Najnowsze wpisy, strona 14


Koguty
21 kwietnia 2020, 12:07

„Koguty” - przynęty, które przeszły już do klasyki spinningu w Polsce. Stało się tak głównie za sprawą połowów sandaczy. Zbiorniki zaporowe, jeziora, twarde dno i bombardowanie onego jigowymi łbami, zaopatrzonymi w kryzę i ogonek z piór. Opracowań na temat kogutów, technik i sposobów łowienia nimi, wzorów, materiałów użytych do ich produkcji jest już w sieci całe mnóstwo. Koguty sprzedawane są w sklepach internetowych, naziemnych i na allegro. Mimo, ze chyba żaden większy producent przynęt ich nie wytwarza. Większość z oferowanych kogutów to rzemiosło. W mediach związanych z wędkarstwem naczytałem się naprawdę sporo na ten temat. Chociaż sam koguty zacząłem „kręcić” już dawno temu, zanim przynęty te zyskały sławę i rozgłos. Moje pierwsze kogutki były przeznaczone na niewielkie ryby: okonie, klenie, pstrągi. Były zrobione w prosty sposób, na zwykłym jigowym haku, za pomocą najprostszych komponentów. Wyglądały ohydnie, ale ryby łowiły. Zacząłem je produkować z „braku laku.” Na początku lat 90-tych nie było zbyt dużego wyboru gumek. W sklepach były 2-3 wielkości twisterów w gamie do 5 kolorów każdy. Ja miałem kilkanaście lat i nie dysponowałem zbyt wielkimi możliwościami finansowymi. Pierwszego w życiu koguta ujrzałem u pewnego spinningisty – muszkarza. To on mi je pokazał. Kręcił dla siebie muchy, a także robił inne przynętowe wynalazki. Pokazał mi jak prostą przynętą jest kogutek i jak łatwo i szybko można go wykonać. Chociaż ów wędkarz dysponował sporym zasobem piórek, sierści i innych materiałów muszkarskich, to zapewnił mnie, że to wszystko jest zbędne. Uzbierałem więc piórka, które znalazłem na ziemi w różnych miejscach. Należały do zwykłego ptactwa: kaczek, gołębi i innych. Do tego wystarczyła główka jigowa, wiskoza lub kawałek gąbki na kryzę i nić – byle jaka, zabrana mamie z szafy. Zrobiłem kilka sztuk i zaczęło się łowienie. Kogutki w niczym nie ustępowały gumkom na jigach w skuteczności. Bywały dni, że były nawet lepsze. Łowiłem i łowiłem, ciesząc się, że mam przynęty za pół darmo, a po jakimś czasie ujrzałem w prasie wędkarskiej artykuły o kogutach. Wiele z owych opracowań były w ten sam deseń, który można przybliżyć jednym zdaniem: „Zbiorniki zaporowe i rasowi sandaczowcy, którzy trzaskali mętnookie ryby na swoje tajne sierściuchy.” ;-) W jednym z opracowań jakie widziałem było sporo na temat główki jigowej użytej w produkcji. Sprawa dotyczyła także kotwiczki na drucie montażowym oraz kącie zamontowania oczka w stosunku do stelażu, na którym jest kotwica. Koguty w swoich opisach opisywane były jako „przynęty sandaczowe”, do łowienia z łodzi na zbiornikach zaporowych. Duże głębokości, na których przebywały sandacze oraz niecodzienna technika „orania dna” ciężkim kogutem i spore straty na zaczepach, determinowały stosowanie właśnie takich przynęt, uzbrojonych w tenże sposób. Kąt nachylenia kotwiczki tłumaczony był mniejszą podatnością na łapanie zaczepów oraz skuteczniejszą chwytnością podczas zacięcia ryby, która wleczoną po dnie przynęty atakowała z reguły od góry. Do tego dorabiane były całe ideologie o wędziskach, kołowrotkach i tym podobne... Trochę zgłupiałem. Na koguty o masie łba 35-45 g nigdy nie łowiłem. Ja sam takich przynęt nawet nie widziałem na oczy. Ba! Szczerze mówiąc nie przyszło mi go głowy wykonać samemu taką przynętę i łowić w taki sposób. Ale cóż – uczyć się trzeba od najlepszych. Oczywiście odlewanie główek na stelażach i zakładanie nań potrójnych kotwiczek nie wchodziło w grę. Pozostałem przy zwykłej, klasycznej główce jigowej. Zrobiłem kilka sztuk kogutów na jigach o masie 30-40 g. O łowieniu z łódki mogłem wówczas pomarzyć. Zatem pozostało bombardowanie z brzegu. Ryb zero! Na swoje lżejsze koguty łowiłem w inny sposób. Zwyczajnie nimi jigowałem na większości rodzajów dna, a czasem też wpół wody i pod powierzchnią. Sandacze na tak prowadzoną przynętę brały. Oprócz nich, głównie w rzekach zdarzały się inne ryby, z boleniami włącznie. Ciężkie „oranie dna” przestałem stosować na swoich łowiskach z postanowieniem, że pobawię się tą techniką, jak dosiądę łódki na jakimś zbiorniku o sporej głębokości, gdzie sandaczy nie brak. Po jakimś czasie w prasie wędkarskiej ukazywały się kolejne artykuły. Pisane były przez redaktorów owych gazet lub przez wędkarzy, którzy sami koguty produkują i nimi łowią. Wywnioskowałem z nich jedno: co kraj to obyczaj. Inaczej konstruowali swoje koguty wędkarze z każdej części polski. Każdy oczywiście zachwalał że jego są najlepsze i najłowniejsze. W późniejszym okresie na forach internetowych doszukałem się nawet kilku dyskusji o wyższości jednego rodzaju koguta nad drugim. „Kogutowcy” przekonywali, jaka kryza jest lepsza, jaki kąt nachylenia oczka do stelaża, z jakich piór ma być ogon, jaka kolorystyka, gramatura itd. itp. Próbowałem dociec skąd się wogóle wzięły te przynęty. Po przekopaniu połowy sieci nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji na ten temat. Powstały więc prawdopodobnie w kilku miejscach naraz, a z owych pierwotnych wynalazków teraz wyodrębniło się kilka „kogutowych szkół.” W sprzedaży napotkałem już parę razy rozmaite rodzajów kogutów. Ogólnie ze względu na konstrukcję można je podzielić na kilka rodzajów.

