobą jak największe chmury mułu. Tutaj też trzeba być elastycznym i dostosowywać się do warunków łowiska i dnia.

Reasumując, celem niniejszego artykułu było bardziej zachęcenie do bardziej przemyślanego stosowania swoich przynęt, na łowisku. Zdroworozsądkowe podejście w tego typu sytuacjach, może sprawić, że nasze połowy staną się bardziej przemyślane, a złowione przez nas ryby będą większe niż dotychczas. Duża ryba rzadko kiedy ugania się za drobnicą i małymi kąskami. Najczęściej woli poczekać aż niczego nie spodziewający się intruz pojawi się powoli w okolicach jego pyska i wówczas go połyka.

Woblery owadzie
19 kwietnia 2020, 15:00

Z woblerkami imitującymi owady spotkałem się po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Nie były one wówczas tak popularne jak obecnie. Wtedy jeszcze łowiło się najczęściej na blaszki, które powoli zaczęły być wypierane przez gumki. Woblerów mało kto używał, bo były to czasy, kiedy używało się głównie żyłek, które jakościowo znacznie odbiegały od tych, które są produkowane teraz. A małe wobki wymuszały stosowanie cienkich żyłeczek, zatem pozostawały przynętą dla bardzo zamożnych spinningistów, albo służyły jedynie do połowu brodząc – w płytkiej wodzie, gdzie każdy zaczep można było wyciągnąć podchodząc i wydobywając przynętę ręką. Poza tyn nigdzie nie można było ich dostać. W sklepach, najmniejsze rapalki były (jak to rapalki ;)) bardzo drogie, mnie nie było na nie stać. Nurkowały dość żwawo i głęboko, co zwiększało ryzyko zaczepu i utraty przynęty. Wobki owadzie oglądałem tylko na zdjęciach w gazetach wędkarskich, gdzie pojawiały się zdjęcia produktów amerykańskiej firmy „Rebel”. Nie wszystkie były one podobne do owadów. Imitowały raczki, krewetki i tym podobne. Były wielkości od 3 do 5 cm. Maleństwa potrafiły nurkować jeszcze ostrzej niż Rapala o czym przekonałem się na własnej skórze, urywając w zimny, listopadowy dzień „krewetkę”, którą dostałem w prezencie. Pierwszego prawdziwego woblerowego owada pokazał mi dopiero znajomy muszkarz – spinningista. Był fanatykiem obydwu metod. Jako że był już emerytem, to na swoje hobby miał naprawdę wiele czasu. Kiedy nie łowił, to siedział i robił przynęty. Kręcił muszki, strugał woblerki, klepał wahadła. Fakt, że strasznie przykładał się do tego co robił. Małe wobki ciężko jest uzbroić w stelaż i do tego jeszcze ustawić w taki sposób by się nie wykładały. Dlatego wiele z woblerów, które robił, już na etapie montowania stelażu i gruntowania szły do śmieci. Udało mu się jednak zrobić ładną serię imitacji wielu owadów, które żyją u nas i są ich naturalnych rozmiarów (czyli mniejsze niż „ogromny szerszeń” Rebela na 5 cm ;) ). A wiecie jak to bywa z muszkarzami – najpierw łapią siatką małe muszki, by potem dobrać jedną z tysięcy ich imitacji, która najwierniej przypomina te latające nad wodą. Wędkarz ten opowiadał mi, że jego początki z owadzimi woblerami nie były łatwe. Napsuł wiele korpusów, zanim doszedł do tego jak i czym je malować, nie mówiąc już o o wprowadzaniu stelaża, wyważeniu itd. Korpusy strugał z kory drzewa. Woblerki były maleńkie. Od 1,5 do 3 cm. Przypominały biedronki, stonki i żuczki.

