Archiwum kwiecień 2020, strona 6


Wiosna na rzece
21 kwietnia 2020, 12:11

Od początku lutego nie mogę się doczekać zainaugurowania sezonu 2010. Wyjazdy pstrągowe nie wchodzą w grę – za daleko, trzeba poświęcić cały dzień. Tyle czasu niestety nie mam. Wisła jest nadal nieczynna. Koledzy po kiju meldują mi już o efektach swoich połowów – całkowite zero. Wszędzie, w porcie, w miejscach gdzie wpadają mniejsze dopływy. Ani okonia, ani kleni i jazi. Co roku, gdy zaczynam Wiślane łowy mam dylemat gdzie się wybrać. Bywa że dopiero którąś z wypraw przynosi efekt w postaci upragnionej ryby na kiju. Dawniej korzystałem z bocznego troka. Wyszukiwałem miejsca o leniwym nurcie i sporej głębokości. Mały paproch, który po naświetleniu latarką świecił w ciemności, skutecznie dawał sobie radę w wodzie o barwie kawy z mlekiem. Ba! Bywał skuteczny nawet w styczniu, gdy nie mogłem usiedzieć w domu i wybierałem się z lekkim kijem na swoje miejscówki. Jeśli tylko trafiałem na żerowanie, to trafiał się kleń albo leszcz – zapięty za pysk. Z czasem coraz bardziej przestawałem lubić trok, aż w końcu zaniechałem tej metody niemal całkowicie, ograniczając ją do sporadycznych dni w lecie, kiedy okoni nie było przy brzegu i trzeba było znaleźć na nie sposób. Wracając do poszukiwań ryb na przedwiośniu – mogą być wszędzie i nigdzie. Na podstawie swoich doświadczeń udało mi się jednak wytypować kilka miejsc gdzie ryba pojawia się najwcześniej i nie trzeba stosować do jej połowu bocznego troka.

