Najnowsze wpisy, strona 15


Łowimy wahadłówkami
19 kwietnia 2020, 15:04

Już kiedyś pisałem, o tym jak jigować wahadłówką i w jakich warunkach warto łowić w ten sposób. Chciałem rozwinąć temat, bo zagadnienie łowienia błystkami wahadłowymi jest szerokie i dostałem w tej sprawie już kilka maili z pytaniami, na przestrzeni ostatniego roku. Szczerze mówiąc, to nie wiem od czego zacząć. O woblerach, ich typach i sposobach prowadzenia napisano już bardzo wiele, w literaturze, prasie wędkarskiej i internecie. Mało kto jednak wie, że podobnie jak woblery, wahadłówki można (a nawet trzeba!) prowadzić na różne sposoby, a każdy rodzaj blaszki wahadłowej ma swoje ściśle określone cechy, które predysponują je do skutecznego łowienia w rozmaitych warunkach.

błystki wahadłowe, wahadłówki

Warto przypomnieć jakie są zalety dobrej błystki wahadłowej jako przynęty:

metaliczny kolor imitujący rybkę (złoty, srebrny, miedziany);

powolna, lusterkująca praca w opadzie;

wszechstronność;

ryby rzadko kiedy znają tą przynętę, fakt, ze łowiło się nimi 20 lat temu (i więcej!) o niczym nie świadczy, na większości łowisk wszyscy łowią na gumy i woblery, ponieważ nie rozumieją czym jest zjawisko „przebłyszczenia” i bezmyślnie kojarzą je tylko z wahadłówkami, na dodatek seryjnie robionymi, które z łownością rzadko kiedy mają coś wspólnego;

niesamowita lotność niektórych, ciężkich modeli.

 

Poszczególne modele wahadłówek różnią się nie tylko kolorystyką, ale także kształtem, grubością blachy i kilkoma pomniejszymi szczegółami (do których należy zaliczyć nawet wielkość i wagę kotwicy i kółek łącznikowych). Na pierwszy ogień porównajmy dwie wąskie, srebrne, podłużne błystki wahadłowe. Na pierwszy rzut mogą się wydawać przynętą nie ma identyczną, ale wcale tak nie jest. Wąska blaszka, wąskiej blaszce nie równa. Jedna będzie z grubszej blachy, inna z cieńszej. Takie różnice także mają wpływ na zachowanie w wodzie, a co za tym idzie - łowność. Każdą bowiem blaszkę należy prowadzić w inny sposób. Jeśli o tym będziemy pamiętać, to każda błystka może stać się efektywna w naszych rękach. Oczywiście nie w każdych warunkach. Błystki wahadłowe i sposoby ich podawania i prowadzenia należy zawsze dostosowywać do wszelkich warunków na łowisku. Przykładowo: wahadłówki z cieńszej blachy można wykorzystywać w bardzo płytkich łowiskach i prowadzić je bardzo wolno. Najlżejsze modele można prowadzić w ekstremalnie wolnym tempie. Łowiąc w ten sposób pamiętać musimy, że widoczność w płytkiej wodzie (zwłaszcza prześwietlonej) jest bardzo dobra. Dlatego w takich warunkach zapominam o plecionce, a nawet kółku łącznikowym przed blaszką. Najlepsza jest żyłka albo długi przypon z fluorocarbonu. Inaczej jest z blaszkami z grubszej blachy. Często przy tej samej wielkości są o wiele cięższe niż bliźniacze modele o identycznej wielkości i kształcie. I tutaj rodzą się nowe możliwości. Zasięg rzutowy takiej błystki jest dużo większy niż większości przynęt. Podobnie prędkość z którą będzie ona opadać do dna. W łowiskach do 3 - 3,5 m są świetną przynętą do jigowania. W wielu przypadkach lepszą niż klasyczne gumy i włochacze na jigowych główkach. W przeciwieństwie do tych ostatnich, prowadzona nad dnem, skokami, wahadłówka prezentuje się o wiele lepiej. Przy umiejętnym prowadzeniu doskonale imituje mały rybi drobiazg poruszający się bezradnie w agonalnych podrygach. Jedno podciągnięcie blaszki – podnosi się ona, błyskając, czasem się obróci wokół własnej osi, a następnie opada cały czas lusterkując i błyskając. Dla gatunków, które pobierają pokarm z dna i jego okolic, takich jak brzana, czy sandacz, to nie lada gratka taki ledwo żywy trupek. Jeśli chodzi o wybitnie dalekie rzuty, to pomimo tego, że nie jestem ich zwolennikiem, to jednak na łowisku możemy napotkać taką konieczność. Oczkujące na środku Wisły klenie, które atakują rybi drobiazg. Bombardowanie boleni, których nie jest w stanie sięgnąć klasyczny, nawet ciężki wobler boleniowy... Wtedy podłużna blaszka z grubej blachy może być ostatnią deską ratunku. Podłużny kształt, słabe krępowanie, które nadaje ledwo zauważalną akcję może skusić niejednego bolenia. Zresztą „boleniowe ołowianki” to wynalazek stary jak świat, stosowany nadal z powodzeniem przez wielu spinningistów.

Skupmy się na podstawach

Tych możemy się nauczyć sami wg kilku prostych wskazówek które podam poniżej. Nie trzeba do tego mieć specjalnie wyszukanych błystek. Wystarczy garść „polspingów” o różnych kształtach i wielkościach. Moim zdaniem to właśnie one posłużą najlepiej jako „nauczyciele”. Każdy kształt i rozmiar produktów polspingu jest na swój sposób „standardowy”, czyli nie są one ani przeciążone, ani niedociążone (a takie właśnie wahadłówki, to wyższa szkoła jazdy w łowieniu wahadłówkami).