woblery owadzie

Sam próbowałem je robić, ale moje próby spełzły na niczym. Nie na moją – gówniarską kieszeń były farby, lakiery i narzędzia. A kleniojazie i pstrągi brały dobrze na wirówki. Temat woblerków owadzich powrócił do mnie dopiero po kilku latach. Pstrągi na Dunajcu były wybredne, nie pozwalały spinningistom połowić. Znacznie lepsze efekty mieli muszkarze. Próbowałem robić nawet suche muszki imitujące osy, ale za pomocą spinningu nie dało się nimi efektywnie operować. Wyrzut przynęty ukręconej na małym haczyku nie był możliwy nawet na ultralighcie. O prowadzeniu przynęty na napiętej lince mogłem jedynie pomarzyć. Brodząc, próbowałem spławiać przynętę z nurtem, ale nurt wody powodował efekt balonu nawet na cienkiej żyłce i tylko mogłem się domyślać co dzieje się z moją przynętą. O wykryciu ewentualnego brania nie było nawet mowy. Po bezrybnym weekendzie nazbierałem w lesie nieco fragmentów kory z drzew. Dokładnie je wysuszyłem i zacząłem struganie. Starałem się nie popełniać tych samych błędów co mój mentor z czasów dzieciństwa, ale i tak napsułem wiele korpusów. W końcu udało mi się stworzyć parę brzydali i po końcowym zagruntowaniu i pomalowaniu (z grubsza ;) ) na kilka popularnych u nas owadów, zamontowałem meleńkie stery, które powycinałem z plastykowych butelek. O dziwo, niektóre pracowały jak wobler – mordka w lewo, dupka w prawo. Mała korekta oczka mocującego dokonana już na łowisku, spowodowała że niektóre moje stworki ożyły. Znaczny odsetek moich wobków niestety nie pracował, a podginanie oczka to w lewo, to w prawo nie przynosiło efektów, podobnie jak manipulowanie sterem. Większość miała zbyt wysoko umieszczony stelaż względem poziomej osi symetrii wobka i zwyczajnie wirowały prowadzone w wodzie. Postanowiłem pousuwać z nich stery i dać im szansę wykonując po kilkanaście rzutów. Przynęty zmieniałem losowo, wiązałem do żyłki modele sprawne i „niepełnosprawne”. Kombinowałem z techniką prowadzenia. Rzucałem pod prąd, w poprzek nurtu, spławiałem kręcąc do tyłu korbką. Pierwsze branie zanotowałem na wobka, który nie posiadał akcji, a także był tonący. Prowadziłem go w następujący sposób: Po zarzuceniu czekałem aż opadnie na dno, podnosiłem kijem do góry na napiętej lince, po czym opuszczałem kij w dół i wykasowywałem luz, pozwalając przynęcie znów opadać. Na kotwiczce zameldował się kleń. Nie grzeszył rozmiarami, ale pozwolił nabrać zaufania do moich nowych przynęt. Przed kolejną wyprawą przestudiowałem książki o muszkarstwie, które kiedyś ktoś mi podarował i wysnułem z nich kilka wniosków dotyczących sposobu podania i prowadzenia owadów. Na kolejnej wyprawie swą wiedzę starałem się wprowadzić w życie. O dziwo pojawiły się pstrągi! Łowiło się je niełatwo, bo małe wobki wiązałem bezpośrednio do żyłki, która z racji rozmiaru i masy przynęty była bardzo cienka. Dlatego pierwszy kropkowaniec nie dał mi szans na 0,16-tce „Byrona” (pamięta ktoś jeszcze te żyłki? ;) ). Zwiał pod sam brzeg, gdzie w wodzie sporo było krzaków i chyba jakieś zatopione drzewo. Zmieniłem taktykę i zacząłem obrzucać okolice brzegu od strony otwartej wody – brodząc. Następnego pstrąga wyholowałem szczęśliwie. Tego dnia ryby brały właśnie pod samym brzegiem, wzdłuż którego, na całej długości rosły drzewa. Łowny model był koloru szaro – brunatno – czarnego. Jak się później okazało przypominał nieco chrabąszcza majowego, których było tam pełno. Eksperymentowanie z woblerami owadzimi wspierałem przez baczną obserwację przyrody i studiowanie atlasu z owadami. Wiedziałem już że pływak żółtobrzeżek pływa pod wodą, a szerszeń, który wpadnie do wody chlapie po powierzchni. Dzięki temu, gdy doszedłem do jako takiej wprawy w wyważaniu małych wobków, to wiedziałem jak je pomalować i jak nimi łowić w których warunkach. Obecnie mam już kilka wypracowanych technik, które na moich miejscówkach świetnie się sprawdzają, głównie podczas połowów kleni i jazi. Owadkami pracującymi na powierzchni wody cudownie się łowi w bardzo czystych rzekach. Podchody w „polaroidach” za rybą, brodząc i podając jej wobek pod sam nos, to świetna sprawa. Kiedyś łaziłem po całym myślenickim odcinku Raby przez kilka godzin za kleniami i prowokowałem poszczególne stadka, które napotkałem w rozmaity sposób. W krystalicznie czystej wodzie widziałem wyjścia ryb do moich przynęt. Niektóre kończyły się atakiem, a jeszcze inne obejrzeniem przynęty i ucieczką. Emocje były niesamowite.