Koguty na okonia, koguty

Koguty na główkach jigowych

Wśród nich można znaleźć całą masę podrodzajów i podgrup. Na stosunkowo niewielkich hakach, na długich. Poza tym do ich montażu używane są różne rodzaje główek jigowych: okrągłe, stand'upy, erie itd. Sam też kombinuję z rodzajami główek, jak „coś kręcę” na potrzeby własne.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się blisko ciężarka

Są najczęściej spotykane. Sprzedawane są w sklepach internetowych.

 

Koguty na stelażach z kotwiczką znajdującą się nieco dalej od ciężarka

To chyba jakieś Małopolskie wynalazki. W sieci ich raczej nie widziałem do kupienia. Są jednak do nabycia w kilku krakowskich sklepach.

Wracając do meritum tematu kogutów. Oprócz „orania dna” na ciężko, można tymi przynętami łowić na zupełnie inne sposoby, a zdobyczami będą nie tylko sandacze. Ja na swoje brzydale zrobione z byle czego, łowię: okonie, wzdręgi, ukleje (ultralight, gdzie główka nie przekracza 2,5g), pstrągi, klenie, jazie, a także bolenie, szczupaki i oczywiście sandacze. Znam jednego wędkarza, dla którego kogut jest przynętą numer 1 podczas połowów suma w Wiśle. I jest to całkiem uzasadnione. Koguta można w łatwy sposób nasączyć substancją zapachową, a dla sumów węch to jeden z podstawowych zmysłów (obok smaku i linii bocznej) podczas poszukiwania pokarmu. Jaki jest sens stosowania dzisiaj kogutów? Mamy gigantyczną liczbę wzorów gumek, którymi możemy zbroić jigi. Po co stosować koguty? Te „kupne” są drogie i kosztują od 9 do 14 zł... Wiem, wiem, pióra marabuta lepiej falują lepiej niż piórko gołębia z którego zrobi się ogonek samemu. Stosunek powierzchni i materiału z którego wykonana jest kryza, do ciężaru główki jest bardzo ważny... ;-) To dlatego sandacze pływają zawsze z kątomierzem do sprawdzenia kąta oczka do stelażu i inną aparaturą pomiarową do badania materiałów produkcyjnych i tym podobnych. Siłą koguta jest w rzeczywistości głównie wędkarz, który nim łowi. To właśnie technika prowadzenia i dobrze dobrany zestaw, w głównej mierze odpowiadają za skuteczność połowów kogutami.