Wiosna na rzece

Dawniej, w pierwszej kolejności przeczesywałem starorzecza. Schodzące roztopy często podnosiły poziom rzeki do tego stopnia, że w momencie gdy rozlewała się ona po łąkach i polach, sięgając wałów, wraz z nią do brzegów zbliżały się ryby. Czasem zapuszczały się tak daleko poza naturalne koryto, że nie zdążały wrócić gdy woda opadała i pozostawały w starorzeczu. Pojedyncze osobniki okoni, a nawet szczupaków łowiłem w takich miejscach już w lutym albo marcu. Zanim ktoś mnie weźmie za barbarzyńcę, łowiącego zębacze w okresie ochronnym – zaznaczam : szczupak (jak każda inna ryba będąca w okresie ochronnym) nigdy nie był celem moich wypraw. Złowione szczupaki w starorzeczach najczęściej były wychudzone (brak pokarmu gdy starorzecze było małe) i zawsze wypuszczałem je z powrotem do rzeki. Do kwietnia miały szansę zregenerować siły i odbudować kondycję, co z kolei umożliwiało im odbycie tarła. Drugim moim bankowym miejscem (a od jakiegoś czasu nawet pierwszym) są miejsca gdzie uchodz ą mniejsze rzeczki. Tam z czystym sumieniem mogę polować na ultralekko. Są to bowiem miejsca, gdzie w pierwszej kolejności spodziewać się można kleni. Pierwsze słoneczne dni są dla tych ryb sygnałem, że warto znaleźć miejsce gdzie płynie czystsza woda, a o pokarm łatwiej. Wiele małych rybek migruje właśnie z dużej rzeki do małych ciurków na wiosnę, stając się łatwą zdobyczą dla kleni, jazi i okoni. Wraz z wodą z roztopów podmywane są także brzegi rzek i rzeczółek. Wymywane z nich larwy, robaki i inne żyjątka w różnych fazach swojego rozwoju spływają bezwładnie z nurtem i także często stanowią menu drapieżników i paradrapieżników. Mając na uwadze powyższe staram się zaplanować swe pierwsze wyprawy tak, by za jednym zamachem móc spenetrować i starorzecze, jak i miejsce w którym do rzeki wpada mała rzeczka. Zarówno na jednym, jak i drugim łowisku łowię zestawie typu „ultralight”. W starorzeczu, które najczęściej nie jest głębokim łowiskiem, moją podstawową bronią będą woblerki i wirówki, którym usunąłem korpus. Woblereki małe, nie nurkujące głębiej niż na 0,5 metra. Wiróweczki, w zależności od łowiska mogą mieć różne kształty palaetek i ich kolory. Skuteczne są aglie „jedynki” w kolorze srebrnym, złotym i czarnym. Lubię również łowić longami. Ale nie „sklepowymi”, a stuningowanymi poprzez zdjęcie korpusu i zastąpienie go kawałkiem wentyla, albo owijką z nici. Dają się prowadzić bardzo powoli w płytkim łowisku, nie zahaczając o liście zalegające na dnie. A właśnie powolne prowadzenie odpowiednio wirującej blaszki jest kluczem do sukcesu na starorzeczu. Inaczej jest zaś w rzeczkach. Tutaj prym wiodą woblerki, które nurkują nawet do 1,5 metra. Dobre są klasyczne wzory ze srebrnymi boczkami, imitujące narybek. Doskonałe są też niektóre modele „owadów”, ale nie „smużaki” któe chlapią się po powierzchni i dobrze prowokują w środku lata, a tonące robactwo, które pracuje na 1-1,5m. Moim niekwestionowanym killerem jest imitacja pływaka żółtobrzeżka i chrząszczy wodnych. Dociążenie wobka, który ma 2,5 – 3,5 cm długości i wyważenie go tak by zanurzał się na taką głębokość nie jest łatwe. Sam staram się wykonywać takie woblerki, ale gdy nie uda mi się osiągnąć odpowiedniej ich pracy (wykładają się poprzez zbyt poziome ułożenie steru), to po prostu dociążam kotwiczkę małą tasiemką ołowianą. Takie woblerki staram się posyłać pod prąd i powoli ściągać z nurtem. Podobnie postępuje z małymi twisterkami, które zakładam na stosunkowo ciężkie (3 gramy) główki. Kolor twisterka w żadnym razie nie może być jasny. Najlepsze są czarne, brązowe i fioletowe, mogą być ozdobione dodatkowym brokatem wewnątrz (kolor nieistotny – można poeksperymentować). Staram się rzucać pod wszelkie przeszkody znajduące się w wodzie. Pod krzak, zatopione drzewo, konar itp. Inaczej rzecz sięma, gdy łowię w poprzek nurtu i pod prąd. Tutaj wybieram małe blaszki obrotowe. Najlepiej „zerówki” i „kiblówki”. Wirują bardzo prędko już przy wolniusienkim prowadzeniu pod prąd. Żeby je sprowadzic na większą głębokośc, czekam po rzucie aż zatoną i dopiero rozpoczynam zwijanie. Aby w najmniejszych blaszkach skrzydełko sprawnie wirowało, konieczna jest żyłka o przekroju 0,14 – 0,16mm. Takiej własnie używam, albo plecionki 4 LB. Zastosowanie grubszych linek spowoduje, że najmniejsze blaszki nie będą w stanie wystartować, trudne będzie także zatopienie ich na większą głębokość. W poprzek nurty warto też zaryzykować łowienei małą cykadą. Na rynku są nawet modele o masie 1,5 grama – dla mnie za małe (chyba nawet ich twórcy wytwarzają je z myślą o łowieniu pod lodem), optymalne moim zdaniem są 2,5 – 3,5 gramówki, szybko toną i agresywnie pracują pod wodą.

