19 kwietnia 2020, 15:09
Pewnie każdy z was niejednokrotnie lądował na nieznanym sobie łowisku. Nie wiadomo było od jakiej przynęty zacząć, ani w którym miejscu poszukiwać ryb. Informacji mamy mało lub wręcz nie mamy ich wcale. Nie wiemy nawet jakich ryb się spodziewać. Stajemy więc przed dylematem, czy używać swoich ulubionych „killerów” i „metodą prób i błędów”, idąc wzdłuż brzegu spenetrować jak największy obszar łowiska, czy może lepiej łowić stacjonarnie i dokładnie przeczesać obiecująco wyglądające miejscówki wszystkimi wabikami. A może by zapytać miejscowych? Nie powiedzą nam na co i gdzie łowią? A może jednak? Niektórzy wędkarze (w tym i ja ;-) ) spławiają obcych i zawsze mówią, że nic nie bierze i nie brało, ale są też tacy mistrzowie „własnego podwórka”, którzy lubią się pochwalić swoimi zdobyczami. Zdradzą swoje miejscówki, przynęty i jak się ich umiejętnie podpyta, to będziemy mogli w krótkim czasie, wysnuć sporo wskazówek i danych, które umożliwią nam skuteczny połów. Nas – Polaków cechuje próżność, która jest jeszcze większa niż zazdrość. Taka nasza cecha narodowa ;-) Od czego więc zaczynam rozmowę z takimi osobami? Wczujmy się teraz w rolę osoby, która znalazła się z wędką i jednym pudełkiem, w miarę „uniwersalnych” przynęt, na nieznanym łowisku. Idę wzdłuż brzegu. Z daleka widzę „grunciarza”.Facet w kufajce, niemłody, dwie zarzucone gruntówki z dzwoneczkiem, pet w kąciku ust, otwarte piwo obok składanego krzesełka i siatka z rybami w wodzie. Podchodzę i zagaduję (zawsze miło i uprzejmie). „Dzień dobry” (albo na wsi: „Szczęść Boże”) ;-)
Facet odburknął „dobry” i nawet się nie odwrócił. Zaczynam więc gadkę o pogodzie, że ładnie dzisiaj, że świetna pora na ryby itp. Facet przytakuje, zatem nawijam dalej „Jak tam u pana z rybami? Są jakieś wyniki?” Facet odpowiada, że coś tam jest – leszcz i płotka na robaka. Gratuluję mu tonem, który świadczy o tym, że jestem pełen podziwu dla jego umiejętności wędkarskich. To łechce jego ego i sprawia, że zaczynają się przechwałki. „Panie, a tydzień temu to nałopałem w ch.. takich, dwa razy większe niż te co mam w siotce”. Pytam więc o białą rybę z zaciekawieniem, czy są płotki, krąpie, karasie i wzdręgi. Facet opowiada mi co i jak. W tym momencie zaczynam pytać o drapieżniki. Oczywiście skromnie – o okonie. Czy widać że drapieżnik chodzi przy brzegu, czy zdarza się szczupak itp. Facet znów opowiada, o zeszłorocznym szczupaku na żywca i tym podobne historie. Czasem wskaże miejsce gdzie go złowił, albo gdzie wie, że drapieżniki są regularnie łowione. I już wiem co chciałem wiedzieć. :-) Idę na wskazane przez grunciarza miejsce i czeszę wodę przynętami, które według wszelkich znaków na ziemi i niebie mogą być skuteczne. Czasami w pobliżu spotykam jakiegoś spinningistę. Tutaj również zagaduję. Podchodzę, podaję rękę, witam się uprzejmie z tekstem „Chyba tylko my dwaj tutaj spinningujemy? Jak wyniki u pana?” :-)