Zapinamy do agrafki np. gnoma i wrzucamy do wody tuż przy brzegu, tak byśmy go widzieli. Przeprowadzamy go przed sobą z taką prędkością, by się kolebał na boki, ale nie wpadał w ruch wirowy. Przy zatrzymaniu skręcania, obserwujemy z jaką szybkością tonie. Dzięki temu będziemy wiedzieli do jakiej wody go wrzucać, a prędkość prowadzenia blachy, nabyta doświadczalnie po kilku wyprawach wejdzie nam w krew. Po opanowaniu „morsa”, „algi” i „kalewy” oraz innych wahadłówek, które mamy w pudełku, zauważymy, które toną przy odpowiednim prowadzeniu na jaką głębokość i będziemy mogli zaopatrzyć się w bardziej wyszukane wahadłówki, którymi będzie można obławiać, płycizny, obstukiwać dno i naparzać za horyzont w celu dorwania bolka. Oczywiście błystki wahadłowe, które wykonamy sobie sami, albo kupimy od rękodzielnika, też należy przetestować na płytkiej wodzie. Doświadczalne ustalenie prędkości zwijania, podbić z kija przy jigowaniu itp. to podstawa. Każdy kto nabędzie umiejętność prowadzenia błystek wahadłowych, odkrywa, że na wielu łowiskach można sobie poradzić praktycznie bez innych przynęt! Ba! Są wędkarze, których znam osobiście, którzy naprawdę używają tylko wahadłówek i mają bardzo dobre efekty. Ja bym tak daleko idących teorii nie wysuwał, ale dla osób, które uważają wahadłówkę za przeżytek, polecam kilka wypraw bez woblerów, wirówek i gum. Zaufanie w przynętę to podstawa, a dzięki temu zaletom poczciwego wahadła, przełowione łowisko, gdzie ryby niespecjalnie reagują na woblery, gumy i wirówki, może stać się znów ciekawe.

Poruszanie się przynęty
19 kwietnia 2020, 15:03

Temat niby jak każdy inny. Są ludzie, którzy bezgranicznie ufają cudownej pracy swoich woblerów, wirówek, czy cykad. Twierdza, że są super łowne. Obserwując ich na łowisku, widziałem nieraz, że mieli problem ze złowieniem ryby. Opowiadali, że ryby nie biorą, że ciśnienie jest złe, że wiatr wieje nie w tą stronę co trzeba, że kłusownicy wszystko wybili itp. Bo jakim cudem – on, wielki łowca, nie może złowić ryby na swe cudowne przynęty? Przecież to niemożliwe! Ma nawet cudowny kij zrobiony na zamówienie, z super wytrzymałego włókna węglowego IM 15, przelotkami FUJI SiC i uchwytem rezonansowym, który przyspiesza samoczynnie zacięcie, ułamek sekundy po tym, kiedy samoczynnie wykryje branie zanim jeszcze ono nastąpi! Szkoda tylko, że większość z tych łowców okazów nie wie jak prowadzić w wodzie sztuczną przynętę. To właśnie prowadzenie wabika jest najbardziej niedocenianym elementem spinningowej sztuki, zaraz po czytaniu wody! Wyobraźmy sobie faceta, który obejrzał jeden z „mądrych” filmów o łowieniu sandaczy! Bohaterowie filmu jigują tak, że mi kopara opadła jak to zobaczyłem. Podbijają przynętę kijem o długości około 3 metrów bardzo gwałtownie i szybko wybierają luz kręcąc młynkiem z szybkością wręcz ponadświetlną. Myślałem, że spadnę ze śmiechu z fotela jak to zobaczyłem. Z miejsca zadzwoniłem po kolegę – wędkarza i oglądając wspólnie śmialiśmy się jak na dobrej komedii. „Łowienie z opadu” - czyli podbijanie przynęty w górę i oczekiwanie na branie w momencie, gdy ona opada. Technika mająca swoje zastosowanie podczas korzystania z naprawdę ciężkich jigów (ponad 35g). Nie do końca jest mądre takie prowadzenie przynęty, łowiąc lekkimi jigami, gdyż ryby biorą przynętę jigową również gdy porusza się ona do góry, a nie tylko opada. Ale nawet nie to jest istotą problemu. Kilka tygodni później spotkałem nad Wisłą faceta, który robił tak samo. Powiedział mi, że to „klucz do złowienia sandacza w naszych przełowionych łowiskach” - bo tak usłyszał od mądrych „zawodowców” w filmie... Ręce mi opadły. Oczywiście gość ryby nie złowił (szczerze wątpię, czy łowiąc w ten sposób złowi coś kiedykolwiek). Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że większość polskich wędkarzy ma problemy nie tyle z techniką łowienia, co z samodzielnym myśleniem.

Poruszanie się przynęty

Aby zobrazować bezsens całej sytuacji, proponuję każdemu, kto ma jakieś wątpliwości, przeprowadzenie prostego testu:

1. Weź 3 metrowy kij

2. Weź swoją ulubioną przynętę miękką, którą łowisz sandacze i zawiąż na końcu zestawu

3. Rzuć 15-20 metrów od siebie (nie do wody, test najlepiej przeprowadzić na trawniku, aby było widać to co dzieje się z naszą przynętą)

Zakładam, że wabik ma jakieś 6-10 cm długości.

4. A teraz, gdy leży on już te kilkanaście metrów od Ciebie, szarpnij mocno wędką, przemieszczając szczytówkę z godziny 9 na 12 i zobacz co się stanie z przynętą!

Zadziwiające nieprawdaż? W ciągu ułamka sekundy nasza mała imitacja rybki, czy też pijawki, przemieściła się o kilka metrów! Oczywiście pod wodą jest opór, który ona stawia i przynęta po takim szarpnięciu kijem nie poleci w powietrze, ale mimo wszystko, w ciągu mgnienia okiem, przeskoczy o dobre dwa metry! Widzieliście kiedyś żeby jakiekolwiek stworzenie wodne, tak małej wielkości, poruszało się tak szybko? Jak widzę jeszcze w jak wielkie główki zbroją swoje gumki niektórzy wędkarze (najczęściej na płytkim łowisku, gdzie waga główki powyżej 7-8 gramów jest bezsensu także z 1000 innych powodów), to już w ogóle odpadam.