Nocne sandacze z opaski
21 kwietnia 2020, 12:09

Nocne łowienie wchodzi w krew każdemu, kto spróbował. Okazuje się, że w nocy jałowe miejscówki i przełowione łowiska zaczynają przypominać te wspaniale rybne, rodem z filmów o Rexie Huncie. Ryba na rybie rybą pogania. Gdy tylko czas pozwala, staram się spinningować w nocy. Łowię wszędzie – w wodzie płytkiej i głębokiej, w zależności od miejscówki, którą wybrałem i ryb na które poluję. Może rankiem są najlepsze brania, może wieczorem, ale ja wiem jedno – noc przynosi niespodzianki, których nie spodziewalibyśmy się nigdy. Całej nocy już od jakiegoś czasu nie poświęcam (chociaż mam ochotę na wypad wieczorem, spinningowanie całonocne i poranne, to czas nie pozwala). Dlatego staram się śmigać w godzinach pomiędzy 21:00 a 0:30. Z reguły nad wodą jestem średnio jakieś półtorej - do dwóch godzin. To w zupełności wystarcza. W ubiegłych sezonach spinningowałem głównie na swoich ulubionych dołkach ścigając sumy i sandacze. Sezon 2010 przyniósł wiele zmian i roszad na moim łowisku. Stare dołki pozasypywane, nowe dołki, które namierzyłem są bezrybne. Sandaczy, które dominowały – brak! Nie łowili bliżsi i dalsi znajomi – powódź zmiotła wszystko w siną dal? A może spowodowała opóźnione tarło, które zacząć miałoby się dopiero w połowie czerwca? Z sumami podobnie! Złowiłem w dołku tylko jednego, w dodatku niewymiarowego...

Nocne sandacze z opaski

Prawie trzy tygodnie szukania ryb przyniosło w końcu efekty dopiero na opasce, którą namierzył kolega (Bogdan ;) ). Opaska była „martwa” już od jakichś dwóch sezonów. Omijałem ją szerokim łukiem, byłem tam może z 3 razy w ubiegłym sezonie z miernymi efektami. Teraz znów można na niej połowić. O dziwo - pojawiły się w niej także szczupaki, które u nas są rzadkością. Oprócz tego wszelkie bogactwo. Grube, garbate okonie (skąd się one tutaj wzięły?), kleniory duże i masywne, bolki... Ale gdzie upragnione sandacze? Spokojnie – jeżeli jeszcze są w Wiśle, to tutaj pojawią się na pewno. W nocy wpływa tutaj drobnica. Jest wiele zakamarków i kryjówek. Małe rybki czują się tutaj bezpiecznie. Zawsze mają większe szanse uciec , schować się przed drapieżnikiem, niż na otwartej wodzie. Miejscówka zatem „bankowa” - tu musi polować nocny łowca o psich zębach i opalizujących ślepiach. Opaska nie jest głęboka, za to dno kamieniste, obfitujące w wiele zaczepów i pojedynczych wielkich głazów. Na dodatek „tor przeszkód” pośród których trzeba prowadzić przynęty, jak po slalomie. Zbędne obciążenie plecaka w postaci wielu ciężkich główek jigowych i gumek, musiałem pozostawić w domu. Nie było sensu ich tutaj zabierać. 15 gramów to za dużo, gdzieniegdzie nawet 10 grzęzło pod kamieniami zaraz po wpadnięciu do wody. Opaska po powodzi zmieniła się w istne „zaczepowisko.” Zatopione fragmenty drzew, kamienie występujące na dnie oraz jakieś przedmioty (wolę nie zgadywać jakie) pozbawiły mnie kilkudziesięciu przynęt. Ale już przynajmniej miałem „z grubsza” wybadane dno. Wówczas przeszedłem na obrotówki, wahadła i woblery. Te pierwsze spisywały się na początku całkiem nieźle. Dały parę kleni i okonków oraz kilka niezaciętych brań. Na wahadła powiesiło się kilka szczupaczków (bez rewelacji, ale zawsze coś!) Sandaczy nadal brakowało. W końcu pojawiły się szczupaki – przyzwoite. Łowiąc średnio 1,5 godziny prawie każdego wieczoru z Maekiem, mieliśmy średnio po trzy ryby na głowę. Gdy brania na obrotówki stawały się anemiczne lub praktycznie zanikały, postanowiłem przejść na woblery. Najwięcej ryb złowiłem w miejscu za wielkim krzakiem zwalonym do wody, gdzie głębokość nie przekraczała 50-70 cm. Oprócz drzewa było tam też kilka innych podwodnych przeszkód, co spowodowało straty w obrotówkowym arsenale (mimo używania solidnego sprzętu). Postanowiłem zastosować taktykę łowienia na duże i ciężkie przynęty w płytkiej wodzie. Czyli woblery płytkoschodzące i wolno tonące jerki. Jak to zwykle bywa – urwałem i kilka tych przynęt... Sandaczy nadal nie było. Po tygodniu połowów w rybnym eldorado, znów popadał deszcz i Królowa Polskich Rzek dostała torsji zawierającej kawę z mlekiem. Miejscówkę trzeba było zmienić. Popróbowaliśmy na zastoiskach, czyli tam, gdzie wejść musiała ryba. Sandaczy nadal niet – za to złowiliśmy kilka przyzwoitych okoni, co jest na naszym łowisku rzadkością. Kończyliśmy nasze łowy średnio około 23:00, w końcu na drugi dzień trzeba wstać i pracować. Po dwóch tygodniach postanowiliśmy zmienić taktykę. Popołudniowa drzemka, potem kawa i wyjazd na ryby o 21:30. Sandacze zaczęły brać około 23:00. Nie wiem jakim cudem, ale nie przypominały one z budowy typowych wiślanych sandaczy – były wygrzbiecone i grube, prawie jak jeziorowe okonie. Gdzie one się tak objadły, skoro nie można było przyłapać ich na żerowaniu od początku czerwca? Co jadły – nie wnikam. Można się tego domyślić po przetestowaniu kilku rodzajów woblerów imitujących niewielkie rybki, które tutaj żyły. W ruch poszły imitacje uklejek, kleników i krąpików. Nadal nie dawały one wymiernych efektów (brały sandałki, ale zdecydowanie za krótkie). Bogdan testował kolejne płytko chodzące rapalki, a ja na kolejną wyprawę zapakowałem w akcie desperacji swoje „hand made'y”.