Jesień z drop shotem
21 kwietnia 2020, 12:05

Spadek temperatury wody w chłodniejszych miesiącach (i zimie) powoduje, że ryby przenoszą się na głębokie partie łowisk. Niskie temperatury powodują spowolnienie ich przemiany materii. Stają się anemiczne i mało ruchliwe. Mistrzowie spinningu wraz ze zbliżaniem się zimy, polecają coraz to większe „odchudzanie” swoich zestawów i przynęt. Drapieżniki, jeśli biorą, to właśnie na małe przynęty, podane głęboko na cieniutkiej lince. Kolejnym warunkiem złowienia jakiegoś jest konieczność bardzo powolnego prowadzenia przynęty. Wielu spinningistów przestawia się na boczny trok. Jako przynęt używają twisterowych paprochów, albo muszek i innych imitacji owadów. Pomysł z „trokiem” rzeczywiście wydaje się niezły. Ale czy nie lepiej jest spróbować drop shota? Linka o wytrzymałości 6-8 LB wystarczy, Jak ktoś łowi okonie trokiem z użyciem plecionki 5LB, to też może być. Proponuję używanie tego samego sprzętu, którym w dołkach łowiliśmy na trok. Do tego niewielki haczy, zawiązany na fluorocarbonie. Ciekawym patentem, jaki w tym roku zaobserowowałem nad wodą, jest użycie zamiast klasycznego – ołowianego ciężarka w kształcie łezki, czy kulki, kilku kulek z mosiądzu. Zamontowane na przyponie – jeden nad drugim – zderzają się i wydają wabiące kliknięcia pod wodą. Pomimo tego, że łowić będziemy czasem na dużej głębokości, to radzę używać jak najmniejszego obciążenia. Wpłynie to na zachowanie przynęty i całego zestawu. Warunek: Ciężar musi umożliwiać ciągły kontakt wędkarza z zestawem i dnem. Na haczyk zakładamy niedużą gumkę. Jeśli polujemy na okonie, to możemy zastosować nawet 1 calowego paprocha. Nadziać na niego może się też coś z białorybu. Jeśli celem naszych łowów jest sandacz albo szczupak, można założyć gumkę długości 2 cali, która imituje larwę albo pijawkę. Można też łowić naprawdę „ciężko” i założyć gumę 2,5 – 3 cale. Tutaj może być jakiś shad, typowy dla metody drop shot.

Drop shot

Metoda ta, bywa skuteczna w momentach, kiedy klasyczne jigowanie zawodzi. Łowienie z powolnym opadem jest techniką skuteczną, zwłaszcza na sandacza. Bywają jednak dni, że ryby preferować będą przynętą podaną dłużej w jednym miejscu i jednej głębokości. Wtedy właśnie dobrze jest sięgnąć po drop shota. Naszą przynętę możemy wzbogacić substancją zapachową. Wierzę, że dzięki niej ryba trzyma gumkę w pysku dłużej, co umożliwia lepsze zacięcie. Sam korzystam ze śledzi w słoiku. Wylewam wodę, w której one pływają i wkładam dzień przed wyjazdem garść gumek, którymi będę łowił. Nasiąkają one zapachem śledzia, który jest bardzo intensywny. Kiedyś kupowałem firmowe atraktory, ale zaniechałem tych praktyk, bo nigdy nie zauważyłem by przynosiły jakieś efekty oprócz okropnego smrodu w pudełku.

ABU CARDINAL C4
21 kwietnia 2020, 12:04

Marzenie każdego wędkarza – spinningisty w latach 80 tych i pierwszej połowy lat 90 tych. Gdy pojawił się na rynku, kosztował równowartość średniej miesięcznej polskiej wypłaty. Dostępny był tylko w Pewexach. Starszym kolegom nie trzeba tłumaczyć jaki to sprzęt był i ile kosztował. Aby sobie to wyobrazić – dobrze jest porównać coś z bardzo wysokiej półki dziś. Czyli Shimano Stella albo Daiwa Morethan Branzino. Widzieliście kiedyś wędkarzy ze Stellą nad wodą? Bo ja tylko raz, a kołowrotek ten jest obiektem marzeń wielu wędkarzy. Cardinal C4 to jeden z „ostatnich sprawiedliwych” kołowrotków jakie były.