Facet bardzo często otwiera się od razu jak książka. Znalazł kolegę po kiju - spinningistę i musi się pochwalić wszystkim. Pokazuje zdjęcia ryb zrobione telefonem, opowiada co gdzie i kiedy. Ale ja już nie zadaję tych samych pytań, co grunciarzowi. O przynęty pytam w inny sposób niż wszyscy. Pytam o linkę jakiej używa, o ciężar główek jigowych, o sposób prowadzenia, o głębokość na której ryby biorą. Wiem już, że okonia o tej porze roku najlepiej na boczny trok i fioletowy paproch, w takim i takim miejscu, a szczupaka na srebrną blachę tutaj. Pytam o głębokość łowiska i rodzaj dna. Staram si ę uzyskać informację o zaczepach, żeby nie stracić połowy przynęt w pół godziny i wszystko zaczyna się powoli układać. Ja zamiast bawić się w eksperymenty, będąc jedynie zdany na przypadek i łut szczęścia, mogę zacząć prawdziwe polowanie. Tego typu „podchody” do wędkarzy wielokrotnie pozwalały mi łowić ryby w nowych dla mnie miejscach. Spotykałem różnych ludzi. Po niektórych wiedziałem od razu że kłamią. Odsyłali w miejscówki gdzie siedzi większość wędkarzy i podniecają się, że ktoś złowił klenia, czy bolenia, albo 5 okonków. Najlepsze miejscówki zostawiali dla siebie. Ja też tak robię – bo o rybostan swoich łowisk trzeba dbać! Jestem egoistą – owszem i wcale się tego nie wstydzę! Nowo odkryte miejscówki zdradzam tylko kolegom, którzy wypuszczają ryby i nie rozpowiadają o nich swoim kolegom. W zamian – oni mi „udostępniają” swoje łowiska i zdradzają tajemnice łowienia w nich. Bezmyślne rozpowszechnianie informacji o miejscówkach i sposobach, może spowodować, że na naszym nowo odkrytym dołku pojawi się las gruntówek z trupami i żywcami, a nasze sandacze znikną stamtąd bezpowrotnie w przeciągu kilku dni. Mięsiarzy nie brakuje! Ciekawostką jest fakt, że odkąd założyłem extreme-fishing dostawałem maile od czytelników, którzy chcieli żebym im podał konkretne informacje na temat miejsc w których łowię. Niektórzy byli tak zdesperowani, że proponowali wspólne wypady nad wodę – oczywiście na miejsca wskazane przeze mnie (najlepiej „tam gdzie pan złowił tego sandacza, którego zdjęcie jest w artykule...”). Ostatnimi czasy zacząłem odsyłać tego typu osoby do ludzi, którzy zajmują się przewodnictwem wędkarskim (tymi samymi, którzy na swoich stronach www mają zdjęcia z metrowymi szczupakami – złowionymi w Szwecji, albo wręcz kupionymi od rybaków na potrzeby fotki z jerkiem w pysku ;-) ).
A teraz pointa tego mini artykułu – jeśli znajdziesz rybną miejscówkę i chcesz mieć dobrą zabawę z rybami, to nikomu o niej nie mów! Wieści szybko się rozchodzą! Wprost proporcjonalnie, a może i jeszcze szybciej spada ilość drapieżników w naszych wodach. Nie zapomnijcie wpajać do głów swoich kolegów zasady C&R. To że nasz kumpel jest fajnym towarzyszem na łowisku i sympatycznym chłopem, z którym można konie kraść, nie znaczy, że trzeba mu opowiadać o rybnych łowiskach, wiedząc że każdej złowionej rybie da w łeb i schowa ją do siatki. W końcu mu wolno – regulamin na to pozwala w ramach limitu. Czyż ktoś taki nie jest „wędkarzem etycznym”? A jak opisałem powyżej – do zwierzania się z tajemnic łowiska można nakłonić każdego – nawet starego grunciarza w kufajce, który ma cały świat głęboko gdzieś i łowi ryby tylko po to, żeby mieć czym gorzale zagryzać.