Wobki miały jednak tę zaletę, że pracowały na odpowiedniej głębokości, latały daleko z casta i dały się powoli prowadzić lekko kolebiąc. Na pierwszego brzydala zameldował się najpierw bolek, który chyba sam nie wiedział co robił w tamtym miejscu. W końcu uderzył sandacz. Mętnooka bestia została wywleczona bezceremonialnie z wody, bez stawiania większego oporu. Plecionka 30 LB była aż nadto (Spytacie dlaczego taka gruba? Odpowiem: Nocny spinning + Wisła = uwaga wściekły sum!). Kolejne wieczory przyniosły jeszcze kilka sztuk, szkoda tylko, że nie ma jeszcze żadnej medalówki :-( Maek miejscówkę przeczesał z dobrymi efektami x-rapem rapali z fluogrzbietem. Brały mu na nią też szczupaki i bolki. Ja pozostaję przy swoich dziwolągach. X-rap na zestawie castingowym nie lata tak daleko, a po ciemku dochodzą problemy z rzucaniem „na słuch.” O dziwo brody jakoś mnie omijają, a rzuty mają przyzwoite odległości. Kolejna wyprawa już wstępnie zaplanowana – jeśli przez godzinę nie złowię ryby, to idę dalej wzdłuż brzegu i naparzam gdzie popadnie wirówkami z przednim obciążeniem w poszukiwaniu suma. Wiem że one też są, ale po powodzi ukrywają się jeszcze lepiej niż sandacze. Głód adrenaliny, wyzwalanej podczas holu dużej ryby zaczyna dawać znać o sobie. Sandacze i bolenie już mi nie wystarczają! Ja chcę suma! Idę przygotować sprzęt i przynęty. Wieczorem wyjazd...

