Najnowsze wpisy, strona 13


Wakacje z wędką
21 kwietnia 2020, 12:18

Lato, to dla większości z nas czas urlopów. Każdy miłośnik spinningu myśli tylko o jednym. Wykorzystać maksymalnie wolny czas z wędką. Spróbować zapolować na jakiś okaz. Albo przetestować przynęty, których nadmiar się nazbierał w pudełku na nieznanych jeszcze łowiskach. W końcu można połowić regularnie od wczesnego poranku do późnej nocy. Pracując, ucząc się niekiedy nie ma szans na takie zabawy. Albo nad wodę daleko, albo w weekend trzeba odespać wczesne wstawanie, albo nocne wyprawy kolidują z „zegarem biologicznym”. A przecież trzeba być w formie i w pracy i w szkole. Wybierając się na wczasy z wędką trzeba zaplanować od A do Z. Po co jechać w ciemno i pluć sobie w brodę, na zmarnowanie czasu i pieniędzy. Od czego mamy Internet? Dzięki niemu można ustalić taktykę w 100 %. Google maps, programy ze zdjęć satelitarnych. Można znaleźć miejscowość, gdzie będziemy mieli w zasięgu kilka obiecujących łowisk. Pozostaje przeszukanie internetowych for i już wiemy, czy ścigać będziemy szczupaka, pstrąga, czy coś jeszcze innego. Nie zapominajmy tylko o naszych bliskich, którzy jadą z nami! Żona, dzieci, narzeczona, dziewczyna – oni niekoniecznie muszą mieć ochotę na wielkie łowy. Porozmawiajmy z nimi na temat ich potrzeb. Czego oczekują, czy chcieliby coś zwiedzić, czy pochodzić po górach, czy popływać w morzu, czy poimprezować. Nasze hobby nie musi oznaczać kolizji z ich potrzebami. Sam, jako dziecko miałem taką sytuację. Wędkarzem byłem jedynym w domu. Ojciec lubił chodzić na grzyby, matka lubiła przyrodę i spokój. Moje siostry lubiały wyjść na imprezę, lubiły popływać, pograć w siatkę i tenisa. „Konflikt interesów” – zdawałoby się. A jednak nie. Udało nam się to wszystko pogodzić w jednym miejscu. Były góry (niewielkie, ale pochodzić można było), lasy z grzybami, boiska, festyny i kluby z imprezami oraz (ku mojej wielkiej radości) – woda pełna ryb. Na dodatek miałem do dyspozycji rzekę i jezioro – w odległości 150 metrów od domku. Każdy był zadowolony. Miejsce tak wszystkim przypadło do gustu, że przyjeżdżaliśmy tam co roku.

wędkarstwo spinningowe

Nie popadajmy w skrajności. Być może ktoś ma sytuację, że jego kobieta albo lubi łowić, albo chce spróbować. Tego samego może chcieć spróbować mały synek lub córka. Zabierzmy jakiś stary kołowrotek z wędką z piwnicy – byleby były sprawne. Do nauki wystarczy. Do tego pudełeczko z „uniwersalnymi” przynętami – parę gumek, blaszek i jakiś woblerek. Nauczenie kobiety łowienia ryb i zafascynowanie jej tym sportem, może mieć wiele pozytywów także po zakończeniu urlopu. Wiem coś o tym, bo swoją dziewczynę zabrałem kiedyś na łowisko specjalne, gdzie było mnóstwo wielkich tęczaków i tysiące okoni. Z początku kręciła nosem. Wzięła jakieś krzyżówki i książkę do czytania. Myślałem, że będzie marudzić. Zabrałem starego, szklanego „ultralighta” i pokazałem jej co i jak. Już pierwsze okonki przyniosły jej masę emocji i radości. A pod koniec łowienia wytargał ponad dwukilogramowego tęczaka. Od tamtej pory nie suszy mi głowy o żadne wypady na ryby, a czasem sama prosi bym ją zabrał ze sobą. Idzie jej coraz lepiej.

Posiadanie rodziny to nieco inna, bardziej skomplikowana sprawa. Przecież naszym bliskim nie chodzi tylko o wspólny wyjazd, a dalej „każdy sobie rzepę skrobie”. Wszyscy chcą pobyć blisko ze sobą. Wspólnie wyjść do lasu, zwiedzić średniowieczny zamek, wystawę. Przeżywać razem wszelkie atrakcje. Robić zbiorowe zdjęcia, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z grilla, przespacerować się brzegiem morza. A dzieciaki? Przecież ktoś musi nauczyć je pływać, zapalać ognisko i kilku innych rzeczy, które nas uczono na koloniach. Bo kto ma to zrobić, jak nie ojciec?

Mając na uwadze powyższe zabierzmy się za obmyślanie planu działania „wakacje 2009”.

