19 kwietnia 2020, 14:58
Made in Japan – ile znaczą produkty wędkarskie wyprodukowane w kraju kwitnącej wiśni? Jaką mają rzeczywistą wartość użytkową? Czy „Made in Japan” to może tylko szpanerski napis na stopce kołowrotka? Z Japonii pochodzi kilu wędkarskich potentatów, znanych głównie z produkcji kołowrotków: Daiwa, Shimano i Ryobi. Aby wiedzieć dlaczego kołowrotki „Made in Japan” są przez niektórych wędkarzy uznawane za świetne, niezniszczalne i lepsze niż te same modele produkowane w Chinach, czy Melazji, należy się nieco cofnąć w czasie. Zawsze powtarzam, że aby wydawać opinie o kołowrotkach, trzeba się znać nie tylko na ich budowie, ale i na rynku kołowrotków wędkarskich oraz historii tegoż rynku i zmianach zachodzących nie tylko na nim, ale na całym zarządzaniu procesem jakości w każdej branży (chodzi głównie o marketingową ewolucję pojęcia „jakość” - w kontekście narzędzia konkurencji). Postanowiłem napisać ten artykuł, żeby osoby nie do końca obeznane (a takich jest najwięcej) w temacie, nie wyrzucały pieniędzy w błoto.
Najpopularniejsze „japończyki” w naszym kraju to Shimano i Daiwa. Dlatego tymi dwiema markami chciałem się posiłkować w tym artykule, podając ich poszczególne modele jako namacalne przykłady.
W Polsce od dawna pokutuje mit że produkt z napisem „Made in Japan” jest doskonałej jakości. Mowa tutaj o tajemnych wręcz, kosmicznych technologiach, które rzekomo posiadają japończycy. Jeśli chodzi o sprzęt elektroniczny – być może jest w tym ziarno prawdy. Ale nie zapominajmy, że nie mówimy tutaj o elektronice, ani żadnej innej – zaawansowanej technologii, ale o kołowrotkach – czyli urządzeniach mechanicznych, które zostały wynalezione ponad sto lat temu. Japonia kilkadziesiąt lat temu była czymś w rodzaju obecnych Chin. Koszty produkcji tam, były naprawdę niskie. Aby obniżyć koszty produkcji, swoje fabryki otwierały tam marki europejskie (np. ABU) i amerykańskie. Wówczas ABU wyprodukowane w Japonii było „mniej oryginalne” niż to wyprodukowane w Szwecji. Wiem coś o tym, bo miałem kilka modeli Cardinalów ze Szwecji i kilka z Japonii – te ze Szwecji sprawiały wrażenie wykonanych solidniej. Być może zrobione były z lepszych materiałów. Różnica pomiędzy „Made in Sweden” a „Made in Japan” była jednak niewielka, marginalna wręcz.
„Cofnijmy się w czasie” i przyjrzyjmy dokładnie sytuacji, która na naszym rynku wędkarskim wydarzyła się około 20 lat temu.
Polska przestała być krajem socjalistycznym (przynajmniej na papierze :D). Zaczął kwitnąć „wolny rynek.” Przeciętny Kowalski mógł zacząć w końcu działać na własną rękę. „Pewex” przestał posiadać monopol na sprzedaż porządnych produktów. W owych czasach za najlepsze kołowrotki spinningowe na rynku, uchodziły od jakiegoś czasu właśnie ABU Cardinale z serii C. Niezawodne maszyny, świetnie spasowane z wyjątkowo dobrej jakości materiałów, o doskonałych hamulcach. Bezkonkurencyjne wręcz! Raptem, jak grzyby po deszczu, pojawiły się sklepy, hurtownie i przedstawicielstwa rozmaitych firm wędkarskich. Wreszcie wędkarz – konsument miał w czym wybierać. Poczciwy Cardinal, chociaż był młynkiem niemal doskonałym, nagle napotkał na nowych przeciwników - Shimano! Modele z serii „Aero” i „Twin Power” miały to coś czego ABU nie posiadały. Równiusieńki nawój żyłki na szpulę (nawijały w idealny walec!). Jako, że nie posiadały w swoim wnętrzu przekładni ślimakowych opartych na tulejach, a stawiającą mniejsze opory przekładnię hipoidalną podpartą łożyskami, kręciły o wiele lżej! Były też lżejsze, ponieważ miały obudowy (albo ich fragmenty) wykonane z tworzyw sztucznych (plastiku, grafitu itp. wstaw dowolne ;) ), co znacząco obniżyło ich wagę. Porównując zatem konstrukcję Cardinala do Twin powera okiem ówczesnego spinningisty, było tak:
Z jednej strony ABU: archaiczny wygląd, nie do końca równy nawój (chociaż ja miałem jednego Cardinala nawijającego równiusieńko aż po samą krawędź ;) ), dosyć ciężki i ciężej „chodzący”.