Zarzucając swojego owada do wody, staram się prowadzić go w taki sposób, by jak najwierniej przypominał żywego robaka. Łowiąc w rzece, zawsze staram się by spływał z prądem, a co jakiś czas przytrzymuję go by zadrgał i nieznacznie się zanurzył. W naprawdę silnym nurcie, spuszczam przynętę daleko z prądem kręcąc korbką do tyłu. Mam kilka wobków, które tak prowadzone pracują, poruszane jedynie przez uciąg wody, który jest większy niż ich tempo spływania. Oczywiście w czasie takiego łowienia muszę działać w skupieniu i z wyczuciem. Owadek wygląda wówczas jak porwany przez prąd, starający się mimo wszystko walczyć z siłą wyższą, płynąc pod prąd. Inaczej łowię imitacjami owadów, które umieją nurkować i pod wodą wytrzymują naprawdę długo. Staram się je wykonywać w taki sposób by nurkowały na 20-30 cm, albo by były tonące.

Mini wobki w połączeniu z ultralightem i cienką żyłką to świetna sprawa. W miesiącach letnich nie ma to jak wejść do wody i pobawić się w podchody z kleniami. W „polaroidach” można wypatrzeć z daleka ryby i kombinować z podejściem, podaniem przynęty i samą przynęta. Branie pod powierzchnią albo z samej powierzchni, to w ogóle bajka. Nauka entomologii nie pójdzie na marne. Ja mam tylko jeden problem – w ostatnich latach znienawidziłem robienie małych wobków. Wolę strugać przynęty XXL z lipy, niż dłubać się z maleństwami, a potem montować w nich stelaż. Z tego powodu pozostało mi już tylko kilka owadzich woblerów w moich pudełkach. Nie dlatego że urywam, bo tak jak wspominałem – większość chodzi płytko i o zaczepy trudno, ale każda przynęta z czasem zostaje zniszczona, albo zgubiona (zwłaszcza jak się odcina jednego owada z żyłki, a przewiązuje drugiego, stojąc po pas w płynącej wodzie z wędką pod pachą ;)).

Dlaczego warto popróbować na owady?

Drapieżniki i paradrapieżniki odżywiają się nimi, często stanowią one uzupełnienie ich diety. Jeśli ryby nie chcą brać na tradycyjne wobki i gumki, to warto popróbować, zwłaszcza gdy widzimy mnóstwo tej gadziny latającej, pełzającej, skaczącej i szeleszczącej wokoło.

Koguty na okonia
19 kwietnia 2020, 14:57

Wbrew pozorom, małe gumki i obrotówki nie są jedynymi skutecznymi przynętami na okonia. Zwolennikiem stosowania woblerów podczas polowania na pasiaki nie jestem, pomimo że i one mają swoje wielkie chwile w pewnych sytuacjach. Zawsze podkreślam, że nie ma żelaznej zasady, co do stosowania przynęt na dany gatunek drapieżników. Każdą rybę można złowić na wobler, wirówkę, wahadłówkę, gumę, koguta, czy cykadę. Nie inaczej jest w okoniem. Charakterystyka tego gatunku i poszczególnych właściwości jego budowy anatomicznej powoduje, że przeważnie najskuteczniejsze podczas połowu są przynęty jigowe. Każdy łowca pasiastych doskonale wie, jak potrafią one grymasić przy jedzeniu. Dlatego czasami nie chcą brać. Ale czy nie chcą brać na wszystko, czy tylko na nasze gumowe jigi? Pamiętać należy, że popularny „paproch” to nie jedyna „słuszna” przynęta, którą możemy „ultralightować” w pogoni za okoniami. Niezłe mogą też być koguty. Przynęty te znane są głównie łowcom sandaczy, ale z czasem zaczęto łowić na nie także inne gatunki ryb – w tym – okonie. Różnica pomiędzy sandaczowymi kogutami, a ich braćmi do połowu okonia, to rozmiar i często waga (choć niekoniecznie, bo na ciężkie koguty zdarzają się okonie, podobnie jak sandacz może zagryzać małe kogutki).