Nasz sprzęt wędkarski nie powinien stanowić 90% pojemności bagażnika samochodu! Zamiast 10 wędzisk i 20 pudeł z przynętami weźmy lepiej jeden „uniwersalny” kij i dwa pudełka równie „uniwersalnych” przynęt. Przecież wiemy z internetu co będziemy łowić i jak. Jeżeli jedziemy w góry, gdzie mamy w zasięgu rzeczki z pstrągami, to wystarczy nam jeden pstrągowy kijek i zestawik przynęt na niego. Jak jedziemy nad wielkie jezioro, gdzie są szczupaki – weźmy to co konieczne do jego połowu. W bagażniku będzie więcej miejsca – np. na rowerek dla synka. Sam dzieci nie mam, ale wydaje mi się, że to one zasługują na największą uwagę. W końcu to ich dzieciństwo. Myśmy swoje już mieli. No i… połamania!

ULTRALIGHT - ultralekki spinning
21 kwietnia 2020, 12:15

Spinning na ultralekko? Dlaczego nie? Większość spinningistów, którzy nie posmakowali jeszcze tej metody nawet nie zdaje sobie sprawy z tego co tracą. Spinningowanie przy użyciu ultralekkiego sprzętu otwiera bowiem przed wędkarzem całkiem nowy – rybny –świat.

Atakowanie przynętami wielkości powyżej 9 cm kończy się często fiaskiem. Zwłaszcza w nieodpowiednim łowisku i nieodpowiedniej porze. Wszystko to spowodowane jest ubogim rybostanem naszych wód. Typowych drapieżników jak: szczupak, sandacz, czy sum jest coraz mniej. Występuje też tzw. „efekt przebłyszczenia”, który nie odnosi się już tylko do wahadłówek i obrotówek – ryby drapieżne mające już w swoim życiu kontakt z wędkarzem nie reagują na sztuczne przynęty. Stad także ciągłe wymyślanie nowych technik i przynęt. Jednak jest jeszcze jedna odpowiedź na taki stan, która zapewni nam wyśmienitą zabawę.

ULTRALIGHT - ultralekki spinning

Ultralekki spinning też był jakoby odpowiedzią rynku na sytuację nad wodami – nie tylko w Polsce. Finezyjne łowienie jest zawsze skuteczniejsze niż ciężkie „bylejactwo”.

Co się zatem kryje pod hasłem „ultralight”?

Mianowicie sprzęt, nastawienie wędkarza oraz poławiane ryby.

Zacznijmy od sprzętu. Nie wystarczy lekki kijek. Lekki musi być cały zestaw!

Poczynając od kija, którego c.w. powinien graniczyć maksymalnie do 7-8 gramów. Kijów ultralekkich jest dziś na rynku już dość sporo. Ta konkurencja wygenerowała na producentach stosunkowo niskie ceny takiego sprzętu. Przyzwoity kijek do ultralekkiego łowienia możemy już kupić w kwocie do 150 zł. Uzupełniamy go o lekki i niewielki kołowrotek, ważne jednak by nie był on „bazarowej” jakości. Ważne by równo układał linkę i miał precyzyjny hamulczyk. W zestawie z wędziskiem powinien tworzyć spójną – dobrze wyważoną całość. Uzupełnieniem zestawu powinna być – rzecz jasna – linka. Kołowrotki sprzedawane dzisiaj mają w standardzie dwie, lub nawet trzy szpule. Dwie w zupełności wystarczą. Unikniemy dylematu „żyłka, czy plecionka”? Na jednej szpulce nawińmy plecioneczkę, a na drugiej monofil. Co do tej pierwszej, to wskazana jest jak najmniejsza grubość. W sprzedaży są już cieniusieńkie włoski o wytrzymałości 5 Lb. I taka grubość powinna być optymalna jeśli chodzi o pletkę. Żyłka powinna maksymalnie mieć średnicę 0,16mm. Takie parametry linki będą działać synergicznie wraz z całym zestawem. Zapewnią precyzyjne podanie lekkiej i małej przynęty na każdą, pożądaną odległość.

 

Ryby

Tutaj adepta "ultralighta" czeka najmilsza niespodzianka. Na „ultralighta” można łowić nie tylko drapieżniki, ale też paradrapieżniki oraz… białoryb. Do łowionych w ten sposób ryb można zaliczyć przede wszystkim: okonie, brzany, klenie, jazie, wzdręgi, płocie, leszcze, a nawet ukleje! Zdarzają się karpie i karasie.

Przynęty

Same miniaturki!