Z drugiej strony Twin Power: lekki, zgrabny, ładnie i nowocześniej wyglądający, równiusieńko nawijający, kręcący „jak masełko”.
Model Twin Power występuje tutaj tylko jako przykład. Oprócz niego pojawiło się też kilka innych konstrukcji na rynku o podobnych parametrach.
Wówczas świat spinningistów podzielił się na dwa „obozy”.
Pierwszy z nich pozostał konserwatywny – korzystali dalej ze sprawdzonych konstrukcji i za nic mieli święcące, plastikowe zabawki z Azji.
Drugi (który objął ponad 90% wędkarzy) – preferowali „nowoczesność” (cudzysłów celowy).
Ktoś, kto przesiadł się z Cardinala, na Shimano poczuł jakby zamienił Poloneza na Mercedesa. Na łowisku był większy komfort. To nic, że wędka trochę leciała „na pysk” z powodu utraty równowagi, którą zapewniał cięższy kręcioł. Kręciło się lekko i przyjemnie, a młyneczek nawijał równiuteńko. Szybko Shimaniaki zyskały sławę i opinię dobrych maszyn. Konserwatystów też ubyło. Rzeczywiście – kultura pracy byłą dużo wyższa niż w ABU i maszynka Shimano głównie dzięki temu sprawiała wrażenie „lepszego”. BA! Pod tym względem był na pewno lepszy! Nieco później pojawił się nowy patent w produkcji kołowrotków. Na początku lat 90-tych (nie pytajcie dokładnie o rok, bo nie pamiętam) wprowadzono innowację w budowie kołowrotków stałoszpulowych (była to ostatnia innowacja w ich budowie, która miała JAKIEKOLWIEK znaczenie, jaka została wprowadzona do dzisiejszego dnia) – mianowicie szeroka rolka kabłąka oparta na łożysku. Był to krok milowy. Mniejsze skręcanie żyłek (które były dość sztywne w porównaniu do dzisiejszych) i plecionek. W zasadzie, to szeroka, obracająca się rolka kabłąka, umożliwiała w miarę komfortowe łowienie plecionkami, które na wąskich, nie obracających się rolkach przecierały się błyskawicznie, co przy cenie pletki nawet 7-krotnie wyższej niż żyłka, z góry skazywało jej zakup na porażkę.