abu, abu cardinal, abu cardinal C4

Gdy się pojawił, miał konkurować z niemieckimi, czeskimi i rosyjskimi produktami. Nadchodził kres ery Rileh Rexa 64 i ślimakowych wersji Delfina, które były już klasykami. Cardinale z serii „C” były pozbawione zabudowanego rotora, które wcinały bezlitośnie żyłkę pod spód. Posiadał także obracającą się ceramiczną rolkę kabłąka. Obudowa i szpula były zrobione z grafitu (obudowa częściowo z metalu). Liczba łożysk ograniczała się do 1 sztuki, co dziś jest nie do pomyślenia! To właśnie produkty ABU są dla niektórych wzorem tego, jak zbudowany powinien być kołowrotek spinningowy. Nie dziwne więc, że konstrukcje te stały się legendą. Mechanizm przekładni głównej opierał się o solidnego „ślimaka”. Ciekawostką był także hamulec. Jego pokrętło umiejscowione było nie z przodu – na szpuli, ani nie z tyłu, jak bywa w większości kołowrotków, a pod spodem. Nie chodziło tutaj o żadną ekstrawagancję, a o unikalną konstrukcję, która zapewniała działanie hamulca na poziomie, o który trudno nawet dziś wielu produktom, w których hamulec jest oparty o podkładki cierne. Dzięki tym rozwiązaniom oraz użytym materiałom ABU cardinal był kołowrotkiem, który wyprzedził całą konkurencję o kilka długości. Jego kolejną przewagą nad Rexami i Delfinami była też lekkość. Jeśli któryś z wędkarzy miał zapas dolarów przywiezionych z niewolniczej pracy w USA, to kupował wszystkie wielkości tej zabawki. Modele C3 są idealne do łowienia pstrągów, kleni i okoni. C4 to ideał na bolenie, sandacze i szczupaki. C5 to klasyk trociowy, głowacicowy i sumowy. Z moich obserwacji wynika, że zabawki te nie są kupowane tylko przez koneserów i kolekcjonerów, ale przez wielu spinningistów, którzy pozarzynali już podczas spinningowej orki swoje piękne, wielołożyskowe „japońce”. Powiem więcej, w niektórych kręgach po prostu wstydem jest łowić czymś innym niż „ślimak”. Obecnie cardinala można już wyrwać na allegro za 200 – 250 zł. Za taką kwotę można zakupić jedno z gorszych shimano, średniego ryobi, czy banalną daiwę. Jaka jest różnica? Ano jest spora! Poza dyskusyjną urodą cardinala (mnie się ten brzydal strasznie podoba), ABU przeżyje każdy produkt japoński (łącznie z topowymi modelami). Ale dosyć słodzenia. ABU Cardinale z serii C mają także wady. Chociaż wielu malkontentów i „znafcuf” oskarżała ten sprzęt o skręcanie żyłki (który stałoszpulowiec tego nie robi? - konia z rzędem temu kto takowy wskaże). Rzeczywiście – skręcanie występuje nieco większe niż w przypadku sprzętów z szeroką, łożyskowaną rolką, ale nie jest ono tragiczne i podczas normalnego łowienia praktycznie niezauważalne. Kolejnym niesłusznym oskarżeniem jest sprawa „nierównego nawoju” linki na szpulę. Owszem – niektóre egzemplarze nawijają niezbyt równo, ale nowe produkty okumy czy daiwy nie są pod tym względem lepsze, a czasem są wręcz gorsze. Poza tym, większość cardinali nawija idealnie w kształt walca – aż po samą krawędź szpuli. Na zakończenie pozostają dwie kwestie – krótkie ramię korbki i umiejscowienie jej zbyt blisko korpusu – moim zdaniem wygodne, umożliwia kręcenie samym nadgarstkiem. Kultura pracy – coś co zawsze mnie osłabia :-) ABU cardinal jest na „ślimaku”, jednym łożysku i w środku ma smar, porównywanie do nowych zabawek z japonii mających tuleje plastikowe i łożyska ceramiczne oraz oliwkę zamiast smaru jest zwyczajnie bez sensu. ABU przeżyje z nawiązką każdy z takich kołowrotków tak samo jak Volkswagen Garbus każdego seicento, czy matiza ;-)

Przy obecnych cenach cardinala, myślę że wręcz obowiązkiem jest mieć taki sprzęt w swoim arsenale. Jeśli będziecie „na kupnie” kolejnego młynka weźcie to pod uwagę – gwarantuję, że nikt nie będzie zawiedziony, bo to naprawdę wdzięczny sprzęt, który będzie wam służył latami. Konserwacja jest banalnie prosta, a dorobienie sprężyny kabłąka, która może pęknąć to banał nawet dla dziecka. Nie trzeba nigdzie szukać sprężyn, można samemu dorobić przy pomocy gwoździa, obcążek i kawałka dentalu.