Dziś na rynku jest wiele małych, lub wręcz „mikro” woblerków! Ich długość niekiedy nie przekracza nawet 1 cm. Maksymalna wielkość do ultralekkiego spina to 4-5 cm. Ale średnie optimum to 3 cm. Można używać typowych, „rybich” woblerków, jak i wobków „owadzich”, raczków, żabek, czy innych stworków. Sklepy są nimi przepełnione i jest w czym wybierać. Takie wobki są często atakowane właśnie przez ryby, których nie spodziewalibyśmy się złowić na spina. Idealnie imitują narybek. Poprowadzone precyzyjnie w miejscach bytowania ryb są atakowane z prawdziwą furią. Jak uderzy medalowy leszcz, to zabawa może być naprawdę świetna (w ub. roku na kiju do 7g zaciąłem leszcza o dł. 71 cm, hol trwał 25 minut). A prawda jest taka, że nawet niewielka ryba odjeżdżając na hamulcu daje emocje porównywalne z holowaniem sporego drapieżcy na ciężkim sprzęcie. Z „rybkopodobnych” najlepsze są dla mnie małe uklejki, małe pstrążki, małe okonki i płotki. Genialne są też małe raczki i owady (te ostatnie zwłaszcza przy letnich połowach kleni i jazi w rzekach). Na klenie są także w sprzedaży woblerki imitujące ich „owocowy przysmak” – wiśnię. Klenie z Raby je uwielbiają!

Wirówki

Przede wszystkim „kiblóweczki” – czyli rozmiar 00, „zerówki” i „jedynki” również mają wzięcie u ryb. Tak małe wirówki nadają się tylko do ultralighta! Na cięższym kiju można w ogóle nie wyczuć ich pracy. Ponadto świetnie imitują nie tylko narybek, ale i niesione z prądem owady.

Gumki

Ripperki i twisterki są już także o długościach 2-3 cm. Można je obciążyć lekką (1-2g) główką i ciskać nimi naprawdę daleko. „Całoroczne” ryby, typu: okoń, kleń i jaź nie pogardzą na pewno. Gumki są produkowane w całej palecie barw. Nie obawiajmy się więc eksperymentów i „dostrajania” przynęty do warunków łowiska i upodobań ryb. Często to właśnie barwa jest czynnikiem determinującym w najważniejszym stopniu brania. Czarny twisterek w przejrzystej wodzie będzie znakomicie imitował pijawkę. Ale nie jest to regułą. Ryby czasem lubią być zaskakiwane szokującymi barwami. Nie obawiajmy się więc w przypadku braku brań zastosować coś zupełnie innego, na przykład fluo.

Cykadki

Kolejna super broń! Mikrocykadki są nawet zabronione w niektórych stanach w USA. Potrafią wręcz „mordować” – ukleje na przykład. Ich wielkość nie przekracza 1 cm, a fala hydroakustyczna jaką generują jest naprawdę duża i wabi ryby z dużej odległości. Ich „lotność” jest chyba największa z wszystkich przynęt. Są to przynęty dalekiego zasięgu. Dzięki nim możemy dostać praktycznie każdą, upatrzoną rybę.

Walka z rybą

Esencja mojej miłości do ultralighta. Hol każdej ryby na delikatnym sprzęcie jest niezwykle emocjonujący. Moim zdaniem to właśnie ta metoda jest idealną do nauki dla początkujących. To tutaj można opanować podstawowe błędy przy zacinaniu i holu, bo ryby łowi się na to zawsze i wszędzie, a złowienie jednego szczupaka na kilka miesięcy podczas nauki na zestawie 10-40g może nas możliwości tej nauki zwyczajnie pozbawić. Praktyka czyni mistrza, więc praktykujmy na rybach mniejszych, których jest więcej! Im więcej zdobędziemy umiejętności praktycznych na mniejszych rybach, tym później podczas holowania ryby życia nasze szanse będą większe. Po prostu nabierzemy pewnych odruchów i nawyków (o ile nauka przebiegnie pod okiem doświadczonego wędkarza, jeśli nie, to wkrótce na www znajdą się wskazówki).

Ultralight jest też receptą na przymusowe przerwy w łowieniu dla wędkarzy bazujących na wodach nizinnych. Początek roku (do maja) nie musi być oczekiwaniem na szczupaki. Można wyskoczyć na klenie, jazie i okonie. Nie wyjdziemy z wprawy przed „świętem pracy”.

Lądowanie ryby

Tutaj trzeba uważać. Co prawda małe rybki można podnieść nad wodę nawet na kiju, ale co jeśli weźmie coś powyżej 2 kg? Wtedy trzeba mieć chwytak, lub podbierak, ewentualnie umiejętności manulane pozwalające na podebranie gołą ręką. Do uwalniania ryb nie ma sensu stosowania typowych „szczypiec” jak przy „szczupakowaniu”. Wystarczy mała penseta, którą żona, dziewczyna, siostra używa do regulowania brwi – tylko nie bierzcie bez pytania, jeśli wam życie miłe. Najlepiej poproście o namiar na sklep z takim sprzętem. Ja kupiłem zestaw pensetek za 6 zł. i specjalnie nie przejąłem się dziwnymi spojrzeniami pań tam sprzedających.