Wyobraźcie sobie jak to wszystko widzi ryba! Analogicznie, jakby po waszej kuchni latała kanapka, skacząc po kilka metrów, a wy, staralibyśmy się ją złapać zębami. Prawda że proste?

Rozwiązanie jest prostsze niż myślicie. Jigując, poruszajcie szczytówką kija, tak by przemieszczać ją o max 30 cm. Ruchy nie powinny być gwałtowne, ale powolne i płynne. Tak poruszająca się przynęta wygląda w wodzie o wiele naturalniej. Dłużej przebywa w strefie żerowania ryb i zapewniam, że o wiele częściej jest przez ryby atakowana. Powodów tego faktu jest kilka:

rybie łatwiej jest przynętę zauważyć;

ryba nie ma problemu z przeprowadzeniem celnego ataku na wabik;

przynęta znajduje się znacznie dłużej w „strefie rażenia” ryb;

 

Zasada powolnego prowadzenia jigów dotyczy nie tylko łowienia sandaczy, ale i innych ryb. Fakt, że ktoś agresywnie łowiąc z opadu złowił sandacza, najczęściej o niczym nie świadczy. Złowione w ten sposób ryby z reguły są małe i rzadko kiedy przekraczają swą długością 55 cm. Rzadko zapięte bywają od wewnątrz pyska. Najczęściej dostają hakiem w inną część głowy (na zewnątrz) albo bardziej pechowo – np. za skrzela.

Ktoś w tym momencie spyta, co z ciężkim bombardowaniem dna za pomocą główek po 35 gramów lub nawet cięższych? W końcu to niekiedy jedyny sposób na złowienie sandacza, ponieważ zdarzają się momenty, że ryby preferują przynęty tylko podawane w taki sposób. Owszem – zdarza się i trzeba być przygotowanym również na taką okoliczność. Ale agresywne walenie „głową w dno” powinno być robione przemyślanie. Czasami trzeba wręcz „orać dno”, czyli prowadzić ciężkiego jiga sunąć nim po dnie, by wzniecał nad sobą jak największe chmury mułu. Tutaj też trzeba być elastycznym i dostosowywać się do warunków łowiska i dnia.

Reasumując, celem niniejszego artykułu było bardziej zachęcenie do bardziej przemyślanego stosowania swoich przynęt, na łowisku. Zdroworozsądkowe podejście w tego typu sytuacjach, może sprawić, że nasze połowy staną się bardziej przemyślane, a złowione przez nas ryby będą większe niż dotychczas. Duża ryba rzadko kiedy ugania się za drobnicą i małymi kąskami. Najczęściej woli poczekać aż niczego nie spodziewający się intruz pojawi się powoli w okolicach jego pyska i wówczas go połyka.

Woblery owadzie
19 kwietnia 2020, 15:00

Z woblerkami imitującymi owady spotkałem się po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Nie były one wówczas tak popularne jak obecnie. Wtedy jeszcze łowiło się najczęściej na blaszki, które powoli zaczęły być wypierane przez gumki. Woblerów mało kto używał, bo były to czasy, kiedy używało się głównie żyłek, które jakościowo znacznie odbiegały od tych, które są produkowane teraz. A małe wobki wymuszały stosowanie cienkich żyłeczek, zatem pozostawały przynętą dla bardzo zamożnych spinningistów, albo służyły jedynie do połowu brodząc – w płytkiej wodzie, gdzie każdy zaczep można było wyciągnąć podchodząc i wydobywając przynętę ręką. Poza tyn nigdzie nie można było ich dostać. W sklepach, najmniejsze rapalki były (jak to rapalki ;)) bardzo drogie, mnie nie było na nie stać. Nurkowały dość żwawo i głęboko, co zwiększało ryzyko zaczepu i utraty przynęty. Wobki owadzie oglądałem tylko na zdjęciach w gazetach wędkarskich, gdzie pojawiały się zdjęcia produktów amerykańskiej firmy „Rebel”. Nie wszystkie były one podobne do owadów. Imitowały raczki, krewetki i tym podobne. Były wielkości od 3 do 5 cm. Maleństwa potrafiły nurkować jeszcze ostrzej niż Rapala o czym przekonałem się na własnej skórze, urywając w zimny, listopadowy dzień „krewetkę”, którą dostałem w prezencie. Pierwszego prawdziwego woblerowego owada pokazał mi dopiero znajomy muszkarz – spinningista. Był fanatykiem obydwu metod. Jako że był już emerytem, to na swoje hobby miał naprawdę wiele czasu. Kiedy nie łowił, to siedział i robił przynęty. Kręcił muszki, strugał woblerki, klepał wahadła. Fakt, że strasznie przykładał się do tego co robił. Małe wobki ciężko jest uzbroić w stelaż i do tego jeszcze ustawić w taki sposób by się nie wykładały. Dlatego wiele z woblerów, które robił, już na etapie montowania stelażu i gruntowania szły do śmieci. Udało mu się jednak zrobić ładną serię imitacji wielu owadów, które żyją u nas i są ich naturalnych rozmiarów (czyli mniejsze niż „ogromny szerszeń” Rebela na 5 cm ;) ). A wiecie jak to bywa z muszkarzami – najpierw łapią siatką małe muszki, by potem dobrać jedną z tysięcy ich imitacji, która najwierniej przypomina te latające nad wodą. Wędkarz ten opowiadał mi, że jego początki z owadzimi woblerami nie były łatwe. Napsuł wiele korpusów, zanim doszedł do tego jak i czym je malować, nie mówiąc już o o wprowadzaniu stelaża, wyważeniu itd. Korpusy strugał z kory drzewa. Woblerki były maleńkie. Od 1,5 do 3 cm. Przypominały biedronki, stonki i żuczki.