Wędkarski wywiad, czyli czy warto stosować...
19 kwietnia 2020, 15:09

Pewnie każdy z was niejednokrotnie lądował na nieznanym sobie łowisku. Nie wiadomo było od jakiej przynęty zacząć, ani w którym miejscu poszukiwać ryb. Informacji mamy mało lub wręcz nie mamy ich wcale. Nie wiemy nawet jakich ryb się spodziewać. Stajemy więc przed dylematem, czy używać swoich ulubionych „killerów” i „metodą prób i błędów”, idąc wzdłuż brzegu spenetrować jak największy obszar łowiska, czy może lepiej łowić stacjonarnie i dokładnie przeczesać obiecująco wyglądające miejscówki wszystkimi wabikami. A może by zapytać miejscowych? Nie powiedzą nam na co i gdzie łowią? A może jednak? Niektórzy wędkarze (w tym i ja ;-) ) spławiają obcych i zawsze mówią, że nic nie bierze i nie brało, ale są też tacy mistrzowie „własnego podwórka”, którzy lubią się pochwalić swoimi zdobyczami. Zdradzą swoje miejscówki, przynęty i jak się ich umiejętnie podpyta, to będziemy mogli w krótkim czasie, wysnuć sporo wskazówek i danych, które umożliwią nam skuteczny połów. Nas – Polaków cechuje próżność, która jest jeszcze większa niż zazdrość. Taka nasza cecha narodowa ;-) Od czego więc zaczynam rozmowę z takimi osobami? Wczujmy się teraz w rolę osoby, która znalazła się z wędką i jednym pudełkiem, w miarę „uniwersalnych” przynęt, na nieznanym łowisku. Idę wzdłuż brzegu. Z daleka widzę „grunciarza”.Facet w kufajce, niemłody, dwie zarzucone gruntówki z dzwoneczkiem, pet w kąciku ust, otwarte piwo obok składanego krzesełka i siatka z rybami w wodzie. Podchodzę i zagaduję (zawsze miło i uprzejmie). „Dzień dobry” (albo na wsi: „Szczęść Boże”) ;-)

socjotechnika wędkarska

Facet odburknął „dobry” i nawet się nie odwrócił. Zaczynam więc gadkę o pogodzie, że ładnie dzisiaj, że świetna pora na ryby itp. Facet przytakuje, zatem nawijam dalej „Jak tam u pana z rybami? Są jakieś wyniki?” Facet odpowiada, że coś tam jest – leszcz i płotka na robaka. Gratuluję mu tonem, który świadczy o tym, że jestem pełen podziwu dla jego umiejętności wędkarskich. To łechce jego ego i sprawia, że zaczynają się przechwałki. „Panie, a tydzień temu to nałopałem w ch.. takich, dwa razy większe niż te co mam w siotce”. Pytam więc o białą rybę z zaciekawieniem, czy są płotki, krąpie, karasie i wzdręgi. Facet opowiada mi co i jak. W tym momencie zaczynam pytać o drapieżniki. Oczywiście skromnie – o okonie. Czy widać że drapieżnik chodzi przy brzegu, czy zdarza się szczupak itp. Facet znów opowiada, o zeszłorocznym szczupaku na żywca i tym podobne historie. Czasem wskaże miejsce gdzie go złowił, albo gdzie wie, że drapieżniki są regularnie łowione. I już wiem co chciałem wiedzieć. :-) Idę na wskazane przez grunciarza miejsce i czeszę wodę przynętami, które według wszelkich znaków na ziemi i niebie mogą być skuteczne. Czasami w pobliżu spotykam jakiegoś spinningistę. Tutaj również zagaduję. Podchodzę, podaję rękę, witam się uprzejmie z tekstem „Chyba tylko my dwaj tutaj spinningujemy? Jak wyniki u pana?” :-)

Facet bardzo często otwiera się od razu jak książka. Znalazł kolegę po kiju - spinningistę i musi się pochwalić wszystkim. Pokazuje zdjęcia ryb zrobione telefonem, opowiada co gdzie i kiedy. Ale ja już nie zadaję tych samych pytań, co grunciarzowi. O przynęty pytam w inny sposób niż wszyscy. Pytam o linkę jakiej używa, o ciężar główek jigowych, o sposób prowadzenia, o głębokość na której ryby biorą. Wiem już, że okonia o tej porze roku najlepiej na boczny trok i fioletowy paproch, w takim i takim miejscu, a szczupaka na srebrną blachę tutaj. Pytam o głębokość łowiska i rodzaj dna. Staram si ę uzyskać informację o zaczepach, żeby nie stracić połowy przynęt w pół godziny i wszystko zaczyna się powoli układać. Ja zamiast bawić się w eksperymenty, będąc jedynie zdany na przypadek i łut szczęścia, mogę zacząć prawdziwe polowanie. Tego typu „podchody” do wędkarzy wielokrotnie pozwalały mi łowić ryby w nowych dla mnie miejscach. Spotykałem różnych ludzi. Po niektórych wiedziałem od razu że kłamią. Odsyłali w miejscówki gdzie siedzi większość wędkarzy i podniecają się, że ktoś złowił klenia, czy bolenia, albo 5 okonków. Najlepsze miejscówki zostawiali dla siebie. Ja też tak robię – bo o rybostan swoich łowisk trzeba dbać! Jestem egoistą – owszem i wcale się tego nie wstydzę! Nowo odkryte miejscówki zdradzam tylko kolegom, którzy wypuszczają ryby i nie rozpowiadają o nich swoim kolegom. W zamian – oni mi „udostępniają” swoje łowiska i zdradzają tajemnice łowienia w nich. Bezmyślne rozpowszechnianie informacji o miejscówkach i sposobach, może spowodować, że na naszym nowo odkrytym dołku pojawi się las gruntówek z trupami i żywcami, a nasze sandacze znikną stamtąd bezpowrotnie w przeciągu kilku dni. Mięsiarzy nie brakuje! Ciekawostką jest fakt, że odkąd założyłem extreme-fishing dostawałem maile od czytelników, którzy chcieli żebym im podał konkretne informacje na temat miejsc w których łowię. Niektórzy byli tak zdesperowani, że proponowali wspólne wypady nad wodę – oczywiście na miejsca wskazane przeze mnie (najlepiej „tam gdzie pan złowił tego sandacza, którego zdjęcie jest w artykule...”). Ostatnimi czasy zacząłem odsyłać tego typu osoby do ludzi, którzy zajmują się przewodnictwem wędkarskim (tymi samymi, którzy na swoich stronach www mają zdjęcia z metrowymi szczupakami – złowionymi w Szwecji, albo wręcz kupionymi od rybaków na potrzeby fotki z jerkiem w pysku ;-) ).