Jaka jest przewaga kogutka, nad paproszkiem, ripperkiem, przynęta tubową, czy banjo? Na pierwszy rzut oka – praktycznie żadna. W wodzie jedno i drugie prezentuje się podobnie. Diabeł tkwi w szczegółach. Inaczej zachowuje się falujący, czy zamiatający na prawo i lewo ogonek gumki, a inaczej subtelne drgania piórek ogonka. Różnice dotyczą także samego korpusu. O ile w gumach jest on jednolity lub karbowany, o tyle w kogutku okoniowym może on zbierać podczas rzutu na swą powierzchnię bąbelki powietrza, które chociaż maleńkie, będą się powoli uwalniać w wodzie spomiędzy włosków. Do tego dochodzi ogonek kogutka – robiąc samemu koguty możemy mieć na niego i jego pracę bardzo duży wpływ. Wszystko zależy od jego długości, gęstości i materiałów z których został wykonany. Możemy robić ogonki ze sztywniejszych piórek, a także z miękko falujących piórek marabuta. Co do całej konstrukcji, to ja osobiście zawsze robię koguty na okonia używając zwykłych główek jigowych. Stelaży z kotwiczką nie uznaję, z tych samych powodów co w kogutach sandaczowych... Za bardzo kojarzą mi się z szarpakiem i nic na to nie poradzę...

Koguty na okonia

Budowa okoniowego kogutka

Wróćmy do ogonka i do korpusiku oraz tego jak są zbudowane. Mając już w głowie ciężar główki jigowej, która służyć nam będzie jako podstawa do wykonania kogutka, musimy założyć:

z jaką szybkością opadać ma nasz kogutek;

jakie stworzonko ma imitować;

jak daleko chcemy nim rzucać.

 

Dlaczego to takie ważne? Jak już wspomniałem - „diabeł tkwi w szczegółach”. Gruby korpus, wykonany z chenilli spowolni opad, będzie też miał wpływ na odległości rzutowe (chociaż nie aż tak znaczne jak się niektórym wydaje – o tym dalej). Jeśli chcemy przyspieszyć opad, to najlepiej jest zastosować korpusik niezbyt gruby. Będzie stawiał w wodzie mniejszy opór, będzie też mniej wyporny, zatem nasz kogutek będzie po wpadnięciu do wody szybciej pikował w kierunku dna. Co do ogonka – mięciutki i długi ogonek (np. marabut) świetnie będzie falował, nawet przy lekkich i finezyjnych ruchach naszej przynęty. Im ogonek krótszy, tym jego praca będzie mniej wyraźna. Podobnie jest z materiałem, z którego jest on wykonany. Im sztywniejszy, tym praca będzie bardziej subtelna i mniej zauważalna. Ja ostatnio zacząłem robić w niektórych kogutach nawet podwójne ogonki – warstwę lekko falujących marabutów (krótsze) i kilka dłuższych – sztywnych piór na ogon właściwy. Daje to ciekawe rozwiązanie, którego (póki co) nie znają jeszcze ryby, a które dosyć ciekawie prezentuje się w wodzie.