woblery owadzie

Sam próbowałem je robić, ale moje próby spełzły na niczym. Nie na moją – gówniarską kieszeń były farby, lakiery i narzędzia. A kleniojazie i pstrągi brały dobrze na wirówki. Temat woblerków owadzich powrócił do mnie dopiero po kilku latach. Pstrągi na Dunajcu były wybredne, nie pozwalały spinningistom połowić. Znacznie lepsze efekty mieli muszkarze. Próbowałem robić nawet suche muszki imitujące osy, ale za pomocą spinningu nie dało się nimi efektywnie operować. Wyrzut przynęty ukręconej na małym haczyku nie był możliwy nawet na ultralighcie. O prowadzeniu przynęty na napiętej lince mogłem jedynie pomarzyć. Brodząc, próbowałem spławiać przynętę z nurtem, ale nurt wody powodował efekt balonu nawet na cienkiej żyłce i tylko mogłem się domyślać co dzieje się z moją przynętą. O wykryciu ewentualnego brania nie było nawet mowy. Po bezrybnym weekendzie nazbierałem w lesie nieco fragmentów kory z drzew. Dokładnie je wysuszyłem i zacząłem struganie. Starałem się nie popełniać tych samych błędów co mój mentor z czasów dzieciństwa, ale i tak napsułem wiele korpusów. W końcu udało mi się stworzyć parę brzydali i po końcowym zagruntowaniu i pomalowaniu (z grubsza ;) ) na kilka popularnych u nas owadów, zamontowałem meleńkie stery, które powycinałem z plastykowych butelek. O dziwo, niektóre pracowały jak wobler – mordka w lewo, dupka w prawo. Mała korekta oczka mocującego dokonana już na łowisku, spowodowała że niektóre moje stworki ożyły. Znaczny odsetek moich wobków niestety nie pracował, a podginanie oczka to w lewo, to w prawo nie przynosiło efektów, podobnie jak manipulowanie sterem. Większość miała zbyt wysoko umieszczony stelaż względem poziomej osi symetrii wobka i zwyczajnie wirowały prowadzone w wodzie. Postanowiłem pousuwać z nich stery i dać im szansę wykonując po kilkanaście rzutów. Przynęty zmieniałem losowo, wiązałem do żyłki modele sprawne i „niepełnosprawne”. Kombinowałem z techniką prowadzenia. Rzucałem pod prąd, w poprzek nurtu, spławiałem kręcąc do tyłu korbką. Pierwsze branie zanotowałem na wobka, który nie posiadał akcji, a także był tonący. Prowadziłem go w następujący sposób: Po zarzuceniu czekałem aż opadnie na dno, podnosiłem kijem do góry na napiętej lince, po czym opuszczałem kij w dół i wykasowywałem luz, pozwalając przynęcie znów opadać. Na kotwiczce zameldował się kleń. Nie grzeszył rozmiarami, ale pozwolił nabrać zaufania do moich nowych przynęt. Przed kolejną wyprawą przestudiowałem książki o muszkarstwie, które kiedyś ktoś mi podarował i wysnułem z nich kilka wniosków dotyczących sposobu podania i prowadzenia owadów. Na kolejnej wyprawie swą wiedzę starałem się wprowadzić w życie. O dziwo pojawiły się pstrągi! Łowiło się je niełatwo, bo małe wobki wiązałem bezpośrednio do żyłki, która z racji rozmiaru i masy przynęty była bardzo cienka. Dlatego pierwszy kropkowaniec nie dał mi szans na 0,16-tce „Byrona” (pamięta ktoś jeszcze te żyłki? ;) ). Zwiał pod sam brzeg, gdzie w wodzie sporo było krzaków i chyba jakieś zatopione drzewo. Zmieniłem taktykę i zacząłem obrzucać okolice brzegu od strony otwartej wody – brodząc. Następnego pstrąga wyholowałem szczęśliwie. Tego dnia ryby brały właśnie pod samym brzegiem, wzdłuż którego, na całej długości rosły drzewa. Łowny model był koloru szaro – brunatno – czarnego. Jak się później okazało przypominał nieco chrabąszcza majowego, których było tam pełno. Eksperymentowanie z woblerami owadzimi wspierałem przez baczną obserwację przyrody i studiowanie atlasu z owadami. Wiedziałem już że pływak żółtobrzeżek pływa pod wodą, a szerszeń, który wpadnie do wody chlapie po powierzchni. Dzięki temu, gdy doszedłem do jako takiej wprawy w wyważaniu małych wobków, to wiedziałem jak je pomalować i jak nimi łowić w których warunkach. Obecnie mam już kilka wypracowanych technik, które na moich miejscówkach świetnie się sprawdzają, głównie podczas połowów kleni i jazi. Owadkami pracującymi na powierzchni wody cudownie się łowi w bardzo czystych rzekach. Podchody w „polaroidach” za rybą, brodząc i podając jej wobek pod sam nos, to świetna sprawa. Kiedyś łaziłem po całym myślenickim odcinku Raby przez kilka godzin za kleniami i prowokowałem poszczególne stadka, które napotkałem w rozmaity sposób. W krystalicznie czystej wodzie widziałem wyjścia ryb do moich przynęt. Niektóre kończyły się atakiem, a jeszcze inne obejrzeniem przynęty i ucieczką. Emocje były niesamowite.