A teraz pointa tego mini artykułu – jeśli znajdziesz rybną miejscówkę i chcesz mieć dobrą zabawę z rybami, to nikomu o niej nie mów! Wieści szybko się rozchodzą! Wprost proporcjonalnie, a może i jeszcze szybciej spada ilość drapieżników w naszych wodach. Nie zapomnijcie wpajać do głów swoich kolegów zasady C&R. To że nasz kumpel jest fajnym towarzyszem na łowisku i sympatycznym chłopem, z którym można konie kraść, nie znaczy, że trzeba mu opowiadać o rybnych łowiskach, wiedząc że każdej złowionej rybie da w łeb i schowa ją do siatki. W końcu mu wolno – regulamin na to pozwala w ramach limitu. Czyż ktoś taki nie jest „wędkarzem etycznym”? A jak opisałem powyżej – do zwierzania się z tajemnic łowiska można nakłonić każdego – nawet starego grunciarza w kufajce, który ma cały świat głęboko gdzieś i łowi ryby tylko po to, żeby mieć czym gorzale zagryzać.

Wędki spinningowe jak je kompletować
19 kwietnia 2020, 15:06

„Kij kijowi nierówny” - i nie chodzi tylko o długość fizyczną wędki spinningowej. Kije spinningowe mogą być bardzo zróżnicowane pod wieloma względami. Są lekkie, ciężkie, długie, krótkie, miękkie, sztywne itd. Większość z nich ma swoje konkretne zastosowanie. Dlatego trudno mówić o tym, że któraś z wędek jest uniwersalna. O „uniwersalnym kiju spinningowym” możemy mówić jedynie, mając na uwadze kije średniej długości (240-270) i przeciętnych parametrach masy wyrzutu (od 5 do 20 g.). O takich wędziskach można rzec, że sprawdzą się w większości przypadków. O tym właśnie będzie traktował niniejszy artykuł. Pomysł przyszedł mi do głowy, w dniu kiedy wybierając się na łowisko miałem (po raz N-ty) dylemat „co wziąć ze sobą”? Ostatnio staram się zabierać dwa kije. Jeden cięższy, a jeden lżejszy. Zabierając jeden, często się zdarza, że biorę ten... niewłaściwy. Wszystko zależy od humorów wielce najjaśniej nam panującej „Królowej”. Biorę ultralighta na klenia, okonia, jazia, a tutaj ładują potężne bolenie albo... sum. I jestem bezradny. Wezmę castingową pałę z ciężkim multikiem, a tutaj ktoś obok co chwile ciągnie klenia albo bolka na małą przynętę, a ja swoim sprzętem płoszę ryby. Zachciało mi się „specjalistycznego łowienia” ;-) Inna sprawa, że jak się utrafi z właściwym zestawem na właściwy dzień, to wyniki są znacznie lepsze niż wtedy, gdy zabiera się ze sobą „uniwersała”. Ultralightem wyczujemy każde branie najmniejszych okonków, a wielki multik z kijem do 120 g pozwoli powalczyć z hardcorowym wąsaczem.

Wędki spinningowe

Który zestaw i kiedy zabierać na łowisko? Ile w ogóle mieć zestawów? Czy potrzebna jest cała szafa, czy wystarczą dwa kije? Jak i według jakich przesłanek kompletować arsenał wędzisk? Na co zwrócić uwagę podczas zakupu kolejnych spinningów? Zaczynamy od zera. Tak by skorzystać mogli na tym młodsi, początkujący i mniej zamożni spinningiści.