Kolorystyka

Doszliśmy do momentu, w którym dusze artystyczne mogą się wykazać. Kogutek może być jedno, dwu, a nawet wielokolorowy. Ja w przypadku kogutków okoniowych preferuję barwy jednolite lub dwubarwne. Czyli korpusik i ogonek w takim samym kolorze albo w dwóch rozmaitych. Może to być czarny, brązowy, oliwkowy, łososiowy, albo jakieś bardziej żywe barwy. Tutaj pojawia się małe „ale”. W końcu okoń to ryba, która ma bzika pod względem kolorów i często na łowiskach, gdzie większość spinningistów myśli, że „najlepiej bierze na „motor-oil” okoń woli pomarańczową „żarówę” w zestawieniu z niebieskim. Nie inaczej jest z kogutkami. Dlatego zawsze robiąc kogutki na tą rybę, wykonuję po jednym egzemplarzu z barw, nazwijmy to: „klasycznych”, oraz z dziesięć koszmarków o barwach mieszanych. Czyli korpusik i ogonek w innych barwach. Po pierwszym przetestowaniu przynęt, już wiem, które modele zrobić na kolejne wypady. Moje przedsezonowe łowy okoniowe zaczynają się i (przeważnie) kończą w jednym zbiorniku, gdzie woda jest bardzo czysta. Tutaj pośród kogutków prym wiedzie - odkąd pamiętam – kolor brązowy. Niewykluczone, że dzieje się tak dlatego, że żyje tutaj sporo raków pręgowanych i okonie lubią się nimi zażerać. Do 1 maja (po tej dacie średnio mnie interesują okonie ;-) ) skuteczne są jeszcze kolory niebieskie, szare, żółte i kombinacje różnych barw korpusu z czerwonymi ogonkami.

Dlaczego kogut

Kogutki „ukręcone” na lekkich i bardzo lekkich główkach dają sporo możliwości jeśli chodzi o ich techniki prowadzenia. Można prowadzić je wpół wody, dosyć powolnym tempem, tak by tor po którym się poruszają przypominał sinusoidę. Jeśli główka jest lekka, a korpusik i ogonek mocno upierzone, to można osiągać naprawdę ciekawe efekty w wodzie. Za pomocą powolnych podciągnięć, przynęta będzie się poruszać niemal poziomo, falując. A tego niestety gumki nie potrafią. Podobnie sprawa się ma z zatrzymywaniem jiga na dnie. Drgający „puchatek” przez chwilę po zatrzymaniu się w przydennym mule, wachluje się ogonkiem i jego poszczególnymi fragmentami. Gumy tego niestety nie potrafią czynić tak dobrze... A często są to jedyne momenty, w których bardzo leniwe pasiaki mogą łaskawie połknąć naszą przynętę.

Waga

Mój zakres wagowy okoniowych kogutków waha się w przedziale od 1 do 4 gramów. Mowa oczywiście o łowieniu typowo „okoniowym” - czyli podczas korzystania z najlżejszego zestawu spinningowego. Czasami okonie zdarzają się nawet na koguty ważące grubo ponad 15 gramów, ale to jest już przyłów, w czasie polowań na inne gatunki. Przy korzystaniu z zestawu standardowego, „ultralighta” najlepiej jest używać żyłki o średnicy 0,14 – 0,16 mm i zrezygnować z krętlika z agrafką, który ma duży wpływ na pracę tak małych przynęt.

Lotność

Tutaj małe sprostowanie – bardzo pierzasty kogut może latać bliżej niż mniej upierzony, ale może także latać... dalej. Wszystko zależy od tego jak nasiąknął wodą. Jeśli po zmianie kogutka macie wątpliwości, czy uda wam się dorzucić w wybrane miejsce, to przed rzutem warto go wsadzić pod wodę. Zaznaczam też, że ogony z marabuta lepiej nasiąkają niż np. sztywne piórka z kaczki, które nawet po nasiąknięciu są jak żagiel, który stawia w powietrzu opór, skutecznie wyhamowując przynętę.

Prowadzenie

Tutaj nie ma już żadnych różnic, czy innych filozofii, niż podczas jigowania zwykłymi gumkami na główkach jigowych. Dobrze jest kicać po dnie, szarpać wpół wody i kombinować na wszelkie możliwe sposoby. Jedyna technika, nad którą warto zatrzymać się na dłużej, to zatrzymanie kogutka na dnie na nieco dłuższe chwile niż robimy to z gumkami. Najważniejsze jest zatrzymanie podczas drugiego skoku – wtedy notowałem najwięcej brań. Przynęta wpada do wody – czekamy aż spadnie na dno, podbijamy by przeskoczyła kawałeczek i tam ją pozostawiamy. Po kilku – kilkunastu senkundach lekko podnosimy samą szczytówkę na napiętej żyłce – i... siedzi :-)