Zarzucając swojego owada do wody, staram się prowadzić go w taki sposób, by jak najwierniej przypominał żywego robaka. Łowiąc w rzece, zawsze staram się by spływał z prądem, a co jakiś czas przytrzymuję go by zadrgał i nieznacznie się zanurzył. W naprawdę silnym nurcie, spuszczam przynętę daleko z prądem kręcąc korbką do tyłu. Mam kilka wobków, które tak prowadzone pracują, poruszane jedynie przez uciąg wody, który jest większy niż ich tempo spływania. Oczywiście w czasie takiego łowienia muszę działać w skupieniu i z wyczuciem. Owadek wygląda wówczas jak porwany przez prąd, starający się mimo wszystko walczyć z siłą wyższą, płynąc pod prąd. Inaczej łowię imitacjami owadów, które umieją nurkować i pod wodą wytrzymują naprawdę długo. Staram się je wykonywać w taki sposób by nurkowały na 20-30 cm, albo by były tonące.

Mini wobki w połączeniu z ultralightem i cienką żyłką to świetna sprawa. W miesiącach letnich nie ma to jak wejść do wody i pobawić się w podchody z kleniami. W „polaroidach” można wypatrzeć z daleka ryby i kombinować z podejściem, podaniem przynęty i samą przynęta. Branie pod powierzchnią albo z samej powierzchni, to w ogóle bajka. Nauka entomologii nie pójdzie na marne. Ja mam tylko jeden problem – w ostatnich latach znienawidziłem robienie małych wobków. Wolę strugać przynęty XXL z lipy, niż dłubać się z maleństwami, a potem montować w nich stelaż. Z tego powodu pozostało mi już tylko kilka owadzich woblerów w moich pudełkach. Nie dlatego że urywam, bo tak jak wspominałem – większość chodzi płytko i o zaczepy trudno, ale każda przynęta z czasem zostaje zniszczona, albo zgubiona (zwłaszcza jak się odcina jednego owada z żyłki, a przewiązuje drugiego, stojąc po pas w płynącej wodzie z wędką pod pachą ;)).

Dlaczego warto popróbować na owady?

Drapieżniki i paradrapieżniki odżywiają się nimi, często stanowią one uzupełnienie ich diety. Jeśli ryby nie chcą brać na tradycyjne wobki i gumki, to warto popróbować, zwłaszcza gdy widzimy mnóstwo tej gadziny latającej, pełzającej, skaczącej i szeleszczącej wokoło.

Made in Japan
19 kwietnia 2020, 14:58

Made in Japan – ile znaczą produkty wędkarskie wyprodukowane w kraju kwitnącej wiśni? Jaką mają rzeczywistą wartość użytkową? Czy „Made in Japan” to może tylko szpanerski napis na stopce kołowrotka? Z Japonii pochodzi kilu wędkarskich potentatów, znanych głównie z produkcji kołowrotków: Daiwa, Shimano i Ryobi. Aby wiedzieć dlaczego kołowrotki „Made in Japan” są przez niektórych wędkarzy uznawane za świetne, niezniszczalne i lepsze niż te same modele produkowane w Chinach, czy Melazji, należy się nieco cofnąć w czasie. Zawsze powtarzam, że aby wydawać opinie o kołowrotkach, trzeba się znać nie tylko na ich budowie, ale i na rynku kołowrotków wędkarskich oraz historii tegoż rynku i zmianach zachodzących nie tylko na nim, ale na całym zarządzaniu procesem jakości w każdej branży (chodzi głównie o marketingową ewolucję pojęcia „jakość” - w kontekście narzędzia konkurencji). Postanowiłem napisać ten artykuł, żeby osoby nie do końca obeznane (a takich jest najwięcej) w temacie, nie wyrzucały pieniędzy w błoto.

kołowrotki spinningowe, kołowrotki made in japan

Najpopularniejsze „japończyki” w naszym kraju to Shimano i Daiwa. Dlatego tymi dwiema markami chciałem się posiłkować w tym artykule, podając ich poszczególne modele jako namacalne przykłady.

W Polsce od dawna pokutuje mit że produkt z napisem „Made in Japan” jest doskonałej jakości. Mowa tutaj o tajemnych wręcz, kosmicznych technologiach, które rzekomo posiadają japończycy. Jeśli chodzi o sprzęt elektroniczny – być może jest w tym ziarno prawdy. Ale nie zapominajmy, że nie mówimy tutaj o elektronice, ani żadnej innej – zaawansowanej technologii, ale o kołowrotkach – czyli urządzeniach mechanicznych, które zostały wynalezione ponad sto lat temu. Japonia kilkadziesiąt lat temu była czymś w rodzaju obecnych Chin. Koszty produkcji tam, były naprawdę niskie. Aby obniżyć koszty produkcji, swoje fabryki otwierały tam marki europejskie (np. ABU) i amerykańskie. Wówczas ABU wyprodukowane w Japonii było „mniej oryginalne” niż to wyprodukowane w Szwecji. Wiem coś o tym, bo miałem kilka modeli Cardinalów ze Szwecji i kilka z Japonii – te ze Szwecji sprawiały wrażenie wykonanych solidniej. Być może zrobione były z lepszych materiałów. Różnica pomiędzy „Made in Sweden” a „Made in Japan” była jednak niewielka, marginalna wręcz.

„Cofnijmy się w czasie” i przyjrzyjmy dokładnie sytuacji, która na naszym rynku wędkarskim wydarzyła się około 20 lat temu.