Przygotowanie do sezonu sandaczowego
21 kwietnia 2020, 12:12

Maj się kończy. Sezon szczupakowy – cienko. Jeden mały zbiornik wodny i tylko kilka „ledwowymiarówek”. Ale z drugiej strony – w poprzednim sezonie ze szczupakami było jeszcze gorzej. W Wiśle ich brak, a łowiłem głównie tam i więcej kleni, jazi i bolków siadło. Ale mniejsza z tym. Pora na sandacze 2010 się zbliża. Trzeba się było dosprzętowić, uzupełnić pudełka z przynętami i dokupić inne gadgety. Na pierwszy ogień poszła plecionka. Do „Whiplasha pro” o mocy 20 LB, który mam na multiku, dołączyło PP 8 LB na stałoszpulową Ticę.

sandacz, sandacze, sandacze na spinning

Zestawikami będę łowił dwoma – tymi samymi co szczupaki. Czyli Tica Libra 3000 SA + Kushiro Lancer 4-16 g. Oraz multik okuma sparowany z pinnacle vision. Z tymże ten ostatni kijek zostanie zamieniony na Rozemeijera qualifier jerka 30-60 z początkiem lipca (uwaga sum! :-) ), a szpulka w okumie na głębszą z pletką 30 LB. Ale mniejsza z lipcem i sumami. Jeszcze miesiąc pozostał, a Wisła cały czas wygląda nienajlepiej i łowić się w niej nie da...

Oprócz obowiązkowych przynęt konieczne będzie jeszcze kilka bajerów. Muszę odszukać swą latarkę czołową (zaginęła gdzieś). Czerwcowe sandacze lubię poławiać po zmroku i bez „czołówki” sobie tego nie wyobrażam. Zakupiłem ostatnio kilka główek jigowych o gramaturze od 10 do 20g. Bowiem mętnookie rybska kojarzą mi się właśnie z tymi przynętami. Zapas gumek – kopyta, wormy, warany, tuby i inne wynalazki z tworzywa. Tego na szczęście nie muszę kupować. Ostatnio wzbogaciłem się o Sandre delalande, G-gruba (swoje urwałem wszystkie) i jakiegoś fajnego ripperka. Kogutów deficyt. Pora zrobić kilka brzydali na główkach jigowych (a przy okazji napisać o tym artykulik – niebawem) – tych „fachowych” (z kotwiczką o trzech grotach) nie uznaję. Jeden grot mocniej przenosi siłę zacięcia na twardą mordę sandacza niż kotwica, gdzie siła rozłożona jest na 3 ostrza. I nie obchodzi mnie co piszą autorytety od sandaczy, dla których sandacz to kogut, łódka i zbiornik zaporowy. Przetestowałem wszelkie rozwiązania kogutowe i mam swoje zdanie na ten temat, a jak zobaczycie jakie proste i brzydkie koguty robię zerowym niemal kosztem, to będziecie się śmiać. Ja się za to będę śmiał wklejając zdjęcia sandaczy, które na nie złowię. Co ja mówię – chociaż sandacz to moja ulubiona ryba, o której wiem naprawdę wiele, to buńczuczny być teraz nie powinienem. Wisła to pobojowisko po powodzi, które nadal płynie niczym niagara w kolorze błota. Oby sandacze i sumy nadal były, bo jeśli upadłby rybostan, to nie wiem co bym począł wtedy. Do końca sezonu okonie i małe szczupaki w małym bajorku, w którym teraz łowię? NIEEEEEEEEEEEE!!!!!

Wróćmy do rozważań dotyczących przynęt. Pozwolę sobie postawić daleko idące założenie – że niedługo poziom wody w Wiśle opadnie i się ustabilizuje, a woda nieco oczyści z mułu (OBY!). Po przejściu wielkiej wody, prawdopodobnie wiele z moich miejscówek nie będzie nadawała się do niczego. Dołki mogą zostać zasypane, podobnie przykosy, rynna może nieco się zmienić. Kilka pierwszych wypraw poświęcę na przechadzkę wzdłuż brzegu, czytanie wody i sondowanie dna. Wszystko po to, by aktualizować swą wiedzę o miejscówkach. Zatem początkowo tylko jigi w pudełku + ewentualnie kilka lekkich, podłużnych woblerków i wahadełek na okazję, gdybym zaobserwował podpowierzchniowe harce wieczorem. O podstawowych przynętach na sandacze, których komplecik można nabyć za około 100 zł już pisałem. Mój arsenał przynętowy jest nieco bogatszy – bynajmniej nie dlatego, że jestem jakimś burżujem, albo kolekcjonerem przynęt. Po prostu „moje” sandałki mają różne upodobania i niekiedy lubią brać na przynęty, których ich kuzyni z innych rzek, czy jezior nawet by nie tknęli. W ten sposób, podczas eksperymentowania wynalazłem kilka killerów, które chociaż z wyglądu niepozorne, to dają się smokom do wiwatu. Ktoś, kto widzi po raz pierwszy moje pudełko z sandaczowymi jigami, patrzy na mnie jak na oszołoma. Pomijam fakt, że wielu spinningistów nadal nie wie co to jest worm albo tuba, ale moje 20 cm jaszczurki naprawdę straszą ludzi :-D Kolorystyka moich gumek też nie idzie w parze z nadwiślańską „modą” przynętową innych wędkarzy. Staram się wręcz stosować inne wzory, wielkości i kolory niż te, którymi łowią inni. Wolę zaskoczyć rybę, niż podsuwać jej gumsko, które widziała juz N-razy.