Myślę że to właśnie szeroka, łożyskowana rolka była gwoździem do trumny dla „starych” ABU. Po kolei wszystkie marki zaczęły się prześcigać w budowaniu kołowrotków coraz lżejszych (coraz więcej plastyku w całej konstrukcji), a – co za tym idzie – mniej trwałych. Ale skąd to miał wiedzieć użytkownik, który całe życie łowił Rexem, Cardinalem, Shakespearem, czy nawet Skalarem z metalu – który się nie chciał za nic zepsuć? Myślał, ze kupi nowy młynek i będzie go użytkował tak samo bezawaryjnie przez kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, ale ten będzie lżejszy i koledzy będą zazdrościć nad wodą. A – nie oszukujmy się – próżność to cecha narodowa Polaków ;-) Każdy kolejny rok przynosił także coraz to większą liczbę łożysk w konstrukcji całego młynka. O ile wspomniany Cardinal miał tylko jedno łożysko, to nagle na rynku pojawiły się maszyny, które miały ich 5, potem 7, 9, aż w końcu plastikowe, „nowoczesne” kołowrotki uzbrojone były w łożyska niczym Rambo w granaty na misji w Wietkongu. O ile pamiętam to „rekordzistą” był topowy model Shimano – „Stella”, która miała ich bodajże 15 (jeśli się mylę, to mnie poprawcie). „Dominatorem” na rynku stało się Shimano i to do nich przylgnęła opinia „najlepszych”, która pokutuje do dziś.
Po tym przydługim wstępie, który był niejako małą „lekcją historii przemysłu wędkarskiego w RP”, wróćmy do tematu – czyli „kołowrotków made in Japan”.
Owe kilka lat sprzedaży na rynku polskim Shimano (niech już to będzie ten nasz „Twin power” - jako przykład), spowodowała w świadomości wędkarzy wspomnienia. Rzeczywiście – pierwsze produkowane Twin powery z Japonii to były maszyny, które spokojnie wytrzymywały (przy przeciętnym użytkowaniu) przez kilka lat. Weźmy jeszcze poprawkę na to, że doświadczony wędkarz (czyli wychowywany w erze Rexów, Delfinów i ABU) dbał o sprzęt. Twin powera łatwo było zakonserwować (czyszczenie i smarowanie). Dlatego poniekąd – niektóre kołowrotki Shimano wytrzymywały nawet po 10 lat pracy w spinningowych warunkach. Powyższe stanowiło o opinii, która brzmiała: „Kołowrotki Shimano, wyprodukowane w Japonii, to najlepsze kołowrotki jakie kiedykolwiek były”.
W połowie lat dziewięćdziesiątych już tak różowo nie było. Nagle się okazało, że garstka „konserwatystów” która pozostała przy Cardinalach, na których z politowaniem nad wodą patrzyli posiadaczy „japońców” nadal łowi swoimi „oldtimerami” a chodzą one niemal wciąż doskonale, nie wykazując praktycznie żadnego zużycia. W tym samym czasie, niejeden zwolennik „nowoczesnej Japońskiej technologii” zajeździł już 2-3 kołowrotki.
W tym miejscu należy się zastanowić co znaczy „najlepszy kołowrotek spinningowy?”
Dla każdego znaczy co innego. Jeden wysoko ceni „lekką jak masełko pracę”, drugi „żywotność”, inny za precyzyjny hamulec, a jeszcze inny za wygląd. To trochę jak z samochodami: jeden woli sportowe coupe, drugi limuzynę, a trzeci terenowego pickupa.
Niemniej jednak, biorąc pod uwagę technologiczny skok, jaki wówczas wykonało Shimano, opinia, że były to kołowrotki co najmniej dobre – mnie nie dziwi. A były one wyprodukowane w kraju kwitnącej wiśni.
Jakiś czas temu, Japończycy zrozumieli, że nie ma sensu przepłacać na kosztach produkcji, skoro mogą przenieść swoje fabryki do innych krajów. Przecież kołowrotek wędkarski jest urządzeniem tak prostym konstrukcyjnie, jak przysłowiowa „budowa cepa”. A biorąc pod uwagę, że większość procesu produkcji obejmuje maszyny, to praca robotników ogranicza się w zasadzie jedynie do przykręcenia kilku śrubek. Po co te śrubki ma przykręcać japończyk, skoro może robić Chińczyk albo Malezyjczyk za gażę niższą kiludziesięciokrotnie? Wkręcenie śrubki za pomocą śrubokręta, czy klucza jest sprawą tak prostą, że mogą to robić nawet osoby niezbyt rozgarnięte.