Polska przestała być krajem socjalistycznym (przynajmniej na papierze :D). Zaczął kwitnąć „wolny rynek.” Przeciętny Kowalski mógł zacząć w końcu działać na własną rękę. „Pewex” przestał posiadać monopol na sprzedaż porządnych produktów. W owych czasach za najlepsze kołowrotki spinningowe na rynku, uchodziły od jakiegoś czasu właśnie ABU Cardinale z serii C. Niezawodne maszyny, świetnie spasowane z wyjątkowo dobrej jakości materiałów, o doskonałych hamulcach. Bezkonkurencyjne wręcz! Raptem, jak grzyby po deszczu, pojawiły się sklepy, hurtownie i przedstawicielstwa rozmaitych firm wędkarskich. Wreszcie wędkarz – konsument miał w czym wybierać. Poczciwy Cardinal, chociaż był młynkiem niemal doskonałym, nagle napotkał na nowych przeciwników - Shimano! Modele z serii „Aero” i „Twin Power” miały to coś czego ABU nie posiadały. Równiusieńki nawój żyłki na szpulę (nawijały w idealny walec!). Jako, że nie posiadały w swoim wnętrzu przekładni ślimakowych opartych na tulejach, a stawiającą mniejsze opory przekładnię hipoidalną podpartą łożyskami, kręciły o wiele lżej! Były też lżejsze, ponieważ miały obudowy (albo ich fragmenty) wykonane z tworzyw sztucznych (plastiku, grafitu itp. wstaw dowolne ;) ), co znacząco obniżyło ich wagę. Porównując zatem konstrukcję Cardinala do Twin powera okiem ówczesnego spinningisty, było tak:

Z jednej strony ABU: archaiczny wygląd, nie do końca równy nawój (chociaż ja miałem jednego Cardinala nawijającego równiusieńko aż po samą krawędź ;) ), dosyć ciężki i ciężej „chodzący”.

Z drugiej strony Twin Power: lekki, zgrabny, ładnie i nowocześniej wyglądający, równiusieńko nawijający, kręcący „jak masełko”.

Model Twin Power występuje tutaj tylko jako przykład. Oprócz niego pojawiło się też kilka innych konstrukcji na rynku o podobnych parametrach.

Wówczas świat spinningistów podzielił się na dwa „obozy”.

Pierwszy z nich pozostał konserwatywny – korzystali dalej ze sprawdzonych konstrukcji i za nic mieli święcące, plastikowe zabawki z Azji.

Drugi (który objął ponad 90% wędkarzy) – preferowali „nowoczesność” (cudzysłów celowy).

Ktoś, kto przesiadł się z Cardinala, na Shimano poczuł jakby zamienił Poloneza na Mercedesa. Na łowisku był większy komfort. To nic, że wędka trochę leciała „na pysk” z powodu utraty równowagi, którą zapewniał cięższy kręcioł. Kręciło się lekko i przyjemnie, a młyneczek nawijał równiuteńko. Szybko Shimaniaki zyskały sławę i opinię dobrych maszyn. Konserwatystów też ubyło. Rzeczywiście – kultura pracy byłą dużo wyższa niż w ABU i maszynka Shimano głównie dzięki temu sprawiała wrażenie „lepszego”. BA! Pod tym względem był na pewno lepszy! Nieco później pojawił się nowy patent w produkcji kołowrotków. Na początku lat 90-tych (nie pytajcie dokładnie o rok, bo nie pamiętam) wprowadzono innowację w budowie kołowrotków stałoszpulowych (była to ostatnia innowacja w ich budowie, która miała JAKIEKOLWIEK znaczenie, jaka została wprowadzona do dzisiejszego dnia) – mianowicie szeroka rolka kabłąka oparta na łożysku. Był to krok milowy. Mniejsze skręcanie żyłek (które były dość sztywne w porównaniu do dzisiejszych) i plecionek. W zasadzie, to szeroka, obracająca się rolka kabłąka, umożliwiała w miarę komfortowe łowienie plecionkami, które na wąskich, nie obracających się rolkach przecierały się błyskawicznie, co przy cenie pletki nawet 7-krotnie wyższej niż żyłka, z góry skazywało jej zakup na porażkę.

Myślę że to właśnie szeroka, łożyskowana rolka była gwoździem do trumny dla „starych” ABU. Po kolei wszystkie marki zaczęły się prześcigać w budowaniu kołowrotków coraz lżejszych (coraz więcej plastyku w całej konstrukcji), a – co za tym idzie – mniej trwałych. Ale skąd to miał wiedzieć użytkownik, który całe życie łowił Rexem, Cardinalem, Shakespearem, czy nawet Skalarem z metalu – który się nie chciał za nic zepsuć? Myślał, ze kupi nowy młynek i będzie go użytkował tak samo bezawaryjnie przez kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, ale ten będzie lżejszy i koledzy będą zazdrościć nad wodą. A – nie oszukujmy się – próżność to cecha narodowa Polaków ;-) Każdy kolejny rok przynosił także coraz to większą liczbę łożysk w konstrukcji całego młynka. O ile wspomniany Cardinal miał tylko jedno łożysko, to nagle na rynku pojawiły się maszyny, które miały ich 5, potem 7, 9, aż w końcu plastikowe, „nowoczesne” kołowrotki uzbrojone były w łożyska niczym Rambo w granaty na misji w Wietkongu. O ile pamiętam to „rekordzistą” był topowy model Shimano – „Stella”, która miała ich bodajże 15 (jeśli się mylę, to mnie poprawcie). „Dominatorem” na rynku stało się Shimano i to do nich przylgnęła opinia „najlepszych”, która pokutuje do dziś.

Po tym przydługim wstępie, który był niejako małą „lekcją historii przemysłu wędkarskiego w RP”, wróćmy do tematu – czyli „kołowrotków made in Japan”.

Owe kilka lat sprzedaży na rynku polskim Shimano (niech już to będzie ten nasz „Twin power” - jako przykład), spowodowała w świadomości wędkarzy wspomnienia. Rzeczywiście – pierwsze produkowane Twin powery z Japonii to były maszyny, które spokojnie wytrzymywały (przy przeciętnym użytkowaniu) przez kilka lat. Weźmy jeszcze poprawkę na to, że doświadczony wędkarz (czyli wychowywany w erze Rexów, Delfinów i ABU) dbał o sprzęt. Twin powera łatwo było zakonserwować (czyszczenie i smarowanie). Dlatego poniekąd – niektóre kołowrotki Shimano wytrzymywały nawet po 10 lat pracy w spinningowych warunkach. Powyższe stanowiło o opinii, która brzmiała: „Kołowrotki Shimano, wyprodukowane w Japonii, to najlepsze kołowrotki jakie kiedykolwiek były”.