Inaczej rzecz ma się jeśli chodzi o woblerki. Czerwcowego sandacza można śmiało poszukiwać zaraz pod lustrem. Zwłaszcza wieczorem często smoki się tam pokazują. Polują pod powierzchnią albo na płyciźnie goniąc uklejki, albo nad kilkumetrowym dołem łapiąc kleniki, jazie i płotki. Złowić podpowierzchniowego sandacza jest trudniej niż klasycznie łowiąc z opadu w strefie przydennej. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że plecionka pod powierzchnią wody jest o wiele lepiej widoczna dla ryby, niż na większej głębokości. To tylko moja teoria, ale łowiąc wpół wody i przy dnie, wyniki mam zawsze lepsze. Polując na płyciźnie stosuję klasyczne wobki rybkokształtne. Raczej jasne, srebrne, imitujące narybek. Na opaskach wieczorami i w nocy lepsza od woblera jest podłużna srebrna wahadłówka. Np. „Mors” polspingu. Prowadzony na głębokości 1-1,5 m jednostajnym tempem staje się koszmarem sandaczy. Z wobków niezły jest x-rap rapali i shallow shad rap. W ubiegłym roku niezłe efekty z podpowierzchniowymi sandaczami miałem na fire tigera produkcji Tomka Krzyszczyka.

Przejdźmy do gumek. Ripperki i kopytka idą na pierwszy ogień. Twistery służą mi jedynie do sprawdzania miejsc z zaczepami (jakoś nie szkoda mi ich urywać, bo mam jeszcze spore zapasy tych przynęt). Sondując dno twisterami miewam niezłe efekty, zwłaszcza w miejscach gdzie nikt nie łowi. Niestety takich miejsc jest jak na lekarstwo. Trzeba kombinować z ripperkami, ich kolorami, wielkościami, a przede wszystkim gramaturą główki. Prędkość opadu jiga, to często warunek ważniejszy niż sama przynęta jeśli chodzi o złowienie ryby. Niegdyś zacząłem także kombinować ze zbrojeniem ripperów i kopyt na „dead fisha” - czyli wbijać główkę jigową, by wystawała z boku przynęty, bądź nawet zbroić rybkokształtne silikony „do góry nogami”.

Warto mieć w pudełku jakiegoś shada z wtopionym obciążeniem i żywymi oczami. Co roku jak widzę nowe wzory gumek, z holografią w środku i całą tą resztę wynalazków, to się zastanawiam „kiedy ja to wszystko sprawdzę?” Ostatnio, to aż się boję chodzić do „decathlonu” ;-)

 

Wiosna na rzece
21 kwietnia 2020, 12:11

Od początku lutego nie mogę się doczekać zainaugurowania sezonu 2010. Wyjazdy pstrągowe nie wchodzą w grę – za daleko, trzeba poświęcić cały dzień. Tyle czasu niestety nie mam. Wisła jest nadal nieczynna. Koledzy po kiju meldują mi już o efektach swoich połowów – całkowite zero. Wszędzie, w porcie, w miejscach gdzie wpadają mniejsze dopływy. Ani okonia, ani kleni i jazi. Co roku, gdy zaczynam Wiślane łowy mam dylemat gdzie się wybrać. Bywa że dopiero którąś z wypraw przynosi efekt w postaci upragnionej ryby na kiju. Dawniej korzystałem z bocznego troka. Wyszukiwałem miejsca o leniwym nurcie i sporej głębokości. Mały paproch, który po naświetleniu latarką świecił w ciemności, skutecznie dawał sobie radę w wodzie o barwie kawy z mlekiem. Ba! Bywał skuteczny nawet w styczniu, gdy nie mogłem usiedzieć w domu i wybierałem się z lekkim kijem na swoje miejscówki. Jeśli tylko trafiałem na żerowanie, to trafiał się kleń albo leszcz – zapięty za pysk. Z czasem coraz bardziej przestawałem lubić trok, aż w końcu zaniechałem tej metody niemal całkowicie, ograniczając ją do sporadycznych dni w lecie, kiedy okoni nie było przy brzegu i trzeba było znaleźć na nie sposób. Wracając do poszukiwań ryb na przedwiośniu – mogą być wszędzie i nigdzie. Na podstawie swoich doświadczeń udało mi się jednak wytypować kilka miejsc gdzie ryba pojawia się najwcześniej i nie trzeba stosować do jej połowu bocznego troka.