Koguty
21 kwietnia 2020, 12:07

„Koguty” - przynęty, które przeszły już do klasyki spinningu w Polsce. Stało się tak głównie za sprawą połowów sandaczy. Zbiorniki zaporowe, jeziora, twarde dno i bombardowanie onego jigowymi łbami, zaopatrzonymi w kryzę i ogonek z piór. Opracowań na temat kogutów, technik i sposobów łowienia nimi, wzorów, materiałów użytych do ich produkcji jest już w sieci całe mnóstwo. Koguty sprzedawane są w sklepach internetowych, naziemnych i na allegro. Mimo, ze chyba żaden większy producent przynęt ich nie wytwarza. Większość z oferowanych kogutów to rzemiosło. W mediach związanych z wędkarstwem naczytałem się naprawdę sporo na ten temat. Chociaż sam koguty zacząłem „kręcić” już dawno temu, zanim przynęty te zyskały sławę i rozgłos. Moje pierwsze kogutki były przeznaczone na niewielkie ryby: okonie, klenie, pstrągi. Były zrobione w prosty sposób, na zwykłym jigowym haku, za pomocą najprostszych komponentów. Wyglądały ohydnie, ale ryby łowiły. Zacząłem je produkować z „braku laku.” Na początku lat 90-tych nie było zbyt dużego wyboru gumek. W sklepach były 2-3 wielkości twisterów w gamie do 5 kolorów każdy. Ja miałem kilkanaście lat i nie dysponowałem zbyt wielkimi możliwościami finansowymi. Pierwszego w życiu koguta ujrzałem u pewnego spinningisty – muszkarza. To on mi je pokazał. Kręcił dla siebie muchy, a także robił inne przynętowe wynalazki. Pokazał mi jak prostą przynętą jest kogutek i jak łatwo i szybko można go wykonać. Chociaż ów wędkarz dysponował sporym zasobem piórek, sierści i innych materiałów muszkarskich, to zapewnił mnie, że to wszystko jest zbędne. Uzbierałem więc piórka, które znalazłem na ziemi w różnych miejscach. Należały do zwykłego ptactwa: kaczek, gołębi i innych. Do tego wystarczyła główka jigowa, wiskoza lub kawałek gąbki na kryzę i nić – byle jaka, zabrana mamie z szafy. Zrobiłem kilka sztuk i zaczęło się łowienie. Kogutki w niczym nie ustępowały gumkom na jigach w skuteczności. Bywały dni, że były nawet lepsze. Łowiłem i łowiłem, ciesząc się, że mam przynęty za pół darmo, a po jakimś czasie ujrzałem w prasie wędkarskiej artykuły o kogutach. Wiele z owych opracowań były w ten sam deseń, który można przybliżyć jednym zdaniem: „Zbiorniki zaporowe i rasowi sandaczowcy, którzy trzaskali mętnookie ryby na swoje tajne sierściuchy.” ;-) W jednym z opracowań jakie widziałem było sporo na temat główki jigowej użytej w produkcji. Sprawa dotyczyła także kotwiczki na drucie montażowym oraz kącie zamontowania oczka w stosunku do stelażu, na którym jest kotwica. Koguty w swoich opisach opisywane były jako „przynęty sandaczowe”, do łowienia z łodzi na zbiornikach zaporowych. Duże głębokości, na których przebywały sandacze oraz niecodzienna technika „orania dna” ciężkim kogutem i spore straty na zaczepach, determinowały stosowanie właśnie takich przynęt, uzbrojonych w tenże sposób. Kąt nachylenia kotwiczki tłumaczony był mniejszą podatnością na łapanie zaczepów oraz skuteczniejszą chwytnością podczas zacięcia ryby, która wleczoną po dnie przynęty atakowała z reguły od góry. Do tego dorabiane były całe ideologie o wędziskach, kołowrotkach i tym podobne... Trochę zgłupiałem. Na koguty o masie łba 35-45 g nigdy nie łowiłem. Ja sam takich przynęt nawet nie widziałem na oczy. Ba! Szczerze mówiąc nie przyszło mi go głowy wykonać samemu taką przynętę i łowić w taki sposób. Ale cóż – uczyć się trzeba od najlepszych. Oczywiście odlewanie główek na stelażach i zakładanie nań potrójnych kotwiczek nie wchodziło w grę. Pozostałem przy zwykłej, klasycznej główce jigowej. Zrobiłem kilka sztuk kogutów na jigach o masie 30-40 g. O łowieniu z łódki mogłem wówczas pomarzyć. Zatem pozostało bombardowanie z brzegu. Ryb zero! Na swoje lżejsze koguty łowiłem w inny sposób. Zwyczajnie nimi jigowałem na większości rodzajów dna, a czasem też wpół wody i pod powierzchnią. Sandacze na tak prowadzoną przynętę brały. Oprócz nich, głównie w rzekach zdarzały się inne ryby, z boleniami włącznie. Ciężkie „oranie dna” przestałem stosować na swoich łowiskach z postanowieniem, że pobawię się tą techniką, jak dosiądę łódki na jakimś zbiorniku o sporej głębokości, gdzie sandaczy nie brak. Po jakimś czasie w prasie wędkarskiej ukazywały się kolejne artykuły. Pisane były przez redaktorów owych gazet lub przez wędkarzy, którzy sami koguty produkują i nimi łowią. Wywnioskowałem z nich jedno: co kraj to obyczaj. Inaczej konstruowali swoje koguty wędkarze z każdej części polski. Każdy oczywiście zachwalał że jego są najlepsze i najłowniejsze. W późniejszym okresie na forach internetowych doszukałem się nawet kilku dyskusji o wyższości jednego rodzaju koguta nad drugim. „Kogutowcy” przekonywali, jaka kryza jest lepsza, jaki kąt nachylenia oczka do stelaża, z jakich piór ma być ogon, jaka kolorystyka, gramatura itd. itp. Próbowałem dociec skąd się wogóle wzięły te przynęty. Po przekopaniu połowy sieci nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji na ten temat. Powstały więc prawdopodobnie w kilku miejscach naraz, a z owych pierwotnych wynalazków teraz wyodrębniło się kilka „kogutowych szkół.” W sprzedaży napotkałem już parę razy rozmaite rodzajów kogutów. Ogólnie ze względu na konstrukcję można je podzielić na kilka rodzajów.