 

Pierwszym kijem powinien być „full uniwersał” - to on będzie stanowił dla nas wytyczną tego w jakim kierunku będziemy podążać i jakich kijów tak naprawdę potrzebujemy. A więc – wyrzut 5-20g, długość 240-270. Akcja – najlepiej jest kupować w sklepie i pomacać kilka takich kijków. Pomachać nimi w powietrzu, sprawdzić, jak się który ugina, czy szybko wraca do pozycji neutralnej (wyprostu), czy pracuje na całej długości, do połowy, czy tylko częścią szczytową. Wszystkie te elementy będą bowiem wpływały na naszą technikę i sposób łowienia.

 

Wróćmy do naszego uniwersału. Załóżmy że właśnie taki kij spinningowy kupiliśmy jako pierwszy: dł. 270, c.w.: 5-20, szybkość: medium, ugięcie na nieco ponad połowę długości kija („akcja środkowa”). Jest to kijek, którym można poradzić sobie w zasadzie na każdej wodzie i z każdym gatunkiem drapieżników (za wyjątkiem sumów i głowacic). Oferuje on największy kompromis dla łowiącego. Jeśli ktoś miałby w posiadaniu tylko jeden kij spinningowy, to byłby to ideał, oczywiście biorąc pod uwagę brak wpływu preferencji indywidualnych łowiącego co do długości i akcji kija.

 

Jak wiadomo wędkarstwo spinningowe nie kończy się na jednym kiju, a czasami wręcz na całej ich kolekcji. Tutaj czasami kolekcjonerstwo to nie tylko upychanie w szafie kolejnych spinningów. Niekiedy jest to naturalna ewolucja wędkarza, który sam wyznacza sobie swoje potrzeby i rozwija się jako spinningista. Każdy „mierzalny” parametr wędki ma swoje przełożenie na sposób jej działania. Stąd właśnie jeden spinningista wolał będzie kije długie, a inny krótkie, jeden szybkie, drugie powolne itd. Każda akcja, długość, czy rodzaj ugięcia ma jednak swoje zastosowanie. Żeby było śmieszniej, przy określaniu akcji kija nie tylko nasi wędkarze, ale także producenci mylą pojęcia i dla niektórych określenie: „kij szybki o akcji szczytowej” jest tożsame np. z samą akcją szczytową. Tego że kij szybki wcale nie musi mieć akcji szczytowej, albo że kij o akcji szczytowej wcale nie musi być super szybki (x-fast), nie jest brane pod uwagę. Stąd też rozczarowanie osób kupujących wędki wysyłkowo, które są źle opisywane przez producentów, sklepy, wreszcie źle opisywane przez użytkowników na forach internetowych.

 

Dlatego postaram się przedstawić każdy z tych parametrów po kolei wraz z określeniem w jakich sytuacjach dany parametr może być realnie przydatny wędkarzowi.

 

Wędka spinningowa i jej długość

Długość kijów spinningowych już raz opisywałem (tutaj: http://extreme-fishing.pl/dlugie-czy-krotkie-jaki-kij-wybrac/)

 

Po krótce przypomnę, że najkrótsze kije spinningowe mają 180 cm (są też krótsze do castingu, ale to margines). Najdłuższe spinningi mają zaś 3 metry. Zdarzają się też dłuższe (330, a nawet 360 ale to też raczej margines pochodzący od rodbuilderów albo domorosłych tunerów „odległościówek” i „pickerów”). Zarówno spinningi długie, jak i krótkie mają swoje wady i zalety. To od łowiącego zależy co w jego przypadku będzie lepsze.

 

Zaletami kija krótkiego są:

mniejsza waga, niż w przypadku kijów dłuższych o podobnych parametrach wyrzutu;

lepsza „ciętość”;

lepsza mobilność podczas przedzierania się przez mocno zarośnięty brzeg;

lepsze czucie przynęty i brań.

Wadami kijów krótkich są:

krótki zasięg rzutów;

gorsza amortyzacja podczas holu;

mniejsza precyzja prowadzenia przynęty w trudnych stanowiskach;

większe prawdopodobieństwo płoszenia ryb (krótki kij wymusza często zbyt duże zbliżenie się do brzegu).

 

Zaletami długich kijów spinningowych są:

spory zasięg rzutów;

lepsza amortyzacja podczas holowania ryby;

mniejsza możliwość na spłoszenie ostrożnych ryb.

Wadami są:

duża masa własna;

gorsze czucie brań i pracy przynęty;

gorsze wyważenie (często „leci na pysk”);

gorsza mobilność na zakrzaczonych brzegach.

 

Mając na uwadze powyższe, należy przy wyborze długości kija kierować się przede wszystkim tym w jakim miejscu zamierzamy łowić. Na dużej rzece lepiej jest mieć kij dłuższy, który umożliwi obłowienie miejsc najdalej oddalonych od brzegu. Na rzeczce pstrągowej, która posiada mocno zarośnięte brzegi, lepiej mieć kij krótszy. Łatwiej będzie się z nim przedzierać, a dalekie rzuty nie są konieczne.