Zbrojenie jiga
19 kwietnia 2020, 14:55

Prawidłowe uzbrojenie przynęty jigowej, to kolejny, moim skromnym zdaniem, niezmiernie ważny element, który na łowisku decyduje o sukcesie albo porażce. Wielkość gumki, jak i jej kształt, determinują rozmaite sposoby zbrojenia, dzięki którym guma będzie się w wodzie zachowywać odpowiednio – czyli tak, by skutecznie prowokować ryby do brań. Inaczej zbroi się zwykłego, małego twistera, podczas łowienia okoni, inaczej zbroimy dużego rippera przeznaczonego na szczupaka. Jeszcze inaczej zbroimy wormy, gumowe raki i jaszczurki. Pamiętać także należy, że istnieje wiele rodzajów główek jigowych, różne wielkości haków, na których odlane są główki oraz fakt, ze ciężar główki jest chyba najważniejszym elementem całego jigowego zestawu w kontekście danego łowiska i grubości linki, której używamy. Wielu wędkarzy stosuje rozwiązania „standardowe” - czyli zawsze i wszędzie używa do 7 cm rippera główki o masie np.10 g i długości haka, który wystaje z grzbietu gumki, mniej-więcej w jej połowie. Owszem – jest to jakieś rozwiązanie na niektórych łowiskach, które może przynosić sukcesy. Ale co zrobić, gdy wędkarz łowiący nieopodal ciągnie rybę za rybą, a my nie mamy nawet lekkiego puknięcia. Podpatrzyliśmy, że używa rippera w barwie perłowej z błękitnym grzbietem i czerwonym gardełkiem. Zakładamy takiego samego, prowadzimy przynętę w podobny sposób i dalej nic. Woda ma głębokość około 2m, plecionka – ten sam kolor i grubość. A jednak u nas nic się nie dzieje. Otóż nasz konkurent nad wodą może mieć hak jigowy na nieco krótszym trzonku, albo na odrobinę dłuższym. Dodatkowo poszerza to, lub zwęża amplitudę ruchów jego rippera. Być może waga jego główki jigowej to nie 10 a np. 12 g, co przyspiesza nieco opad, lub 8g, co tenże opad spowalnia. I rybom właśnie takie niuanse w zachowaniu przynęty mogą robić dużą różnicę. Z racji, że problematyka zbrojenia przynęt jigowych jest ogromnie szeroka, proponuję zawęzić temat do zbrojenia przynęt jedynie w główki jigowe o okrągłym kształcie. Zbrojenia w erie-jigi, football-jigi już zostało poruszane z grubsza na łamach portalu, a dokładne omówienie wszystkich wymagałoby napisania bardzo grubej książki. Dlatego do tematów rodzajów główek będę jeszcze powracał w przyszłości, w kolejnych artykułach. Na razie skupmy się na główkach okrągłych.

Zbrojenie jiga

Twistery

Zacznijmy od początku – prosty twisterek, nadziany na najzwyklejszą-okrągłą główkę jigową, która swym rozmiarem sprawia wrażenie doskonale zestrojonej z gumą całości.

Tą samą gumkę możemy uzbroić w hak niedociążony w przypadku gdy głębokość łowiska, uciąg wody lub po prostu grymaśne ryby tego wymagają.

Możemy także naszego twistera bardziej dociążyć, jeśli zajdzie taka potrzeba.

proszę zwrócić uwagę, że cały czas kładziemy nacisk na najzwyklejsze zbrojenie prostej „gumki” „od głowy.”

Tak uzbrojonym twisterkiem możemy sobie już śmiało jigować w wielu miejscach. Wróćmy jednak do problematyki samego zbrojenia.

Przed nami pozostałe przynęty, które są nieco bardziej skomplikowane niż twister. Tutaj dopiero rozpościera się prawdziwe pole do popisu dla jigowego „zbrojmistrza

Rippery i kopyta

Celowo pozostawiłem sposoby zbrojenia w główki lżejsze na dłuższych hakach i cięższe na hakach krótszych właśnie w omawianiu ripperków. Rippery i inne gumki rybkokształtne – czyli takie które imitują ryby, to jedna z najważniejszych, największych i najbardziej uniwersalnych przynęt jakie mają sens być stosowane na polskich łowiskach. Wiadomo, ze każdy drapieżnik i paradrapieżnik żywi się małymi rybami, wylęgiem, drobnicą. A więc gumki rybkokształtne mogą być zastosowane na rzece nizinnej, pstrągowym strumyku, zbiorniku zaporowym, porcie, stawie – czyli wszędzie!