W połowie lat dziewięćdziesiątych już tak różowo nie było. Nagle się okazało, że garstka „konserwatystów” która pozostała przy Cardinalach, na których z politowaniem nad wodą patrzyli posiadaczy „japońców” nadal łowi swoimi „oldtimerami” a chodzą one niemal wciąż doskonale, nie wykazując praktycznie żadnego zużycia. W tym samym czasie, niejeden zwolennik „nowoczesnej Japońskiej technologii” zajeździł już 2-3 kołowrotki.

W tym miejscu należy się zastanowić co znaczy „najlepszy kołowrotek spinningowy?”

Dla każdego znaczy co innego. Jeden wysoko ceni „lekką jak masełko pracę”, drugi „żywotność”, inny za precyzyjny hamulec, a jeszcze inny za wygląd. To trochę jak z samochodami: jeden woli sportowe coupe, drugi limuzynę, a trzeci terenowego pickupa.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę technologiczny skok, jaki wówczas wykonało Shimano, opinia, że były to kołowrotki co najmniej dobre – mnie nie dziwi. A były one wyprodukowane w kraju kwitnącej wiśni.

Jakiś czas temu, Japończycy zrozumieli, że nie ma sensu przepłacać na kosztach produkcji, skoro mogą przenieść swoje fabryki do innych krajów. Przecież kołowrotek wędkarski jest urządzeniem tak prostym konstrukcyjnie, jak przysłowiowa „budowa cepa”. A biorąc pod uwagę, że większość procesu produkcji obejmuje maszyny, to praca robotników ogranicza się w zasadzie jedynie do przykręcenia kilku śrubek. Po co te śrubki ma przykręcać japończyk, skoro może robić Chińczyk albo Malezyjczyk za gażę niższą kiludziesięciokrotnie? Wkręcenie śrubki za pomocą śrubokręta, czy klucza jest sprawą tak prostą, że mogą to robić nawet osoby niezbyt rozgarnięte.

Koguty na okonia
19 kwietnia 2020, 14:57

Wbrew pozorom, małe gumki i obrotówki nie są jedynymi skutecznymi przynętami na okonia. Zwolennikiem stosowania woblerów podczas polowania na pasiaki nie jestem, pomimo że i one mają swoje wielkie chwile w pewnych sytuacjach. Zawsze podkreślam, że nie ma żelaznej zasady, co do stosowania przynęt na dany gatunek drapieżników. Każdą rybę można złowić na wobler, wirówkę, wahadłówkę, gumę, koguta, czy cykadę. Nie inaczej jest w okoniem. Charakterystyka tego gatunku i poszczególnych właściwości jego budowy anatomicznej powoduje, że przeważnie najskuteczniejsze podczas połowu są przynęty jigowe. Każdy łowca pasiastych doskonale wie, jak potrafią one grymasić przy jedzeniu. Dlatego czasami nie chcą brać. Ale czy nie chcą brać na wszystko, czy tylko na nasze gumowe jigi? Pamiętać należy, że popularny „paproch” to nie jedyna „słuszna” przynęta, którą możemy „ultralightować” w pogoni za okoniami. Niezłe mogą też być koguty. Przynęty te znane są głównie łowcom sandaczy, ale z czasem zaczęto łowić na nie także inne gatunki ryb – w tym – okonie. Różnica pomiędzy sandaczowymi kogutami, a ich braćmi do połowu okonia, to rozmiar i często waga (choć niekoniecznie, bo na ciężkie koguty zdarzają się okonie, podobnie jak sandacz może zagryzać małe kogutki).

Jaka jest przewaga kogutka, nad paproszkiem, ripperkiem, przynęta tubową, czy banjo? Na pierwszy rzut oka – praktycznie żadna. W wodzie jedno i drugie prezentuje się podobnie. Diabeł tkwi w szczegółach. Inaczej zachowuje się falujący, czy zamiatający na prawo i lewo ogonek gumki, a inaczej subtelne drgania piórek ogonka. Różnice dotyczą także samego korpusu. O ile w gumach jest on jednolity lub karbowany, o tyle w kogutku okoniowym może on zbierać podczas rzutu na swą powierzchnię bąbelki powietrza, które chociaż maleńkie, będą się powoli uwalniać w wodzie spomiędzy włosków. Do tego dochodzi ogonek kogutka – robiąc samemu koguty możemy mieć na niego i jego pracę bardzo duży wpływ. Wszystko zależy od jego długości, gęstości i materiałów z których został wykonany. Możemy robić ogonki ze sztywniejszych piórek, a także z miękko falujących piórek marabuta. Co do całej konstrukcji, to ja osobiście zawsze robię koguty na okonia używając zwykłych główek jigowych. Stelaży z kotwiczką nie uznaję, z tych samych powodów co w kogutach sandaczowych... Za bardzo kojarzą mi się z szarpakiem i nic na to nie poradzę...

Koguty na okonia

Budowa okoniowego kogutka

Wróćmy do ogonka i do korpusiku oraz tego jak są zbudowane. Mając już w głowie ciężar główki jigowej, która służyć nam będzie jako podstawa do wykonania kogutka, musimy założyć:

z jaką szybkością opadać ma nasz kogutek;

jakie stworzonko ma imitować;

jak daleko chcemy nim rzucać.