Wiosna na rzece

Dawniej, w pierwszej kolejności przeczesywałem starorzecza. Schodzące roztopy często podnosiły poziom rzeki do tego stopnia, że w momencie gdy rozlewała się ona po łąkach i polach, sięgając wałów, wraz z nią do brzegów zbliżały się ryby. Czasem zapuszczały się tak daleko poza naturalne koryto, że nie zdążały wrócić gdy woda opadała i pozostawały w starorzeczu. Pojedyncze osobniki okoni, a nawet szczupaków łowiłem w takich miejscach już w lutym albo marcu. Zanim ktoś mnie weźmie za barbarzyńcę, łowiącego zębacze w okresie ochronnym – zaznaczam : szczupak (jak każda inna ryba będąca w okresie ochronnym) nigdy nie był celem moich wypraw. Złowione szczupaki w starorzeczach najczęściej były wychudzone (brak pokarmu gdy starorzecze było małe) i zawsze wypuszczałem je z powrotem do rzeki. Do kwietnia miały szansę zregenerować siły i odbudować kondycję, co z kolei umożliwiało im odbycie tarła. Drugim moim bankowym miejscem (a od jakiegoś czasu nawet pierwszym) są miejsca gdzie uchodz ą mniejsze rzeczki. Tam z czystym sumieniem mogę polować na ultralekko. Są to bowiem miejsca, gdzie w pierwszej kolejności spodziewać się można kleni. Pierwsze słoneczne dni są dla tych ryb sygnałem, że warto znaleźć miejsce gdzie płynie czystsza woda, a o pokarm łatwiej. Wiele małych rybek migruje właśnie z dużej rzeki do małych ciurków na wiosnę, stając się łatwą zdobyczą dla kleni, jazi i okoni. Wraz z wodą z roztopów podmywane są także brzegi rzek i rzeczółek. Wymywane z nich larwy, robaki i inne żyjątka w różnych fazach swojego rozwoju spływają bezwładnie z nurtem i także często stanowią menu drapieżników i paradrapieżników. Mając na uwadze powyższe staram się zaplanować swe pierwsze wyprawy tak, by za jednym zamachem móc spenetrować i starorzecze, jak i miejsce w którym do rzeki wpada mała rzeczka. Zarówno na jednym, jak i drugim łowisku łowię zestawie typu „ultralight”. W starorzeczu, które najczęściej nie jest głębokim łowiskiem, moją podstawową bronią będą woblerki i wirówki, którym usunąłem korpus. Woblereki małe, nie nurkujące głębiej niż na 0,5 metra. Wiróweczki, w zależności od łowiska mogą mieć różne kształty palaetek i ich kolory. Skuteczne są aglie „jedynki” w kolorze srebrnym, złotym i czarnym. Lubię również łowić longami. Ale nie „sklepowymi”, a stuningowanymi poprzez zdjęcie korpusu i zastąpienie go kawałkiem wentyla, albo owijką z nici. Dają się prowadzić bardzo powoli w płytkim łowisku, nie zahaczając o liście zalegające na dnie. A właśnie powolne prowadzenie odpowiednio wirującej blaszki jest kluczem do sukcesu na starorzeczu. Inaczej jest zaś w rzeczkach. Tutaj prym wiodą woblerki, które nurkują nawet do 1,5 metra. Dobre są klasyczne wzory ze srebrnymi boczkami, imitujące narybek. Doskonałe są też niektóre modele „owadów”, ale nie „smużaki” któe chlapią się po powierzchni i dobrze prowokują w środku lata, a tonące robactwo, które pracuje na 1-1,5m. Moim niekwestionowanym killerem jest imitacja pływaka żółtobrzeżka i chrząszczy wodnych. Dociążenie wobka, który ma 2,5 – 3,5 cm długości i wyważenie go tak by zanurzał się na taką głębokość nie jest łatwe. Sam staram się wykonywać takie woblerki, ale gdy nie uda mi się osiągnąć odpowiedniej ich pracy (wykładają się poprzez zbyt poziome ułożenie steru), to po prostu dociążam kotwiczkę małą tasiemką ołowianą. Takie woblerki staram się posyłać pod prąd i powoli ściągać z nurtem. Podobnie postępuje z małymi twisterkami, które zakładam na stosunkowo ciężkie (3 gramy) główki. Kolor twisterka w żadnym razie nie może być jasny. Najlepsze są czarne, brązowe i fioletowe, mogą być ozdobione dodatkowym brokatem wewnątrz (kolor nieistotny – można poeksperymentować). Staram się rzucać pod wszelkie przeszkody znajduące się w wodzie. Pod krzak, zatopione drzewo, konar itp. Inaczej rzecz sięma, gdy łowię w poprzek nurtu i pod prąd. Tutaj wybieram małe blaszki obrotowe. Najlepiej „zerówki” i „kiblówki”. Wirują bardzo prędko już przy wolniusienkim prowadzeniu pod prąd. Żeby je sprowadzic na większą głębokośc, czekam po rzucie aż zatoną i dopiero rozpoczynam zwijanie. Aby w najmniejszych blaszkach skrzydełko sprawnie wirowało, konieczna jest żyłka o przekroju 0,14 – 0,16mm. Takiej własnie używam, albo plecionki 4 LB. Zastosowanie grubszych linek spowoduje, że najmniejsze blaszki nie będą w stanie wystartować, trudne będzie także zatopienie ich na większą głębokość. W poprzek nurty warto też zaryzykować łowienei małą cykadą. Na rynku są nawet modele o masie 1,5 grama – dla mnie za małe (chyba nawet ich twórcy wytwarzają je z myślą o łowieniu pod lodem), optymalne moim zdaniem są 2,5 – 3,5 gramówki, szybko toną i agresywnie pracują pod wodą.