Koguty na okonia, koguty

Koguty na główkach jigowych

Wśród nich można znaleźć całą masę podrodzajów i podgrup. Na stosunkowo niewielkich hakach, na długich. Poza tym do ich montażu używane są różne rodzaje główek jigowych: okrągłe, stand'upy, erie itd. Sam też kombinuję z rodzajami główek, jak „coś kręcę” na potrzeby własne.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się blisko ciężarka

Są najczęściej spotykane. Sprzedawane są w sklepach internetowych.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się nieco dalej od ciężarka

To chyba jakieś Małopolskie wynalazki. W sieci ich raczej nie widziałem do kupienia. Są jednak do nabycia w kilku krakowskich sklepach.

Wracając do meritum tematu kogutów. Oprócz „orania dna” na ciężko, można tymi przynętami łowić na zupełnie inne sposoby, a zdobyczami będą nie tylko sandacze. Ja na swoje brzydale zrobione z byle czego, łowię: okonie, wzdręgi, ukleje (ultralight, gdzie główka nie przekracza 2,5g), pstrągi, klenie, jazie, a także bolenie, szczupaki i oczywiście sandacze. Znam jednego wędkarza, dla którego kogut jest przynętą numer 1 podczas połowów suma w Wiśle. I jest to całkiem uzasadnione. Koguta można w łatwy sposób nasączyć substancją zapachową, a dla sumów węch to jeden z podstawowych zmysłów (obok smaku i linii bocznej) podczas poszukiwania pokarmu. Jaki jest sens stosowania dzisiaj kogutów? Mamy gigantyczną liczbę wzorów gumek, którymi możemy zbroić jigi. Po co stosować koguty? Te „kupne” są drogie i kosztują od 9 do 14 zł... Wiem, wiem, pióra marabuta lepiej falują lepiej niż piórko gołębia z którego zrobi się ogonek samemu. Stosunek powierzchni i materiału z którego wykonana jest kryza, do ciężaru główki jest bardzo ważny... ;-) To dlatego sandacze pływają zawsze z kątomierzem do sprawdzenia kąta oczka do stelażu i inną aparaturą pomiarową do badania materiałów produkcyjnych i tym podobnych. Siłą koguta jest w rzeczywistości głównie wędkarz, który nim łowi. To właśnie technika prowadzenia i dobrze dobrany zestaw, w głównej mierze odpowiadają za skuteczność połowów kogutami.