W zależności od obciążenia mamy możliwość łowienia nimi w każdej warstwie wody. Możemy łowić tuż pod powierzchnią, gdzie czasami pojawia się wieczorny sandacz, albo wczesnoporanny szczupak, możemy dłubać 5 cm ripperkiem w 4 metrowym dołku, za okoniem – możliwości zastosowania ripperów jest całe mnóstwo, ale jak to zrobimy – zależy wyłącznie od nas. Musimy tylko naszą gumowę rybkę właściwie uzbroić.

Ripper w płytkiej wodzie

Domena łowienia sandaczy i boleni w rzekach. Woda przelewa się przez 50-80 cm wypłycenie, gdzie często stoi drobnica. Co jakiś czas wpada tam stado polujących boleni. Nasze woblery są im doskonale znane, albo zwyczajnie im się nie podobają. W pudełku mamy kilka ripperów o wielkości 8-9 cm, którymi kusiliśmy do tej pory sandacze, obstukując dno na większych głębinach. Wystarczy takiego ripperka uzbroić lżej i już można go poprowadzić z właściwą prędkością po płyciźnie w taki sposób, że nie spada za szybko i nie odbija się głową od dna – ot – uciekająca uklejka, czyli doskonały kąsek dla atakującego Bolesława.

Wariant I

Zbrojenie w główkę np. 4-5 g, która jest „przeznaczona” (w zamyśle producentów/sprzedawców) do przynęt 4-5 cm.

Wariant II

Zbrojenie w główkę 4-5 g, na haku o dłuższym trzonku – stosowane, gdy chcemy nieco zgasić amplitudę przynęty, by machała ona ogonkiem mniej zamaszyście. Przydatne także w sytuacjach, gdy przynęta atakowana jest mniej zdecydowanie od tyłu.

Zbrojenie antyzaczepowe

Takie uzbrojenie ma chronić naszą przynętę od zerwania w łowisku, gdzie takie zagrożenia pojawiają się podczas każdego rzutu. Szczerze mówiąc, to wygrzebałem to gdzieś z amerykańskich opracowań i na chwilę obecną nie stosuję tego typu zabezpieczeń. O ile w USA już od dawien dawna stosowano wormy i inne przynęty wykonane z bardzo miękkich tworzyw, o tyle u nas wielu wędkarzy chce, by przynęty nie ulegały uszkodzeniom, nawet po wielokrotnym kontakcie z rybimi zębami i wielokrotnym przebiciu hakiem. Przynęty wykonane z bardzo miękkiej gumy rzeczywiście w pewnych sytuacjach dają możliwość wykonania skutecznego zacięcia. Ale – zbrojenie to było pomysłem wędkarzy łowiących z łódki, często łowiących w pionie , a przede wszystkim łowiących nieco inne gatunki ryb, niż te które występują u nas. Jeśli zatem łowimy okonie w miejscach, gdzie jedynymi zaczepami jest zielsko, to rzeczywiście pojawia się sens zastosowania takiego zbrojenia. Na dnie kamienistym, podczas łowienia sandaczy – takiego sensu absolutnie nie ma, nawet jeśli dno najeżone jest dużymi kamieniami. Rwać będziemy tyle samo przynęt, zaklinowanych główkami, pomiędzy kamieniami, za to zacięcie „twardoustego” sandacza stanie się niewykonalne wręcz.