Nocne sandacze z opaski
21 kwietnia 2020, 12:09

Nocne łowienie wchodzi w krew każdemu, kto spróbował. Okazuje się, że w nocy jałowe miejscówki i przełowione łowiska zaczynają przypominać te wspaniale rybne, rodem z filmów o Rexie Huncie. Ryba na rybie rybą pogania. Gdy tylko czas pozwala, staram się spinningować w nocy. Łowię wszędzie – w wodzie płytkiej i głębokiej, w zależności od miejscówki, którą wybrałem i ryb na które poluję. Może rankiem są najlepsze brania, może wieczorem, ale ja wiem jedno – noc przynosi niespodzianki, których nie spodziewalibyśmy się nigdy. Całej nocy już od jakiegoś czasu nie poświęcam (chociaż mam ochotę na wypad wieczorem, spinningowanie całonocne i poranne, to czas nie pozwala). Dlatego staram się śmigać w godzinach pomiędzy 21:00 a 0:30. Z reguły nad wodą jestem średnio jakieś półtorej - do dwóch godzin. To w zupełności wystarcza. W ubiegłych sezonach spinningowałem głównie na swoich ulubionych dołkach ścigając sumy i sandacze. Sezon 2010 przyniósł wiele zmian i roszad na moim łowisku. Stare dołki pozasypywane, nowe dołki, które namierzyłem są bezrybne. Sandaczy, które dominowały – brak! Nie łowili bliżsi i dalsi znajomi – powódź zmiotła wszystko w siną dal? A może spowodowała opóźnione tarło, które zacząć miałoby się dopiero w połowie czerwca? Z sumami podobnie! Złowiłem w dołku tylko jednego, w dodatku niewymiarowego...