Jesień z drop shotem
21 kwietnia 2020, 12:05

Spadek temperatury wody w chłodniejszych miesiącach (i zimie) powoduje, że ryby przenoszą się na głębokie partie łowisk. Niskie temperatury powodują spowolnienie ich przemiany materii. Stają się anemiczne i mało ruchliwe. Mistrzowie spinningu wraz ze zbliżaniem się zimy, polecają coraz to większe „odchudzanie” swoich zestawów i przynęt. Drapieżniki, jeśli biorą, to właśnie na małe przynęty, podane głęboko na cieniutkiej lince. Kolejnym warunkiem złowienia jakiegoś jest konieczność bardzo powolnego prowadzenia przynęty. Wielu spinningistów przestawia się na boczny trok. Jako przynęt używają twisterowych paprochów, albo muszek i innych imitacji owadów. Pomysł z „trokiem” rzeczywiście wydaje się niezły. Ale czy nie lepiej jest spróbować drop shota? Linka o wytrzymałości 6-8 LB wystarczy, Jak ktoś łowi okonie trokiem z użyciem plecionki 5LB, to też może być. Proponuję używanie tego samego sprzętu, którym w dołkach łowiliśmy na trok. Do tego niewielki haczy, zawiązany na fluorocarbonie. Ciekawym patentem, jaki w tym roku zaobserowowałem nad wodą, jest użycie zamiast klasycznego – ołowianego ciężarka w kształcie łezki, czy kulki, kilku kulek z mosiądzu. Zamontowane na przyponie – jeden nad drugim – zderzają się i wydają wabiące kliknięcia pod wodą. Pomimo tego, że łowić będziemy czasem na dużej głębokości, to radzę używać jak najmniejszego obciążenia. Wpłynie to na zachowanie przynęty i całego zestawu. Warunek: Ciężar musi umożliwiać ciągły kontakt wędkarza z zestawem i dnem. Na haczyk zakładamy niedużą gumkę. Jeśli polujemy na okonie, to możemy zastosować nawet 1 calowego paprocha. Nadziać na niego może się też coś z białorybu. Jeśli celem naszych łowów jest sandacz albo szczupak, można założyć gumkę długości 2 cali, która imituje larwę albo pijawkę. Można też łowić naprawdę „ciężko” i założyć gumę 2,5 – 3 cale. Tutaj może być jakiś shad, typowy dla metody drop shot.

Drop shot

Metoda ta, bywa skuteczna w momentach, kiedy klasyczne jigowanie zawodzi. Łowienie z powolnym opadem jest techniką skuteczną, zwłaszcza na sandacza. Bywają jednak dni, że ryby preferować będą przynętą podaną dłużej w jednym miejscu i jednej głębokości. Wtedy właśnie dobrze jest sięgnąć po drop shota. Naszą przynętę możemy wzbogacić substancją zapachową. Wierzę, że dzięki niej ryba trzyma gumkę w pysku dłużej, co umożliwia lepsze zacięcie. Sam korzystam ze śledzi w słoiku. Wylewam wodę, w której one pływają i wkładam dzień przed wyjazdem garść gumek, którymi będę łowił. Nasiąkają one zapachem śledzia, który jest bardzo intensywny. Kiedyś kupowałem firmowe atraktory, ale zaniechałem tych praktyk, bo nigdy nie zauważyłem by przynosiły jakieś efekty oprócz okropnego smrodu w pudełku.

ABU CARDINAL C4
21 kwietnia 2020, 12:04

Marzenie każdego wędkarza – spinningisty w latach 80 tych i pierwszej połowy lat 90 tych. Gdy pojawił się na rynku, kosztował równowartość średniej miesięcznej polskiej wypłaty. Dostępny był tylko w Pewexach. Starszym kolegom nie trzeba tłumaczyć jaki to sprzęt był i ile kosztował. Aby sobie to wyobrazić – dobrze jest porównać coś z bardzo wysokiej półki dziś. Czyli Shimano Stella albo Daiwa Morethan Branzino. Widzieliście kiedyś wędkarzy ze Stellą nad wodą? Bo ja tylko raz, a kołowrotek ten jest obiektem marzeń wielu wędkarzy. Cardinal C4 to jeden z „ostatnich sprawiedliwych” kołowrotków jakie były.