Crankbaity
19 kwietnia 2020, 14:50

Płytko schodzące woblery (od 0,5 do 1,5 metra) to najczęściej spotykane w naszych pudełkach rodzaje tych przynęt. Ot – zwykła imitacja rybki, ze sterem, zaopatrzona najczęściej w dwie kotwiczki, pływająca i nurkująca na rozmaitą głębokość (w zależności od modelu). Takie woblerki są bardzo wszechstronną przynętą. Jeszcze dwie dekady temu, rzadko kiedy można było spotkać nad wodą, gdzie w pudełku przeważałyby woblery nad błystkami. Dziś większość spinningistów traktuje woblery jako najskuteczniejszą przynętę we wszelkich warunkach. Dla mnie jest to typ przynęty, którego często używam w warunkach nieznanego mi łowiska. Najczęściej „uniwersałami”, od których zaczynam łowienie są naturalnie ubarwione modele o długości 5-7 cm. Oczywiście z wobków korzystam także łowiąc na innych łowiskach, na których bywam często. Do swoich srebrnych i złotych zabawek mam dużą słabość. Łowię nimi najczęściej w górnych warstwach wody, do obławiania głębszych miejscówek raczej używam jigów i wirówek z przednim obciążeniem albo cykad lub głęboko schodzących wobków.

crankbaits

 

Pływające woblerki w wielu przypadkach, są najlepszą przynętą jaka się nadaje do łowienia na płyciznach, a przemawia za tym kilka argumentów:

można je ustawić tak, by szły pod samą powierzchnią, a jeśli nurkują zbyt gwałtownie, to możemy prowadzić je na tyle leniwie, by nie nurkowały zanadto;

Manipulując oczkiem mocującym można z woblerka, nawet seryjnie produkowanego, wycisnąć znacznie więcej niż przewidział producent. Często mały zabieg podgięcia oczka w bok, może spowodować zmianę pracy naszej przynęty, która dopiero wówczas zaczyna skutecznie kusić ryby;

Pracująca pod powierzchnią przynęta jest często atakowana od dołu, a w zasadzie, to wobler jednym z nielicznych, typem przynęty, który bez żadnego kombinowania (wkładanie np. w gumę dozbrojek – kotwic) posiada z dołu kotwiczkę;

Przy umiejętnym prowadzeniu woblera można nim „naśladować” w wodzie zdychającą rybkę. Klasyczny, pływający woblerek, który nurkuje gdy się go ściąga, po zatrzymaniu wypływa do powierzchni. Umiejętne prowadzenie takiego wobka, może imitować właśnie taką rybkę.

Inne przynęty, podczas bardzo wolnego prowadzenia przeważnie toną, więc trzeba je siłą rzeczy czasami ściągać dosyć szybko. Woblerkiem można grać na odcinku paru metrów naprawdę długo;

Pływający wobler jest jedyną przynęta, którą można śmiało rzucać pod zatopione krzaki i drzewa (oczywiście wobek chwilę po wpadnięciu do wody też może ugrzęznąć w jednej z gałęzi, której ponad powierzchnią nie widać). Gdy wpadnie do wody, odczekujemy aż znikną kółka na jej powierzchni i powoli rozpoczynamy prowadzenie przynęty. Zatopione krzaki, to często miejsca gdzie czatuje drapieżnik.

 W łowieniu woblerami istnieje kilka zależności, które mogą ułatwić, albo utrudnić wędkarzowi posługiwanie się nimi. Linka – zbyt gruba, spowoduje, że wobler nie zanurkuje na taką głębokość na jaką powinien. Naturalnie rzuty także będą krótsze.

 Czym powinien się charakteryzować jeszcze nasz płytko schodzący, pływający woblerek? Powinien być ubarwiony naturalnie. Raczej jasny. Na płytkiej wodzie wszystko jest lepiej widoczne niż na głębokiej. Ryba łatwiej dostrzeże wszelkie nieprawidłowości. Dobre są kolory srebrne, szare i perłowe. Ważne żeby brzuszek przynęty był raczej jasny. Uniwersalność woblerków pływających przejawia się w zasadzie na wszystkich łowiskach w strefie przybrzeżnej. Woblery te mogą być atakowane przez wszystkie gatunki drapieżników. W ciepłych miesiącach, w rzece, nawet w środku dnia uderzy boleń, kleń i jaź. Wieczorem zaczepi się sandacz, a o poranku nabrać się na niego może polujący szczupak. Przez całą dobę, może zassać go sumisko. W górskich rzeczkach, imitacje strzebli, połknie pstrąg. Natomiast strefa przybrzeżna w jeziorach, czy zbiornikach zaporowych, to przede wszystkim okonie i szczupaki, które nie pogardzą niewielką rybką, która płynie powoli i nieregularnie.