Nocne sandacze z opaski

Prawie trzy tygodnie szukania ryb przyniosło w końcu efekty dopiero na opasce, którą namierzył kolega (Bogdan ;) ). Opaska była „martwa” już od jakichś dwóch sezonów. Omijałem ją szerokim łukiem, byłem tam może z 3 razy w ubiegłym sezonie z miernymi efektami. Teraz znów można na niej połowić. O dziwo - pojawiły się w niej także szczupaki, które u nas są rzadkością. Oprócz tego wszelkie bogactwo. Grube, garbate okonie (skąd się one tutaj wzięły?), kleniory duże i masywne, bolki... Ale gdzie upragnione sandacze? Spokojnie – jeżeli jeszcze są w Wiśle, to tutaj pojawią się na pewno. W nocy wpływa tutaj drobnica. Jest wiele zakamarków i kryjówek. Małe rybki czują się tutaj bezpiecznie. Zawsze mają większe szanse uciec , schować się przed drapieżnikiem, niż na otwartej wodzie. Miejscówka zatem „bankowa” - tu musi polować nocny łowca o psich zębach i opalizujących ślepiach. Opaska nie jest głęboka, za to dno kamieniste, obfitujące w wiele zaczepów i pojedynczych wielkich głazów. Na dodatek „tor przeszkód” pośród których trzeba prowadzić przynęty, jak po slalomie. Zbędne obciążenie plecaka w postaci wielu ciężkich główek jigowych i gumek, musiałem pozostawić w domu. Nie było sensu ich tutaj zabierać. 15 gramów to za dużo, gdzieniegdzie nawet 10 grzęzło pod kamieniami zaraz po wpadnięciu do wody. Opaska po powodzi zmieniła się w istne „zaczepowisko.” Zatopione fragmenty drzew, kamienie występujące na dnie oraz jakieś przedmioty (wolę nie zgadywać jakie) pozbawiły mnie kilkudziesięciu przynęt. Ale już przynajmniej miałem „z grubsza” wybadane dno. Wówczas przeszedłem na obrotówki, wahadła i woblery. Te pierwsze spisywały się na początku całkiem nieźle. Dały parę kleni i okonków oraz kilka niezaciętych brań. Na wahadła powiesiło się kilka szczupaczków (bez rewelacji, ale zawsze coś!) Sandaczy nadal brakowało. W końcu pojawiły się szczupaki – przyzwoite. Łowiąc średnio 1,5 godziny prawie każdego wieczoru z Maekiem, mieliśmy średnio po trzy ryby na głowę. Gdy brania na obrotówki stawały się anemiczne lub praktycznie zanikały, postanowiłem przejść na woblery. Najwięcej ryb złowiłem w miejscu za wielkim krzakiem zwalonym do wody, gdzie głębokość nie przekraczała 50-70 cm. Oprócz drzewa było tam też kilka innych podwodnych przeszkód, co spowodowało straty w obrotówkowym arsenale (mimo używania solidnego sprzętu). Postanowiłem zastosować taktykę łowienia na duże i ciężkie przynęty w płytkiej wodzie. Czyli woblery płytkoschodzące i wolno tonące jerki. Jak to zwykle bywa – urwałem i kilka tych przynęt... Sandaczy nadal nie było. Po tygodniu połowów w rybnym eldorado, znów popadał deszcz i Królowa Polskich Rzek dostała torsji zawierającej kawę z mlekiem. Miejscówkę trzeba było zmienić. Popróbowaliśmy na zastoiskach, czyli tam, gdzie wejść musiała ryba. Sandaczy nadal niet – za to złowiliśmy kilka przyzwoitych okoni, co jest na naszym łowisku rzadkością. Kończyliśmy nasze łowy średnio około 23:00, w końcu na drugi dzień trzeba wstać i pracować. Po dwóch tygodniach postanowiliśmy zmienić taktykę. Popołudniowa drzemka, potem kawa i wyjazd na ryby o 21:30. Sandacze zaczęły brać około 23:00. Nie wiem jakim cudem, ale nie przypominały one z budowy typowych wiślanych sandaczy – były wygrzbiecone i grube, prawie jak jeziorowe okonie. Gdzie one się tak objadły, skoro nie można było przyłapać ich na żerowaniu od początku czerwca? Co jadły – nie wnikam. Można się tego domyślić po przetestowaniu kilku rodzajów woblerów imitujących niewielkie rybki, które tutaj żyły. W ruch poszły imitacje uklejek, kleników i krąpików. Nadal nie dawały one wymiernych efektów (brały sandałki, ale zdecydowanie za krótkie). Bogdan testował kolejne płytko chodzące rapalki, a ja na kolejną wyprawę zapakowałem w akcie desperacji swoje „hand made'y”.

Wobki miały jednak tę zaletę, że pracowały na odpowiedniej głębokości, latały daleko z casta i dały się powoli prowadzić lekko kolebiąc. Na pierwszego brzydala zameldował się najpierw bolek, który chyba sam nie wiedział co robił w tamtym miejscu. W końcu uderzył sandacz. Mętnooka bestia została wywleczona bezceremonialnie z wody, bez stawiania większego oporu. Plecionka 30 LB była aż nadto (Spytacie dlaczego taka gruba? Odpowiem: Nocny spinning + Wisła = uwaga wściekły sum!). Kolejne wieczory przyniosły jeszcze kilka sztuk, szkoda tylko, że nie ma jeszcze żadnej medalówki :-( Maek miejscówkę przeczesał z dobrymi efektami x-rapem rapali z fluogrzbietem. Brały mu na nią też szczupaki i bolki. Ja pozostaję przy swoich dziwolągach. X-rap na zestawie castingowym nie lata tak daleko, a po ciemku dochodzą problemy z rzucaniem „na słuch.” O dziwo brody jakoś mnie omijają, a rzuty mają przyzwoite odległości. Kolejna wyprawa już wstępnie zaplanowana – jeśli przez godzinę nie złowię ryby, to idę dalej wzdłuż brzegu i naparzam gdzie popadnie wirówkami z przednim obciążeniem w poszukiwaniu suma. Wiem że one też są, ale po powodzi ukrywają się jeszcze lepiej niż sandacze. Głód adrenaliny, wyzwalanej podczas holu dużej ryby zaczyna dawać znać o sobie. Sandacze i bolenie już mi nie wystarczają! Ja chcę suma! Idę przygotować sprzęt i przynęty. Wieczorem wyjazd...