Ciężar wyrzutu

Tutaj sprawa jest prosta. Dobieramy ciężar wyrzutu naszego kija do wagi przynęt, którymi zamierzamy łowić. Ważne jest by kij był prawidłowo oszacowany i opisany. Lwia część spinningów na naszym rynku jest niedoszacowana, a sporo jest także przeszacowanych. O ile w pierwszym wypadku nie jest to wielki problem, bo rzucanie przynętami, które ważą tyle ile maksymalny ciężar rzutowy jest bezpieczne, to w drugim przypadku można się mocno zdziwić, gdy podczas wyrzutu przynęty ważącej mniej niż dopuszczalny wyrzut kija, usłyszymy trzask blanku. Moim zdaniem prawidłowo oszacowane kije spinningowe najlepiej się spisują, gdy korzysta się z przynęt oscylujących w okolicach ich maksymalnych możliwości rzutowych. Ale spotkałem się z różnymi opiniami, dlatego, zdając sobie sprawę z tego, że wiele kijów jest niedoszacowanych, biorę poprawkę na to, że są osoby, które twierdzą, że lepiej łowić przynętami które ledwo przekraczają min ciężar wyrzutowy... Co kraj, to obyczaj.

Akcja

Na akcję składają się dwa czynniki:

szybkość blanku;

głębokość ugięcia.

 

Kije „szybkie”, to takie, których blank po ugięciu szybko wraca do pozycji wyjściowej (wyprostu), kije „powolne” - to kije, które po ugięciu prostują się powoli – stąd też ich potoczne określenie „kluski”.

 

Co do głębokości ugięcia to rozróżnia się kilka podstawowych rodzajów:

kije paraboliczne (kij gnie się na całej długości blanku w parabolę);

kije uginające się w około 2/3 długości blanku;

kije uginające się do połowy długości blanku;

kije uginające się na długości około 1/3 blanku począwszy od przelotki szczytowej;

kije o akcji szczytowej (ugina się praktycznie sama szczytówka).

 

Tutaj chciałem powrócić do mitu, o którym wspomniałem wcześniej:

Szybki kij wcale nie musi mieć akcji szczytowej, może być nawet parabolikiem. Zwracam na to szczególną uwagę, bowiem wiele osób jest święcie przekonanych o tym, że kij szybki musi mieć „szybką szczytową akcję”. Podobnie – kij o akci szczytowej wcale nie musi być szybki (chociaż w tym przypadku często nim jest).

Kiedy używać kijów o jakiej akcji

kije szybkie – łowienie drapieżników o twardych pyskach, gdzie konieczne jest mocne zacięcie. A więc np: sandacze, szczupaki, głowacice.

Kije powolne – łowienie na miękko np. okoni, gdzie zbyt silne zacięcie może doprowadzić do rozerwania delikatnego pyszczka. Łowienie na miękko ryb, których się nie da zaciąć albo zrobić to jest bardzo ciężko. Parabolikiem można świetnie połowić klenie na małe gumki. Jak wiadomo świadome zacięcie klenia graniczy niemal z cudem, a małe gumeczki są często w całości połykane przez klenie. Holowanie klenia na żyłce i miękkim kiju jest bardzo bezpieczne. Znam wędkarzy łowiących na wybitnie miękkie kije spinningowe także bolenie i brzany oraz jazie.

Kije o średniej szybkości („medium action”). Typowy „uniwersał” – poradzi sobie w każdych warunkach, chociaż w żadnych nie będzie genialny. Bardzo popularne są takie kije w połowach szczupaków. Osławiona Daiwa Powermesh ze starej serii, jest tego najlepszym przykładem.

Co do rodzajów głębokości ugięcia blanków – kije o akcji szczytowej dają potężne doładowanie w zacięciu, które w wielu przypadkach może odbywać się z samego nadgarstka. Blank nie poddaje się podczas zacięcia i cała siła przenoszona jest na groty haków. Minusem jest słaba amortyzacja kija w czasie holu. Tutaj wędkarz musi liczyć tylko na siebie i hamulec swojego młynka. Musi się też liczyć z wieloma stratami podczas holu (wiem coś o tym, bo sam lubię łowić takimi kijami).

Reasumując – powyższe, „mierzalne” parametry kija i tak mogą być całkowicie bez znaczenia dla wędkarza. Rodzaju uchwytu, wyważenia i „sympatii dla wędki” nie da się niczym zastąpić. Dlatego polecam każdemu łowić tymi kijami, którymi łowi mu się najlepiej i które po prostu lubi.