 

Dlaczego to takie ważne? Jak już wspomniałem - „diabeł tkwi w szczegółach”. Gruby korpus, wykonany z chenilli spowolni opad, będzie też miał wpływ na odległości rzutowe (chociaż nie aż tak znaczne jak się niektórym wydaje – o tym dalej). Jeśli chcemy przyspieszyć opad, to najlepiej jest zastosować korpusik niezbyt gruby. Będzie stawiał w wodzie mniejszy opór, będzie też mniej wyporny, zatem nasz kogutek będzie po wpadnięciu do wody szybciej pikował w kierunku dna. Co do ogonka – mięciutki i długi ogonek (np. marabut) świetnie będzie falował, nawet przy lekkich i finezyjnych ruchach naszej przynęty. Im ogonek krótszy, tym jego praca będzie mniej wyraźna. Podobnie jest z materiałem, z którego jest on wykonany. Im sztywniejszy, tym praca będzie bardziej subtelna i mniej zauważalna. Ja ostatnio zacząłem robić w niektórych kogutach nawet podwójne ogonki – warstwę lekko falujących marabutów (krótsze) i kilka dłuższych – sztywnych piór na ogon właściwy. Daje to ciekawe rozwiązanie, którego (póki co) nie znają jeszcze ryby, a które dosyć ciekawie prezentuje się w wodzie.

Kolorystyka

Doszliśmy do momentu, w którym dusze artystyczne mogą się wykazać. Kogutek może być jedno, dwu, a nawet wielokolorowy. Ja w przypadku kogutków okoniowych preferuję barwy jednolite lub dwubarwne. Czyli korpusik i ogonek w takim samym kolorze albo w dwóch rozmaitych. Może to być czarny, brązowy, oliwkowy, łososiowy, albo jakieś bardziej żywe barwy. Tutaj pojawia się małe „ale”. W końcu okoń to ryba, która ma bzika pod względem kolorów i często na łowiskach, gdzie większość spinningistów myśli, że „najlepiej bierze na „motor-oil” okoń woli pomarańczową „żarówę” w zestawieniu z niebieskim. Nie inaczej jest z kogutkami. Dlatego zawsze robiąc kogutki na tą rybę, wykonuję po jednym egzemplarzu z barw, nazwijmy to: „klasycznych”, oraz z dziesięć koszmarków o barwach mieszanych. Czyli korpusik i ogonek w innych barwach. Po pierwszym przetestowaniu przynęt, już wiem, które modele zrobić na kolejne wypady. Moje przedsezonowe łowy okoniowe zaczynają się i (przeważnie) kończą w jednym zbiorniku, gdzie woda jest bardzo czysta. Tutaj pośród kogutków prym wiedzie - odkąd pamiętam – kolor brązowy. Niewykluczone, że dzieje się tak dlatego, że żyje tutaj sporo raków pręgowanych i okonie lubią się nimi zażerać. Do 1 maja (po tej dacie średnio mnie interesują okonie ;-) ) skuteczne są jeszcze kolory niebieskie, szare, żółte i kombinacje różnych barw korpusu z czerwonymi ogonkami.

Dlaczego kogut

Kogutki „ukręcone” na lekkich i bardzo lekkich główkach dają sporo możliwości jeśli chodzi o ich techniki prowadzenia. Można prowadzić je wpół wody, dosyć powolnym tempem, tak by tor po którym się poruszają przypominał sinusoidę. Jeśli główka jest lekka, a korpusik i ogonek mocno upierzone, to można osiągać naprawdę ciekawe efekty w wodzie. Za pomocą powolnych podciągnięć, przynęta będzie się poruszać niemal poziomo, falując. A tego niestety gumki nie potrafią. Podobnie sprawa się ma z zatrzymywaniem jiga na dnie. Drgający „puchatek” przez chwilę po zatrzymaniu się w przydennym mule, wachluje się ogonkiem i jego poszczególnymi fragmentami. Gumy tego niestety nie potrafią czynić tak dobrze... A często są to jedyne momenty, w których bardzo leniwe pasiaki mogą łaskawie połknąć naszą przynętę.

Waga

Mój zakres wagowy okoniowych kogutków waha się w przedziale od 1 do 4 gramów. Mowa oczywiście o łowieniu typowo „okoniowym” - czyli podczas korzystania z najlżejszego zestawu spinningowego. Czasami okonie zdarzają się nawet na koguty ważące grubo ponad 15 gramów, ale to jest już przyłów, w czasie polowań na inne gatunki. Przy korzystaniu z zestawu standardowego, „ultralighta” najlepiej jest używać żyłki o średnicy 0,14 – 0,16 mm i zrezygnować z krętlika z agrafką, który ma duży wpływ na pracę tak małych przynęt.

Lotność

Tutaj małe sprostowanie – bardzo pierzasty kogut może latać bliżej niż mniej upierzony, ale może także latać... dalej. Wszystko zależy od tego jak nasiąknął wodą. Jeśli po zmianie kogutka macie wątpliwości, czy uda wam się dorzucić w wybrane miejsce, to przed rzutem warto go wsadzić pod wodę. Zaznaczam też, że ogony z marabuta lepiej nasiąkają niż np. sztywne piórka z kaczki, które nawet po nasiąknięciu są jak żagiel, który stawia w powietrzu opór, skutecznie wyhamowując przynętę.

Prowadzenie

Tutaj nie ma już żadnych różnic, czy innych filozofii, niż podczas jigowania zwykłymi gumkami na główkach jigowych. Dobrze jest kicać po dnie, szarpać wpół wody i kombinować na wszelkie możliwe sposoby. Jedyna technika, nad którą warto zatrzymać się na dłużej, to zatrzymanie kogutka na dnie na nieco dłuższe chwile niż robimy to z gumkami. Najważniejsze jest zatrzymanie podczas drugiego skoku – wtedy notowałem najwięcej brań. Przynęta wpada do wody – czekamy aż spadnie na dno, podbijamy by przeskoczyła kawałeczek i tam ją pozostawiamy. Po kilku – kilkunastu senkundach lekko podnosimy samą szczytówkę na napiętej żyłce – i... siedzi :-)