abu, abu cardinal, abu cardinal C4

Gdy się pojawił, miał konkurować z niemieckimi, czeskimi i rosyjskimi produktami. Nadchodził kres ery Rileh Rexa 64 i ślimakowych wersji Delfina, które były już klasykami. Cardinale z serii „C” były pozbawione zabudowanego rotora, które wcinały bezlitośnie żyłkę pod spód. Posiadał także obracającą się ceramiczną rolkę kabłąka. Obudowa i szpula były zrobione z grafitu (obudowa częściowo z metalu). Liczba łożysk ograniczała się do 1 sztuki, co dziś jest nie do pomyślenia! To właśnie produkty ABU są dla niektórych wzorem tego, jak zbudowany powinien być kołowrotek spinningowy. Nie dziwne więc, że konstrukcje te stały się legendą. Mechanizm przekładni głównej opierał się o solidnego „ślimaka”. Ciekawostką był także hamulec. Jego pokrętło umiejscowione było nie z przodu – na szpuli, ani nie z tyłu, jak bywa w większości kołowrotków, a pod spodem. Nie chodziło tutaj o żadną ekstrawagancję, a o unikalną konstrukcję, która zapewniała działanie hamulca na poziomie, o który trudno nawet dziś wielu produktom, w których hamulec jest oparty o podkładki cierne. Dzięki tym rozwiązaniom oraz użytym materiałom ABU cardinal był kołowrotkiem, który wyprzedził całą konkurencję o kilka długości. Jego kolejną przewagą nad Rexami i Delfinami była też lekkość. Jeśli któryś z wędkarzy miał zapas dolarów przywiezionych z niewolniczej pracy w USA, to kupował wszystkie wielkości tej zabawki. Modele C3 są idealne do łowienia pstrągów, kleni i okoni. C4 to ideał na bolenie, sandacze i szczupaki. C5 to klasyk trociowy, głowacicowy i sumowy. Z moich obserwacji wynika, że zabawki te nie są kupowane tylko przez koneserów i kolekcjonerów, ale przez wielu spinningistów, którzy pozarzynali już podczas spinningowej orki swoje piękne, wielołożyskowe „japońce”. Powiem więcej, w niektórych kręgach po prostu wstydem jest łowić czymś innym niż „ślimak”. Obecnie cardinala można już wyrwać na allegro za 200 – 250 zł. Za taką kwotę można zakupić jedno z gorszych shimano, średniego ryobi, czy banalną daiwę. Jaka jest różnica? Ano jest spora! Poza dyskusyjną urodą cardinala (mnie się ten brzydal strasznie podoba), ABU przeżyje każdy produkt japoński (łącznie z topowymi modelami). Ale dosyć słodzenia. ABU Cardinale z serii C mają także wady. Chociaż wielu malkontentów i „znafcuf” oskarżała ten sprzęt o skręcanie żyłki (który stałoszpulowiec tego nie robi? - konia z rzędem temu kto takowy wskaże). Rzeczywiście – skręcanie występuje nieco większe niż w przypadku sprzętów z szeroką, łożyskowaną rolką, ale nie jest ono tragiczne i podczas normalnego łowienia praktycznie niezauważalne. Kolejnym niesłusznym oskarżeniem jest sprawa „nierównego nawoju” linki na szpulę. Owszem – niektóre egzemplarze nawijają niezbyt równo, ale nowe produkty okumy czy daiwy nie są pod tym względem lepsze, a czasem są wręcz gorsze. Poza tym, większość cardinali nawija idealnie w kształt walca – aż po samą krawędź szpuli. Na zakończenie pozostają dwie kwestie – krótkie ramię korbki i umiejscowienie jej zbyt blisko korpusu – moim zdaniem wygodne, umożliwia kręcenie samym nadgarstkiem. Kultura pracy – coś co zawsze mnie osłabia :-) ABU cardinal jest na „ślimaku”, jednym łożysku i w środku ma smar, porównywanie do nowych zabawek z japonii mających tuleje plastikowe i łożyska ceramiczne oraz oliwkę zamiast smaru jest zwyczajnie bez sensu. ABU przeżyje z nawiązką każdy z takich kołowrotków tak samo jak Volkswagen Garbus każdego seicento, czy matiza ;-)

Przy obecnych cenach cardinala, myślę że wręcz obowiązkiem jest mieć taki sprzęt w swoim arsenale. Jeśli będziecie „na kupnie” kolejnego młynka weźcie to pod uwagę – gwarantuję, że nikt nie będzie zawiedziony, bo to naprawdę wdzięczny sprzęt, który będzie wam służył latami. Konserwacja jest banalnie prosta, a dorobienie sprężyny kabłąka, która może pęknąć to banał nawet dla dziecka. Nie trzeba nigdzie szukać sprężyn, można samemu dorobić przy pomocy gwoździa, obcążek i kawałka dentalu.